Jednostka i ogół/Wspomnienia krakowskiego studenta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Nałkowski
Tytuł Jednostka i ogół
Podtytuł Szkice i krytyki psycho-społeczne.
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Wspomnienia krakowskiego studenta.

Z przed ćwierci wieku[1].

I.


Wielcy panowie, piorunujący zawzięcie na teorię Darwina, praktykują ją jednak, gdy tylko mogą zeń wyciągnąć zysk materyalny lub wzmocnić swe stanowisko kastowe: wszak przecież prowadzą oni oddawna hodowlę stad przez wybrakowanie jednostek nieodpowiednich, t. j. np. zbyt krnąbrnych i nie dających się zaprządz do jarzma, nie obiecujących zbyt obfitej wełny, lub smacznego, miękkiego i strawnego mięsa na pańskie stoły. Arystokracya galicyjska, a szczególniej krakowska, najprzeciwniejsza ze wszystkich Darwinowi, poszła jednak jeszcze dalej w sprawie hodowli stad: uprawia ona hodowlę ludzi, a to przez — wybrakowywanie szlachetnych! Ta galicyjska gospodarka, wydała już obfite owoce, świetne dla kasty, wstrętne i straszliwe dla każdego, kto ukochał ideały ludzkości.

To wybrakowywanie odbywa się kilkoma drogami: ludzie z duszą niepodległą, z sercem i głową, ludzie „podejrzani“, „niebezpieczni“, napróżno wytężają swe siły w walce o byt: stańczykowsko-jezuicka policya śledzi ich, usuwa od zajęć, a proteguje spodlonych, giętkich w karku; bystre oko chlebodawcy-stańczyka lub księdza, odkryje wnet sztywność w karku zależnego odeń pracownika i miejsce jego zastąpi umiejący się spodlić i poniżyć sługus. I cóż dziwnego, że najlepsze, najszlachetniejsze jednostki albo umierają tam w kwiecie wieku z głodu (czy to bezpośrednio, czy przez wywiązanie się suchot), albo, gdy organizm jest dziwnie silny, żyją, ale tracą wszelką siłę nerwową, wpadają w apatyę, stają się chodzącemi trupami, inwalidami życia, kończą często obłędem lub samobójstwem. Tylko ci, co pojęli wcześnie beznadziejność drogi szlachetnej i przeszli w szeregi lokai, ci zastosowawszy się do tego stanowiska, z czasem osiągają zaszczyty i świetny byt materyalny; stańczykowsko-jezuicka policya doskonale zorganizowana postępuje tutaj bardzo systematycznie, metodycznie: wybrawszy ofiarę, nasyła nań kusicieli, którzy potrafią z szatańską psychologią roztoczyć przed nią czarowną przyszłość, świetną karyerę, lub też obrazy nędzy, a to odpowiednio do tego, czy wybrana ofiara zechce być powolnym narzędziem, czy też ośmieli się być krnąbrną. Tym sposobem kusiciele potrafią wypruć jednostce ludzkiej wszelkie porywy, wszelkie uczucia ogólnoludzkie, uczynić ją żołdakiem reakcyi, a przynajmniej bezdusznym specyalistą, szewcem naukowym — tak fabrykuje się każdy „doktór-profesor“. W ostatnim razie, wybrakowywanie odbywa się drogą mniej gwałtowną, nie przez wycinanie, lecz tylko naginanie i szczepienie „młodych płonek“. Machina społeczna, wynikająca jako rezultat takiej hodowli, musi się składać z trzech elementów: panów (i księży), jako kierowników, lokai, jako wykonawców i nędzarzy, jako odpadków.

∗             ∗


Kto kształcił się na uniwersytecie krakowskim, ten zna te różne kategorye tamecznej młodzieży, dążącej do celu; wśród moich wspomnień szczególniejsze miejsce zajmują losy jednego ze zmarnowanych przez jego śmierć wysoce tragiczną.
Człowiek ten już przed śmiercią był zmarnowany w walce z biedą, był inwalidem życiowym. Wykształcony wszechstronnie, miewał chwile ożywienia i zapału, chwile przebudzenia z apatyi, ale takie „chwile przebudzenia są coraz krótsze, a sen w grobie coraz dłuższy i coraz twardszy“. W chwilach takich zdradzał on erudycyę i głębokie poglądy, odczytywał mi wiele swych luźnych notat życiowych i pozaczynanych prac naukowych, lecz na radę, by się wziął do ich zebrania w całość, do wykończenia, odpowiadał zwykle z westchnieniem: już zapóźno, przepadło — zresztą na co to, nikt nie wydrukuje tego, a choćby wydrukowano, czy to co pomoże, czy jesteśmy w stanie oprzeć się przemocy. Ten człowiek nie miał już sił do dalszej walki, żył z dnia na dzień bez idei. Coraz częściej zatapiał się on w smutną zadumę o bólach i przeciwnościach, które nie dozwoliły mu zająć się ulubionemi naukowemi studyami i znękały jego umysł, osłabiły dzielność myślenia, o młodości spędzonej w nędzy i głodzie, nie opromienionej blaskiem jasnych dni. Biada ludziom, którzy wpadają w zadumę, którym często „źrenica zamglona nie da się chłodno obejrzeć po świecie“, biada! — wśród szalonego wiru walki o byt padną oni zdruzgotani pod stopami tych, co zawsze trzeźwo i chłodno patrzą przed siebie. Wskutek takiej to zadumy, a może i wskutek świadomości o swem zmarnowanem życiu, człowiek ten znalazł śmierć pod kołami lokomotywy; śmierć ta była tylko spuszczeniem kurtyny nad tragedyą życiową, straszliwem sformułowaniem tego, co już faktycznie poprzednio się stało.
Nigdy nie zapomnę chwili, gdym przyszedł odwiedzić trupa, jak dniem wprzód odwiedziłem żywego. Leżał w trupiarni szpitalnej, pokryty prześcieradłem. Dziecinna krótkość, pozbawionego nóg, korpusu, stanowiła straszliwy kontrast z twarzą zestarzałą przedwcześnie, nacechowaną niewymownem cierpieniem. Obok niego leżały pogruchotane nogi. Kilka innych trupów uzupełniało ten okropny widok, którego ciszę przerywali tylko wstrętni posługacze szpitalni: kłócili się oni o kwalifikacyę trupa na stół sekcyjny i prawie wydzierali go sobie wzajemnie.
Była to scena pełna szekspirowskiej grozy. Gdym przebiegał myślą całą skalę ideałów, pragnień, uczuć i cierpień tego człowieka, który leżał przedemną, jako osobnik „wybrakowany“; gdy przyszło mi na pamięć pytanie: „czy tysiące ludzi, krzyczących ratunku, nie są tylko zawiłem zrównaniem rachunku“, czy uczucie, szlachetność, wytrwałość „są na coś na świecie potrzebne, czy nie są to tylko omyłki liczebne“, wtedy obok mnie stanęła jakaś chciwa wrażeń dama krakowska i, przeżegnawszy się pobożnie, przypatrywała się przez pince-nez zmarłemu; snać jednak inne myśli w jej głowie krążyły, gdyż, skrzywiwszy się, wyraziła swe niezadowolenie, że o tak gorącej porze trupiarnia nie była dezinfekowana!... Wyrazy te wyrwały mnie z zamyślenia, zdziwiłem się, że też mnie, co tak długo tam stałem, nie przyszła na myśl tak zdrowa uwaga... te pobożne damy krakowskie są od nas — troskliwsze!
Wyszedłszy z trupiarni, powróciłem do domu, lecz obraz, jaki wyrył się w mej pamięci, długo nie dawał mi pokoju i działał na mnie pognębiająco; gdym się nieco otrząsnął, zabrałem się do przejrzenia notatek, jakie zmarły na moją prośbę powierzył mi krótko przed śmiercią; część notatek, zawierająca obserwacye życia krakowskiego, nie wymagała prawie żadnego opracowania, postanowiłem więc dać je do druku, ale rękopis przez lat parę wędrował z redakcyi do redakcyi, odmówiono mu miejsca i nic dziwnego: jest on ciężkiem oskarżeniem możnych, obroną uciśnionych, tępionych, „podporządkowanych“ dotąd w społecznej hodowli interesom kasty.


∗             ∗


Pragnę przedstawić czytelnikowi obrazy i obrazki z życia społecznego, jakie przesuwały się przed memi oczami, podczas mego pobytu na uniwersytecie krakowskim; a jeżeli obrazki te będą wstrętne i bolesne dla szlachetnego serca i prawej duszy, to czytelnik niech wybaczy to kronikarzowi, nie jest on bowiem malarzem, który dowolnie może dodać jasnego kolorytu i pięknych kształtów swym utworom, lecz zwierciadłem tylko, odbijającem wszystko, co nań padnie z wiernością, nie troszcząc się o jasność barw i piękność form.
Ponieważ duch narodu wyraża się w jego języku, przypatrzmy się więc krakowskiemu językowi, a zobaczymy, jak bogate wnioski wyprowadzić zeń można o charakterze ludności. Kraków ma swój język oddzielny; pominąwszy już germanizmy, odróżniające go wyrazami i zwrotami od naszego, język ten używa wielu znanych nam wyrażeń na oznaczenie pojęć wprost przeciwnych tym, jakie my przywykliśmy do nich przywiązywać. I tak np., jeżeli ktoś w Krakowie poważy się napisać prawdę o nikczemnych czynach, jakiej osoby, zajmującej wysoki urząd, lub donieść, że pewnemu hrabiemu lub protegowanemu przyznano stopień doktorski, pomimo, że doktorant wykazał brak najelementarniejszych podstaw nauki i t. p., to takiego śmiałka nazywają tu opryszkiem lub bandytą literackim, opisanych zaś przez niego osobników nazywają szanownymi mężami, pełnymi nadziei pracownikami, znakomitymi uczonymi i t. d. Adwokat, pochodzący z podupadłej arystokratycznej rodziny, a biegający po chłopskich chałupach podkrakowskiej wioski i podjudzający ciemny i biedny lud do procesów dla ciągnienia zysku, zowie się mężem, którego imię przynosi chlubę krakowskim prawnikom. Owi „wielce szanowni mężowie“ „czynią uważnym“ urząd policyi, t. j. denuncyują „bandytów“ jako zagrażających moralności publicznej (moralnością nazywa się staranne ukrywanie niemoralności) i wsadzają do kozy lub wydalają z kraju, a postępowaniu takiemu przyklaskuje większość społeczeństwa: prezydent ma słusznie, powiadają, my są tutejsi, moglibyśmy zostać spokojnie siedzieć, a tu jakiś przybłęda przychodzi, i nie dość, że zjada nasz chleb, lecz jeszcze chciałby nas uczyć — niech sobie idzie fort i niech go szlag trafi.
Pokrewnymi „bandytom“ są tak zwani ludzie niebezpieczni; przez człowieka niebezpiecznego rozumie się w Krakowie takiego, którego oburza wszelka krzywda i niesprawiedliwość, wyrządzona przez możnych słabym. Jednym z takich ludzi był p. W., wydalony z Krakowa w ciągu kilku godzin bez żadnego sądu i rzucony w kraj obcy bez żadnych środków do życia; wina p. W. była następująca: mieszkając na letniem mieszkaniu w wiosce pod Krakowem, dowiedział się, iż ksiądz tamtejszy w porozumieniu z wójtem gminy, krzywdził gminę, przywłaszczywszy sobie część pieniędzy przeznaczonych na budowę szkoły. Pan W., któremu skarżyli się biedni włościanie, oburzony do żywego, napisał im skargę do właściwej władzy; skarga ta naturalnie nie odniosła skutku; za to ksiądz, dowiedziawszy się, kto był autorem skargi, użył swych wpływów (a czegoż ksiądz w Krakowie nie może) i uzyskał wydalenie p. W. Nie dziw też, iż gdy później ksiądz ten umarł, trumnę jego panowie pokryli wieńcami. A propos usuwania niebezpiecznych żywiołów, niepodobna też przemilczeć o głośnej przez paru laty sprawie p. C., Polaka, nauczyciela francuskiego języka; tego „niebezpiecznego“ człowieka pozbyto się w inny, nieco legalniejszy sposób. P. C., ubogi emigrant, utrzymywał w Krakowie rodzinę, składającą się z żony, dzieci i staruszków rodziców, dawaniem lekcyi. P. C. zawadzał jakiemuś protegowanamu przez wielkich panów, a więc zadenuncyowano go najniewinnej o zgubną propagandę, o propagandę! — człowieka, który od rana do nocy był zapracowany lekcyami, bo inaczej nie byłby w stanie wyżywić licznej rodziny. Mimo to jednak, mimo, że nic kompromitującego nie znaleziono u niego, został aresztowany. W więzieniu trzymano go przez kilka miesięcy, podczas których rodzina pozostawała bez utrzymania. Pan C., człowiek pracowity i cichy, a bardzo uczuciowy, tak odczuł ten gwałt nikczemny, którego stał się ofiarą, że gdy po kilku miesiącach wypuszczono go, zrujnowany na zdrowiu, p. C. wskutek zgryzoty zmarł, zostawiając bez kawałka chleba złamanych niedolą rodziców, których był podporą, oraz nieszczęśliwą żonę z dziećmi. Wielkiem jest zaiste społeczeństwo, co tak dba o usuwanie ze swego łona takich „niebezpiecznych“ żywiołów. Postępowanie podobne nazywa się tu zgodnem ze zdrowemi zasadami i jest prawdziwą chlubą Krakowa wobec zgniłych, pozbawionych religii społeczeństw zachodu. „Zgnilizna“ ta według „Czasu“, głównie wyraża się tym, że w innych krajach sędziowie przysięgli uwalniają ludzi, którzy mszczą się za wyrządzoną im krzywdę, za złamanie szczęścia całego życia, za zbezczeszczenie. Tacy sędziowie nazywają się tutaj bez sumienia, ludzie zaś, co z rozpaczy mszczą się za wydarte im szczęście, za zmarnowanie życia, nazywają się zbrodniarzami; a te potwory, które swojem postępowaniem doprowadzają „zbrodniarzy“ do rozpaczliwego kroku, nazywają się sprawiedliwymi mężami; tak np. gdyby ojciec p. C., po utracie swego ukochanego syna, w rozpaczy palnął w łeb temu, co był przyczyną śmierci, to pierwszy byłby zbrodniarzem, drugi niegodnie zamordowanym sprawiedliwym mężem; sędziowie nie byliby wtedy bez sumienia, zbrodniarz odniósłby zasłużoną karę, sprawiedliwości stałoby się zadość.
Myślećby można, że wśród takiego społeczeństwa dodatnim wyjątkiem jest młodzież uniwersytecka, a no — przyjrzyjmy się też młodzieży.
Młodzież krakowskiego uniwersytetu dzieli się na arystokracyę, czuli szyk i na górali (pomijamy szczupłe grono, nie należące do żadnej z tych kategoryi, jako element napływowy, przybłędów); o pierwszych nie wiele powiedzieć można: panicze tacy są znani wszędzie i noszą cechę kosmopolityczną: bilardy, teatry, bale i t. d. stanowią treść ich życia; propagują oni dalej adresy do Ledóchowskiego, papieża, składki na cele pobożne, jak panom przystało; chodzą na wykłady rzadko, wyjąwszy na hr. Tarnowskiego, bo to należy do szyku; natomiast opuszczają audytoryum, gdy który profesor — biały kruk, powie coś prawdziwego o księżach i papieżach.
Przed bramą uniwersytetu staje zwykle ich gromada — wyświeżona wedle ostatniej mody, z binoklami na nosach, z cygarami w zębach; gwarzą wesoło o swych sukcesach i wydrwijają ubogich kolegów, którzy przemykają się nieśmiało koło nich w niemodnych i wytartych ubraniach.
Druga grupa studentów, górale, są to nie tylko dzieci ludu górskiego, ale wogóle dzieci ludu, a nawet wszyscy biedni, bo nazwa „góral“, posiadająca u nas pewien nawet poetyczny charakter, w Krakowie stała się ogólną dla oznaczenia nizkiego pochodzenia, chłopskich manier, nieokrzesaności, serwilizmu; jednem słowem, stała się wyrazem obelżywym: powiedzieć komuś „ty góralu“, jest to obrazić go boleśnie.
Możnaby sądzić, że ten element stanowi w uniwersytecie opozycyę przeciw arystokratom-gogom, że stanowi postępową demokracyę: — nic mylniejszego. Postaram się przedstawić moralny typ „górali“.
„Górale“ są to ludzie, nie mający żadnych ideałów życiowych, a raczej, mający ideał nadzwyczaj nizki, upadlający. Ideałem tym jest oddalić się, jak można najbardziej od swego chłopskiego początku, zatrzeć swe nizkie pochodzenie i stanąć najbliżej arystokracyi, choćby u klamki jej podwoi — środkiem do tego celu jest płaszczenie się i nauka (biedna nauka!); ma ona dla nich o tyle wartość, o ile zapewnia wyższe stanowisko, stanowisko, podnoszące ich nie w oczach świata naukowego, nie na polu sławy naukowej, lecz na polu towarzyskiem (i materyalnem). W dopięciu tego celu niezbyt świętego kierują się oni zasadą: cel uświęca środki, wybierają więc te środki, które w Krakowie są najbardziej skuteczne, jako to: pokora, nadskakiwanie profesorom, księżom, ich gospodyniom, kochankom — i wogóle podobnym osobom wpływowym, regularne uczęszczanie do kościoła, służenie do mszy (studenci uniwerytetu!), modlenie się przykładne na książce, potępianie postępu, wydrwiwanie Darwina i t. p. Mimo to, a raczej dla tego, praktykują oni walkę o byt w najohydniejszem znaczeniu tego wyrazu; cieszyli się np., gdy w czasie okupacyi Bośnii uruchomiono polskie „pułka“, bo wielu kolegów powołano, mówili, wielu zginie, będzie większa szansa otrzymania posady dla tych, co zostają. Niech kto dostanie dobrą lekcyę, to inni starać się będą oczernić go, zdyskredytować, by go wysadzić i zająć jego miejsce; z drugiej strony ci, co dostają dobrą lekcyę lub jakiebądź zyskowne zajęcie, nie są lepsi: pierwsza rzecz u nich elegancko się ubrać, by się zbliżyć do arystokratycznych kolegów, którzy im wtedy czasem protekcyonalnie podają jeden palec; sami oni zaś nie poznają swych dawnych przyjaciół mniej szczęśliwych, nawet zapominają tego, że ci nieraz dzielili się z nimi swemi szczupłemi dochodami lub kawałkiem chleba z serem (co stanowi zwykły obiad tamtejszej ubogiej młodzieży). Względem wyższych postępowanie jest zupełnie inne: płaszczenie się, serwilizm, pochlebstwo — oto szczeble, po których wspinają się coraz wyżej po drabinie towarzyskiej i społecznej; to daje posady i byt materyalny; z takich to ludzi niektórzy sprytniejsi dochodzą wysoko przez sprzedawanie swej osoby, swego pióra celom arystokracyi; im to kładzie w usta Rodoć następujące wiersze: „ciekawym, co to szkodzi liberalnej bestyi, dlaczego ją to gniewa, czemu ją to złości, że ja liżę stopy mojej możnej braci, kiedy mi ona za to doskonale płaci.“ Góral po otrzymaniu stanowiska często zmienia swe chłopskie nazwisko na inne, lepiej odpowiadające jego towarzyskiemu stanowisku, a to albo przez dodanie ski albo przez końcówkę niemiecką. Chcą tym sposobem zatrzeć swe pochodzenie, ale to nie zawsze się udaje: chłopski akcent mowy, albo uniżoność, pozostała z czasu dawniejszych zabiegów, zdradzają górala w wysokim dygnitarzu.
Na zakończenie tej góralijady musimy jeszcze wspomnieć o drogach, jakiemi górale zawierają zwykle związki małżeńskie. W Krakowie rodziny rozmaitych robotników, stróżów, lokajów i t. p., przyjmują na stancyę studentów górali, nieraz po bajecznie nizkich cenach: za 12 reńskich miesięcznie, można dostać stancyę, stół i opranie; naturalnie stancyę wspólną, a rojącą się często robactwem, porosłą grzybami od wilgoci i t. p., stół, składający się z promnickiego chleba, tak zwanej kawy, oraz kapusty i ziemniaków. Często zdarza się, iż biednemu góralowi nie wystarcza nawet na takie nędzne życia i zadłuża się; jeżeli pani gospodyni ma córki (a zdarza się to najczęściej, gdyż właśnie ze względu na córki owe panie trzymają na stancyach górali), to pozwala się bez końca zadłużać takiemu lokatorowi, a nawet czasem wspiera go i pieniędzmi wedle możności; tym sposobem biedny student wchodzi w stosunki zależności i wdzięczności, podpisuje cyrograf na swe ciało i żeni się często jeszcze nawet przed otrzymaniem posady (o co naglą troskliwe matki, wiedzą bowiem dobrze, iż sprytniejsi, po otrzymaniu posady robią coup d'état i żenią się z jaką starą panną, córką profesora lub podupadłego szlachcia, co im daje lepszą pozycyę towarzyską, oraz protekcyę; najrzutniejsi z nich rozsławiają swe imię jakim wierszykiem, komedyjką i t. p. i puszczają się jako „argonauci“ w matrymonialnych celach za kordon, gdzie wywarli silny wpływ na korupcyę. Ponieważ przygotowanie do zakonu małżeńskiego wskutek różnych przeszkód trwa nieraz długo, a wcześnie się zaczyna, czasem już od wyższych klas gimnazyum, więc góral, dostający posadę, ma nieraz już porządną porcyę „dziecek“, a zatem i na posadzie nie tęgo mu się dzieje (tacy pożenieni z prostemi kobietami, upośledzeni towarzysko i pozbawieni protekcyi, otrzymują zwykle najgorsze posady). Okoliczność ta, szczególniej dawniej, miała doniosłe moralne, a raczej demoralizujące znaczenie: pensye profesorskie były dawniej nadzwyczaj szczupłe (i obecnie rozmaici suplenci lub pomocnicy profesorów biorą po 25—50 reńskich miesięcznie), profesorowie rekrutowali się głównie z pomiędzy górali, to też włosy na głowie powstają, gdy ci, co za owych czasów uczęszczali do szkół, zaczną opowiadać o bezwstydnych przekupstwach profesorów, popełnianych z największym cynizmem, jako coś najzwyczajniejszego w świecie: kto zapłacił, przywiózł ze wsi różnych zapasów śpiżarnianych, ten uzyskiwał dobre stopnie, pytania przed egzaminem i t. p.; przeciwnie, biedni, którzy nie mieli nic do ofiarowania, za którymi nikt wstawić się nie mógł, za którymi nie przemawiał ani tytuł, ani majątek — ci byli prześladowani. Stąd to od lat najmłodszych rozwijała się w młodzieży szkolnej straszna demoralizacya: wcześnie przekonywała się młodzież, iż praca, zasługa, sumienność — to mrzonki, poezye; że pieniądze, tytuł, urodzenie jest wszystkiem. Skutki tego dają się czuć dotykalnie. Tak to skąpem uposażeniem posad, wyzyskiwaniem pracy, fanatycznem ogłupianiem, partya arystokratyczno-ultramontańska w Galicyi zdemoralizowała najzdrowszą część ludności i zamknęła ją w atmosferze zgnilizny i jezuityzmu; wychowała zamiast uczciwych demokratów — nikczemnych kramarzy, frymarczących swym obowiązkiem, swem przekonaniem, oraz — usłużnych lokajów, gotowych na wszystko dla przypodobania się panom. Cieszcie się więc, panowie! Trafnie też w pewnej części miał się wyrazić jeden z przywódców arystokracyi galicyjskiej, że obowiązuje się dać 100,000 guldenów, jeżeli mu pokażą jednego porządnego demokratę w Galicyi. Ale temu panu wartoby zauważyć, że nie więcej wart porządek tych, co się przyczynili do takiego zdemoralizowania narodu we własnym interesie, by zamiast rozumnej, godnej szacunku demokracyi, której opozycya byłaby niedogodną, mieć ludzi podłych, którzy, uciskani, wyzyskiwani, przygnieceni nędzą, gotowi są się sprzedać, stać się powolem narzędziem w rękach arystokracyi i jezuitów.

II.


Wracając do podziału uniwersyteckiej młodzieży, od któregośmy nieco odbiegli, widzimy, że gdyby nas zapytano, którą z powyższych dwóch kategoryi przekładamy, musielibyśmy posłużyć się znanem wyrażeniem Rzewuskiego: „oddałbym wszystkie siostry, aby tylko nie mieć żadnego brata“. Najżywotniejszy element stanowi w tutejszym uniwersytecie nieliczna garstka, nie należąca do żadnej z powyższych dwóch kategoryj; są to tak zwane przybłędy albo cudzoziemcy, pochodzący z pewnych odległych, zamorskich niemal, krain: Mazowsza, Litwy i t. p. Trzeba prócz tego przyznać, że i śród górali znajdują się niekiedy dzielne jednostki, ale te niedające się nagiąć i szczepić płonki, bywają zwykle wybrakowywane. O takich to wyraził się kiedyś Czas w swym fejletonie z wielkiem „niezadowoleniem“, że mimo braku środków, mimo trudności, gwałtem dobijają się o birety doktorskie, które powinni pozostawić innym (t. j. hrabiom i lokajom), a sami w poczuciu miłości matki ojczyzny i swej zagrody, powrócić na niwę ojcowską i uprawiać rolę, jak ich przodkowie (czysto po egipsku!). Czas ubolewał również nad tem, że stypendya bywają rozdawane ubogim, zamiast tym, którzy, według uznania profesorów, uzdolnieniem na to zasługują. Naprzód jest to nieprawda: biednemu trudno dostać stypendyum, tembardziej, że do wielu zapisów przywiązany jest prawdziwie cywilizacyjny warunek — szlacheckie pochodzenie; to też stypendya otrzymują zwykle zamożni na przyjemności lub protegowani lokaje; powtóre: szanowny redaktorze Czasu, gdyby ci przez dni kilka nie dano nic jeść, prócz może suchego kawałka chleba, posadzono w mieszkaniu wilgotnem, gdzie zimą atrament marznie, obciążono cię mechaniczną pracą lekcyj, za któreby ci licho płacono, a nawet urywano to, co z ugody przypada, to nie wiem czy równie gładko pisałbyś swe cyniczne wycieczki przeciw biednym „nizkiego“ pochodzenia, ale silnego hartu duszy, młodzieńcom. Trzeba naprzód pracującego postawić w odpowiednich do pracy warunkach, a potem dopiero wyrokować o rezultatach jego pracy.
Zadowolenie, jakie nam sprawiła możność znalezienia dodatnich wyjątków, nie mogło nam całkowicie wynagrodzić przykrego uczucia, jakie nam towarzyszyło przy kreśleniu ogólnego typu „górali“; pozostaje chyba ta jedna pociecha, iż możemy z głębokiem przekonaniem powiedzieć:

„ . . . . . . . . . . oni nie winni
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Inni szatani byli tam czynni“.


Skojarzenie wyobrażeń polega czasem na antytezach, otóż i nam a propos szatanów nasuwa się antyteza (?): duchowni, wielebni ojcowie, księża. Chcesz szanowny czytelniku zobaczyć prawdziwy i najdoskonalszy typ człowieka „ducha“, który pokonał ciało? Przyjeżdżaj do Krakowa. Tutaj to spotkasz w wielkiej liczbie istoty, różniące się od normalnych ludzi niepomiernym rozwojem tłuszczu: ich obrzękłe, trzęsące się jak galareta twarze, wyglądające jak bezkształtna, tępo ucięta masa, przypominają (że użyję parlamentarnego wyrazu) twarze hipopotamów: oczy zaledwie dostrzegalne śród tłuszczu, bezmyślne, bez innego wyrazu, prócz zwierzęcej chuci, brzuchy jak balony, czyniące osobnikowi oglądanie swych stóp niedościgłym ideałem — tacy ludzie w Krakowie zowią się duchownymi (duchowymi), podczas gdy pracownicy na polu nauki nowoczesnej, często wychudli i wybladli od głodu, pracy, myśli, zaniedbania wygód cielesnych, zowią się materyalistam; to także charakterystyczny przyczynek do krakowskiego słownictwa. Dbając tak o własne ciało, propagują oni umartwienie ciała innych, szczególniej biedaków: na kazaniach dla biednego tłumu piorunują oni przeciw ciału, przeciw nadmiarowi jedzenia (u biedaków!), nakazują ograniczenie się w jedzeniu i oddawanie zaoszczędzonych przez to pieniędzy na chwałę bożą (t. j. na tuczenie ciał księżych), nawet w pismach dla ludu (biedny lud mający takich kierowników, owce mające za pasterzy wilków) radzą w chorobie posty, umartwienia i wezwanie księdza zamiast doktora, albowiem trzeba przedewszystkiem dbać o zdrowie duszy, a zdrowie ciała przyjdzie samo z siebie.
Darwiniści tutaj właśnie, szukaćby powinni owej zaginionej przejściowej formy między zwierzęciem i człowiekiem; kto wie jednak, czy po badaniach tego rodzaju, darwiniści nie byliby zmuszeni zmodyfikować nieco swej teoryi: czy czasem nie okazałoby się, że ludzie nie od małp, lecz od karmnych bezrogich pochodzą. Jeden duchowny, zajmujący w Krakowie wybitne stanowisko, jako apostoł pokory, wydrukował paszkwil z najohydniejszemi oszczerstwami na jednego z najuczciwszych ludzi w Krakowie; nawet krakowski sąd uznał księdza za winnego, lecz naturalnie złagodził karę do drobnej kwoty pieniężnej, tymczasem powinien był karę obostrzyć. Kilka lat temu (w r. 1871), pewien szanowny duchowny został skazany za kradzież, połączoną z nagłą śmiercią okradzionego! A ileż to brudów innego rodzaju! Rzućmy zasłonę na uwodzenie dziewcząt niepełnoletnich, na kalanie związków małżeńskich i t. d. i t. d., chociaż mógłbym też przytoczyć wiele faktów, ale na odmalowanie takich rzeczy, trzebaby jadu zebranego z piany ofiar męczonych przez świętą inkwizycyę.

Taki to piękny element rządzi, a przynajmniej współrządzi, całą machiną społeczną, a nawet polityczną. Księża są po części prawą ręką, po części narzędziami arystokracyi, a wywierają potężny wpływ na stan mieszczański; niejeden mieszczanin zawdzięcza im cały swój byt, bądź przez protekcyę, bądź przez bezpośrednią pomoc pieniężną; ostatnia naturalnie wynika z interesu: najczęściej szanowny dostojnik kościoła, sprzykrzywszy sobie gospodynię i chcąc się z nią rozstać, wydaje ją za mąż za jakiego biednego mieszczanima i daje „młodej parze“ po bo żemu skojarzonej, pieniędzy na założenie sklepu lub innej spekulacyi; łatwo zrozumieć, jak ogromny wpływ mają księża w takiej rodzinie, gdzie żona i matka jest ich ex-nałożnicą, a mąż i ojciec obdarzonym, pełnym wdzięczności, rogaczem; tutaj podczas częstych odwiedzin, nierdzewiejąca stara „miłość“ odżywa chwilami, to znowu przechodzi naturalną drogą na dorastające córeczki; znany jest przecież wiersz o klesze, który „sam dla się pasie niewinne owieczki“. A propos owieczek, przypomina się nam głęboka prawda, wypowiedziana pewnego razu przez świątobliwy nasz Czas, wypowiedziana z uczuciem szlachetnego zadowolenia i dumy. „Z pewnością (woła szanowny dziennik w oburzeniu na zagraniczną wolnomyślność) żadna z naszych krakowskich dziewic nie wyjdzie na doktora medycyny lub prawa“; przypomina to słowa pewnej arystokratycznej damy z odwiecznej komedyi: „ja chwała Bogu, nie takem wychowana (to znaczy: nie według dzisiejszych bezbożnych zasad): list mogą otrzymać, ale czytać rozkazuję komu innemu“. Jakkolwiek powyższej zasłużonej pochwały nie możemy niestety uzurpować wyłącznie dla naszych dziewic krakowskich, bo tej samej musimy udzielić i niektórym innym np. hottentockim, to z drugiej strony nie możemy nie schylić czoła przed głęboką i niepożytą przez długie wieki prawdą słów Czasu. O z pewnością krakowskie dziewoje zawsze więcej interesować się będą tem, który ksiądz, w którym kościele, którego dnia i o której godzinie mieć będzie kazania, mszę, nieszpory i tym podobne rzeczy, a obok tego — palącem pytaniem, czy ten lub ów sztucer czyli kibic (elegant) jest prawdziwym katolikiem, czy też tylko zręcznie pokrywa swe bezbożne kwalifikacye na tureckiego świętego. Takiemi to i tym podobnemi zdrowemi kwestyami zajmują się krakowskie dziewoje, nie zaś tchnącemi zgnilizną kwestyami wiedzy. W czasie odpustów lud zbiera się licznie do miasta, dniem i nocą zalega ulice, to modląc się, to załatwiając różne codzienne funkcye. Pomijając straty ekonomiczne, jakie kraj ponosi przez oderwanie od gospodarstwa takiego mnóstwa ludzi, pomijając, że rodzice, idąc na odpust, pozostawiają bez opieki w domu dzieci, które często, pozbawione dozoru, narażają się na choroby i śmierć, podniesiemy tu charakterystyczny krakowski fakt, będący wypływem takiego stanowiska, a mianowicie: pijaństwo i prostytucyę. W Krakowie istnieje niezliczona moc szynków, bo zarząd miasta, zabraniający zakładania księgarni (jeżeli takowe obok książek nie sprzedająwody z Lourdes), udziela licznych pozwoleń na zakładanie szynków, gdyż to przynosi miastu wielkie dochody. W czasie odpustu kościoły są zarówno przepełnione jak i szynki; w tych ostatnich mężczyzni i część kobiet przepędza noce, druga zaś część kobiet przepełnia noce wygodniej. Odpusty bowiem są porą polowań myśliwców pewnego rodzaju, rekrutujących się, jak wszyscy myśliwcy, przeważnie ze złotej młodzieży; i jakże to złoci młodzieńcy nie mają być nabożni, gdy nabożeństwo daje im sposobność zadowolenia ich żądz kosztem córek ludu. Dla tego to i Czas, choć już podstarzały, zawsze jednak odżywiający się wspomnieniami, radośnie podnosi, że na taki to a taki odpust „nasz pobożny ludek zebrał się, jak zwykle, bardzo licznie, co jest dowodem, że wiara i cnota nie wygasły w nim i że ta część naszego narodu nie daje ucha bezwyznaniowej zgniliźnie zagranicy“. Nic też dziwnego, że przy takiej gospodarce, sfanatyzowany i ogłupiały lud rzuca się np. na aeronautę, (który się puścił balonem na jedną ze wsi pod Krakowem), bije go i niszczy sztukę szatańską! I czyż to nie »Halb-Asien?« A jednak pewien hrabia miał czelność utrzymywania w sejmie, że Galicya za wiele wydaje na cele oświaty ludu, że oświata jest przyczyną demoralizacyi i emigracyi! (hr. Rey, na sejmie 1880 r.). Podobnież Czas twierdzi, że dzieci ludu nie należy puszczać dalej jak do czwartej klasy! — tylko patrzeć, a będzie głosował za wprowadzeniem znanego dawniej amerykańskiego prawa, które surowo karało każdego, kto ośmielił się nauczyć niewolnika czytać!
Teraz nieco o stosunkach ekonomicznych.
Wszyscy narzekają tu na biedę, ale jakże starają się zapobiedz tej biedzie: oto zbierają składki na pomnik dla papieża umarłego, na kosztowny krzyż dla papieża żyjącego, odbywają religijne pielgrzymki do stóp papieża, pod wodzą — myślicie zapewne organistów — nie, gdzież tam: pod wodzą profesorów uniwersytetu i członków akademii. Budują kościoły, klasztory, restaurują ołtarze, tworzą zyskowne synekury dla hrabiów-hulaków, którzy na kochanki lub karty potracili fortuny; za to źle płatny jeden niższy urzędnik musi robić za trzech, za to miejsca w gimnazyach zapchane niepłatnymi lub płatnymi po 25 guldenów miesięcznie pomocnikami, praktykantami, suplentami. Tego wszystkiego wymaga nasze głębokie uczucie religijne, nasz patryotyzm, nasze wierne trzymanie się tradycyi, które czyni z nas naród rzeczywiście „wybrany“, prawdziwą relikwię z czasów średniowiecznych. Toż samo uczucie religijne zabrania wydawania pieniędzy np. na regulacyę rzek, które corocznie wylewami niszczą plony rolnika, zabierają mienie biednych wieśniaków, doprowadzają ich do nędzy i zmuszają do emigracyi (co Czas tłómaczy „zmniejszeniem się wiary i przywiązania do rodzinnego kościółka“); na sprawę tę zapatrują się tak tutaj widać, jak niegdyś w świątobliwej Hiszpanii: „gdyby Wszechmocnemu podobało się uczynić te rzeki regularnemi, to uczyniłby to bez przyłożenia się naszych marnych rąk, a jeżeli tego nie uczynił, to snać nie leżało to w jego wyrokach i w takim razie wziąć się do regulacyi rzek, byłoby to powstawać przeciw Jego niezbadanym wyrokom“. Wogóle na wszystkie sprawy niebieskie (czytaj kościelne) znajdują się pieniądze, na sprawy, dążące do rozwoju, oświaty i dobrobytu zawsze tam ich brak. Nie dziw też, iż wobec takiej gospodarki Czas zapisy szlachetnych filantropów nazywa „dziwactwami“, a ich samych „poronionymi St. Simonami“; podczas gdy zapisodawców ma klasztory, Zmartwychwstańców i t. p., nazywa panami, wiernymi tradycyom szlachetnego rodu, pełnymi wspaniałomyślności“.
Tak więc nazywa się w Krakowie grabieżca swego społeczeństwa, sprawca ekonomicznego upadku kraju. To także przyczynek do krakowskiego słownictwa.
Nie można też nie wspomnieć tutaj o niecnem wyzyskiwaniu pracy i o traktownaniu, jakiego doznają tu ludzie pracy. Ludzie pracy są tu uważani za paryasów, za żebraków; nastręczenie pracy — za jałmużnę, a stosunek zapłaty do pracy wygląda jak grabież; zresztą nawet minimalna zapłata bywa jeszcze wypłacana ratami, urywana, wyłgiwana i t. p. W kierunku tym pracodawcy dochodzą do niepojętej bezczelności. Pewnego razu np. przełożony klasztoru zażądał od pewnego technika zdjęcia i wyrysowania planu pól klasztornych; technik, wygłodzony i słaby, chwycił się skwapliwie roboty i kontent, że ją dostał, nie śmiał nawet umawiać się o cenę, nie chcąc zrażać swego chlebodawcy; zebrał ostatki sił, chodził, mierzył, przybrał drugiego kolegę do rysowania, aby pracę prędzej ukończyć i prędzej otrzymać choć trochę grosza na poratowanie swego rozpaczliwego położenia. Gdy jednak po ukończeniu i oddaniu roboty wspomniał o pieniądzach, wtedy dobrze odżywiony duchowny spojrzał ze zdziwieniem na spracowanego, wybladłego technika i rzekł: ależ ja sądziłem, że to będzie tak po dobrej znajomości, na chwałę Bożą! Po długich dopiero prośbach, przedstawieniu smutnego położenia i t. d. miłosierny kapłan dał technikowi nieco pieniędzy, jako jałmużnę, wspominając coś o materyalizmie (!) dzisiejszego wieku. Wyzysk pracy biednych dla interesów kasty zaczyna się nieraz od najmłodszych lat: biedne uczennice na pensyach muszą wykonywać różne mozolne roboty i te później figurują na dorocznych wystawach, jako roboty wykonane przez kilka uczennic bogatych, córki różnych dygnitarzy i t. p. Biedne uczennice prześladowane, gnębione niesprawiedliwością (o jednej z najniesprawiedliwszych nauczycielek, niedawno zmarłej zakonnicy, pisma pedagogiczne i niepedagogiczne rozpisywały się jako o ideale cnót pedagogicznych!), rzucają się na nauczycielstwo prywatne na wieś, do szlachty galicyjskiej i tu wpadają z deszczu pod rynnę. Los guwernantek we wschodniej Galicyi zyskał europejską sławę, my do tego zasłużonego wieńca dodalibyśmy jeden fakt autentyczny. Pewna panienka z krakowskiego seminaryum zmuszona była wskutek niedostatku wyjechać na nauczycielkę do wschodniej Galicyi; zarządzająca biurem stręczeń przedstawiała dom obywatelski jako ideał cnót domowych i rodzicielskiej opieki. Nieszczęściem panienki była jej uroda, na którą raczył swą łaskawą uwagę zwrócić pan domu; rezultatem tego były rozmaite zaczepki, przejmowanie listów, jakie panienka owa odbierała od narzeczonego, żarty z jej zaręczynowego pierścionka, wzbudzanie niewiary w szczerość zamiarów narzeczonego, wystawianie nędzy, jaka ją czeka, gdy wyjdzie za mąż i t. d. Gdy nasz przedstawiciel tradycyi i rycerz bez skazy sądził, że ataki tego rodzaju wstrząsnęły dostatecznie fortecą, przypuścił szturm, czyniący zaszczyt jego szlacheckiej brawurze: w nocy zjawia się w negliżu w pokoju nauczycielki, lecz ta oburzona i przelękniona narobiła hałasu, który zbudził żonę naszego rycerza i tym sposobem spotkało go fiasko — tak postępują z nauczycielkami ojcowie dzieci, posłowie do rady państwa! I taka wstrętna jaskinia zowie się w Galicyi arką cnót domowych i obywatelskich.
Taki to bujny i barwny bukiet uszczknąć można na galicyjskiej żyznej niwie, lecz najoryginalniejszym, najbarwniejszym z jego kwiatów jest to, wyżej wspomniana, demoralizacya ludu, jest niszczenie lub kupowanie najlepszych jego jednostek. Żadne klęski, spadające z zewnątrz, nie są w stanie tak głęboko zasmucić naszej duszy, jak widok dzieci ludu, walczących za pieniądze w obronie swych wiekowych kajdan. Dodać bezstronnie należy, iż śród tych walczących znajdują się czasami, lubo niesłychanie rzadko, jednostki szlachetne, obałamucone, idące z przekonania; są to nowi Wandejczycy; przypominają oni owego psa, co tak przywykł do obroży, że kaleczy zrywającą ją rękę. Są nakoniec jeszcze inni, którzy znają dobrze ciężar tej obroży, ale uważają ją jako obronę przeciw zewnętrznemu złu; zapominają oni jednak, iż istnieją specyfiki, odwlekające śmierć z danej choroby, ale zarazem podkopujące zkądinąd organizm tak, iż ten nawet w razie zniknięcia danej choroby ginie na zepsucie soków żywotnych. Czyż nie lepiej w takim razie odrzucić sztuczne specyfiki i leczyć nieszkodliwemi hygienicznemi środkami; jeżeli organizm ma dość sił żywotnych, przetrwa chorobę, a wtedy rekonwalescent wyjdzie zupełnie zdrowy, zupełnie przygotowany do nowych warunków swobodnego bytu.





  1. Zwracamy uwagę czytelnika na datę; od tego czasu zmieniło się zapewne wiele — ale nie wszystko: Kraków odznacza się charakterem nieugiętym, nie tak prędko pozbywa się „cnoty ojców“!... A w każdym razie poznanie przeszłości ułatwia zrozumienie teraźniejszości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Nałkowski.