Jednostka i ogół/Natura i siła

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Nałkowski
Tytuł Jednostka i ogół
Podtytuł Szkice i krytyki psycho-społeczne.
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Natura i siła.[1]


Od czasów najdawniejszych aż do dni naszych — od Dyogenesa do Tołstoja, dusze subtelniejsze, umysły wyższe, krytyczne, uginające się pod brzemieniem uczuć i myśli, odczuwające i rozumiejące wadliwość współczesnego im społecznego ustroju, współczesnego stadyum cywilizacyi, ulegały, w części na podstawie swego osobistego instynktu zachowawczego, w części na podstawie hyperkrytycznego rozumowania, „wylewającego dziecko z kąpielą“ — popędowi do zrzucenia bolesnego brzemienia myśli, zerwania gniotących więzów cywilizacyi — popędowi do powrotu ku naturze, instynktom, pierwotności, prostocie.

Popęd ten, z którego korzystali nieraz ludzie w cywilizacyi zapóźnieni lub, co gorsza, szalbierze, by we własnym interesie powstrzymać rozwój ludzkości, wyraził się powielekroć w systematach filozoficzno-społecznych lub utworach artystycznych i to w różnych formach odpowiednio do charakteru twórców: w formie fanatycznego ascetyzmu Savonaroli — demokratycznego idyllizmu Rousseau’a — arystokratycznego estetyzmu Ruskina — brutalnego dynamizmu Nietzschego — prostaczego ascetyzmu Tołstoja.
Cokolwiekby można było powiedzieć o pozytywnej stronie tych pomysłów, wszystkie one, mimo znacznych różnic między sobą, mają jedną cechę wspólną, a zarazem zasługę — mianowicie krytykę danego stadyum kultury, dającą impuls do reform.
Ze wszystkich wyżej przytoczonych myślicieli-działaczy najwybitniejszym, a przynajmniej najbardziej typowym i wpływowym przedstawicielem idei „powrotu do natury“ był bezwątpienia Rousseau, który opracował swój system w sposób najbardziej skończony i wszechstronny, przeciwstawiając go wiekowi oświecenia, ideom encyklopedystów.
Idee Rousseau'a nie zdołały jednak cofnąć ludzkości do stanu natury, zburzyć cywilizacyi; przeciwnie: w paroksyzmie rewolucyi francuskiej otrząsnęła się ona z wytkniętych jej wad, złożyła należną daninę uczuciu (romatyzm) i szła dalej po drodzie ewolucyi, do czego krytycyzm Rousseau'a i jego pomysły, złagodzone, zmodyfikowane, znacznie się przyczyniły. Pod parciem realnych potrzeb życia, zbyt wybujałe, wzloty uczucia zostały ściągnięte na ziemię, nastała epoka przyśpieszonego rozwoju wiedzy pozytywnej, olbrzymiego wzrostu przemysłu — spotęgowania tętna kulturalnego.
I obecnie wyrosło znów nowe brzemię cywilizacyi z nowemi wadami i pod ich naciskiem zaczyna znów kiełkować w tej lub innej formie, z większemi lub mniejszemi zastrzeżeniami idea powrotu do natury, do zaniedbanego uczucia. U nas ideę Rousseau'a podjął uczony przyrodnik St. Kramsztyk w końcowym rozdziale swych wybornych szkiców przyrodniczych, zatytułowanym „Człowiek i przyroda“.
P. Kramsztyk podejmuje ideę Rousseau'a, ideę powrotu do natury; a jakkolwiek uznaje, że taki powrót do przyrody, jakiego chciał zagniewany na cywilizacyę znakomity genewczyk, jest niemożebny („albowiem człowiek po raz drugi narodzić się nie może“), to jednak w niezwykle pięknem porównaniu podnosi zasługę Rousseau'a w tem mianowicie, że nas nawrócił ku przyrodzie uczuciowo, i upatruje w tem podniesienie etyczne człowieka, przeciwwagę ambicyi, oraz argument wobec tych, co w naukach przyrodniczych widzą wpływ demoralizujący, materyalizujący człowieka.
„Zdarza się — mówi autor — że dziecię skromnej lepianki, syn chaty wiejskiej, dzięki zdolnościom swoim i pomyślnemu zbiegowi okoliczności, wyrasta na pana wielkiego, staje się ministrem, biskupem; ale nieraz wśród wspaniałości i wrzawy nowego swego otoczenia, szczęścia nie znajduje; ludzie, co go otaczają, nie odczuwają tajnych serca jego porywów, nie może z nimi uczuć swych podzielić, z myśli swoich wyspowiadać się przed nimi nie potrafi, czuje się obcym i osamotnionym:
Wtedy budzi się w nim tęsknota za ciszą i skromnym bytem dzieciństwa, tam szczerze i serdecznie powitają go dawni towarzysze, tam matka, choć prosta, ukoi boleści jego. W tęsknocie tej mieści się przeciwwaga dla dążeń jego ambicyi, narzuca mu ona oględność w doborze środków, które mają go do celu dowieść, staje się źródłem uczuć szlachetnych.
Podobnież i człowiek wzniósł się nad przyrodę, ale śród blasku cywilizacyi nie jest szczęśliwy, samotnym czuje się nawet śród tłumu... Wyrywamy się więc ku przyrodzie, która przedstawia nam jakby minione dzieciństwo nasze, które jest dla nas najdroższem zawsze wspomnieniem. Rozwój świadomości jest źródłem udręczeń, więc tęsknimy do przyrody, jako nieświadomej.“
W kwestyi podjętej przez autora Szkiców przyrodniczych pozwolimy tu sobie rozwinąć parę własnych poglądów.
Naprzód, twierdząc, że powrót do natury w duchu Rousseau'a jest niemożebny, choć upragniony, winni jesteśmy postawienia na to dowodu; otóż sądzimy, że dowód taki tkwi w zasadzie walki o byt, jako w czynniku rozwoju, cywilizacyi, oddalania się od natury. Ludy natury giną w walce o byt z ludami cywilizacyi, powrót więc pewnego ludu do stanu natury byłby dlań wyrokiem zagłady; powrót zaś całej ludzkości na łono natury byłby tylko nowem rozpoczęciem tej samej gry, którą ludzkość zaczęła już od wieków: śród tej ludzkości powróconej na łono natury wywiązałaby się walka o byt, która zaczęłaby ją znowu oddalać od stanu natury po raz przebytej już drodze cywilizacyi.
Co do walki z twierdzeniem, że nauki przyrodnicze znoszą cześć dla ideału, wiodą do egoizmu, materyalizują człowieka i t. d., to sądzimy, że jest ono dość niedorzeczne, aby warto było z niem walczyć. Wszelka praca naukowa jest zawsze przetwarzaniem energii życiowej z cielesnej na duchową, zwraca ona człowieka od zewnątrz ku wnętrzu, uduchawia go; ci więc pracownicy myśli, którym praca spędza krew z policzków i wysusza tłuszcz podskórny, są prawdziwymi duchownymi; nie ci, którzy wymyślają na materyalizujący wpływ nauki, a sami żyją jedynie najgrubszymi popędami ciała.
Co się tyczy tęsknoty do natury, to bynajmniej nie zaprzeczamy faktu jej istnienia śród ludzi; nie zaprzeczamy, że każda lepsza, wyżej uorganizowana, jednostka doświadcza jej w pewnych chwilach życia, lecz geneza tej tęsknoty i wartość jej ze stanowiska społeczno-ewolucyjnego przedstawia nam się nieco inaczej, niż autorowi. Mimo całego uroku tej tęsknoty, który znalazł tak piękny wyraz w przytoczonych wyżej słowach, nie możemy jej uważać za plus w rozwoju ludzkości, za jej ideał.
Tęsknota do natury jest poprostu objawem znużenia[2]; doświadczają jej jednostki wyczerpane zapasami na arenie rozwoju cywilizacyjnego, a także (co zresztą w zasadzie jest identyczne) jednostki, które, znajdujące się jeszcze na niskiem, mało od natury oddalonem, stadyum rozwoju zostaną rzucone nagle w obcy im wir cywilizacyi, która ich oszałamia i przygnębia. Ideałem ludzkości nie jest natura lecz siła; nie odpoczynek, nie żywot rajski na jej łonie, nie nirwana, lecz walka; spoczywać na łonie natury, idzie inwalida cywilizacyi (lub zwierz zbiegły z menażeryi), silny dąży tam, gdzie najgorętszy wre bój!...
Rzeczywiście: przy każdej formie znużenia zawsze objawia się owa tęsknota do natury. Tęskni do niej zarówno wojownik okryty ranami, jak i człowiek przepracowany umysłowo, przefilozofowany lub też rozpustnik zużyty zmysłowo; zarówno człowiek wyczerpany orgiami ducha, jak i orgiami ciała. Ta tęsknota, tak pięknie przez autora przedstawiona, jest jednak w rezultacie identyczna z uczuciem tego smakosza i viveura, co długi czas objadał się ostrygami, pasztetami, homarami, spijał benedyktyny, chartreusy, szampany; co młodość strawił śród elegantek paryskiego półświatka... „tęskni“ on za — grochem z kapustą i chlebem razowym, za „czystą“ wódką, która trąci karczmą, za prostą dziewczyną wiejską (jak znowu dama wielkiego świata za zakopiańskim „frajerem“).
Znużenie to niekoniecznie musi towarzyszyć cywilizacyi wysokiej, albowiem jest to objaw względny, zależny od umysłowego stadyum, umysłowej siły jednostki: siłacz podźwiga się dopiero ciężarem dwustofuntowym, dla dzieciaka lub charłaka wystarczy już pięćdziesięciofuntowy. Mamy na to przykład zarówno w naszej młodzieży szkolnej, która przeciążona nauką chętnie ucieka ze szkoły „na łono natury“, jak i na australczykach, botokudosach i t. d., którzy, pokończywszy gimnazya, zrzucają z siebie cywilizowaną skórę i uciekają na pustynie lub w lasy, aby tam razem ze swymi dzikimi rodakami żyć życiem włóczęgów (analogia z owem „dzieckiem chaty wiejskiej“, które stało się „panem“).
Dla uzupełnienia powyższej ilustracyi „tęsknoty do natury“, zwrócimy jeszcze uwagę czytelnika na dwa blisko z nią spokrewnione objawy, mianowicie knajpizm i chłopomaństwo. Że knajpizm jest wynikiem znużenia, wyczerpania, choroby, to naturalnie nie potrzebuje dowodzenia, a jednak jest on tylko leczniczo-realną formą idei Rousseau'a. Co do rozpowszechniającego się u nas w ostatnich czasach chłopomaństwa, to nie mamy tu na myśli ani pedagogizmu społecznego, mającego na celu umysłowe i ekonomiczne podniesienie ludu, ani też naukowo-etnograficznego, mającego na celu naukowe zbadanie objawów życia ludowego i w ogóle życia ludów pierwotnych (jeżeli kierunki te można nawet nazwać tem mianem), lecz chłopomaństwo właściwe, t. j. uczuciowo-obyczajowe, czułostkowo-sielankowe, które chętnie ubiera się w sukmanę i łapcie, zarzuca grzebień i mydło, jako wymysły niemiecko-szatańskie, wpada w świętobliwą ekstazę na widok chłopskiej budy lub chłopskich wierszydeł, przypisuje ludowi niebywałe cnoty i idealność uczuć, na podobieństwo owych, nieznających etnologii, podróżników, którzy dziś zachwycali się gołębią dobrocią człowieka pierwotnego, a nazajutrz „spoczęli na łonie natury“, t. j. w jego kanibalskim żołądku. Temu to prądowi u nas przypisać należy, że w dobie ostatniej głównym kierownikiem filozoficzno-estetycznej myśli polskiej jest Sabała — dostawca żętycy dla chorych żołądków i mądrości dla chorych, lub uwstecznionych w rozwoju, mózgów... „A pan Bóg — mówi ten prorok — śmierć chrast w pysk“. Ach jakież to ładne!! — woła w ekstazie taki nawiedzony przez chłopomania-idillica, a za nim odbekuje toż samo całe stado Panurga. Idąc za tą ideą, ludzkość powinnaby zarzucić tragedye Shakespearea, poemata Byrona, utwory Goethego i t. d., zarzucić prawa Keplera i Newtona, odkrycia Wattów, Edisonów i t. d., i t. d., zarzucić wszystkie swe zdobycze, co tyle łez i krwi ją kosztowały i iść po naukę i piękno do peszeresów, buszmanów, australczyków i — Maćków.
Powiedzą mi może, iż wszystkie zdobycze cywilizacyi w pierwotnej umysłowości człowieka wzięły swój początek? Bardzo dobrze, ale stąd bynajmniej nie wynika, aby teraz trzeba było powracać do początku; niech ci panowie chłopomani zechcą łaskawie odrzucić uszlachetnione kulturą bery i spożywać twarde jak kamień, a kwaśne jak ocet gruszki polne i niech wołają ze zdławionem gardłem: ach, jakie to smaczne! Z pewnością nie zrobią tego, bo chociaż i smak się psuje (jak zauważyliśmy wyżej), to przecież zwykle nie tak prędko, jak mózg; a zresztą ta nasza chłopomania idillica jest po większej części objawem mózgów nie przecywilizowanych (bo takich u nas mało), lecz raczej niedocywilizowanych lub tylko względnie przecywilizowanych (smak zaś nasz stoi zwykle na wysokości cywilizacyi); my jesteśmy jak ów australczyk lub botokud, dla których już średnie wykształcenie było za silną dozą cywilizacyi tak, iż, wyczerpani nią, uciekają na łono natury.
A może panowie chłopomani sądzą, że australczyk lub botokund utrzymają tym sposobem swą narodowość? Jeżeli tak, to są w grubym błędzie: schłopienie narodu jest jego zgubą: „mój Boże, mówiła pewna szlązaczka do turystów, czy też studentów wrocławskich, tacy porządni panowie i mówią po polsku!“
Zechciejmy przecież zrozumieć to, że jeżeli wolno komuś, co „znużony cierpieniem, przeciwnością, wiekiem“, chce osiąść śród „Łobzowian“, żyć ich życiem prostem, nie wyczerpującem nerwów; że jeżeli należy podnosić lud umysłowo i ekonomicznie, oraz badać naukowo objawy niknącej jego pierwotności, to nie wolno i nie należy odwrotnie: życia takiego uważać za ideał ludzkości, a płody ducha człowieka pierwotnego wnosić in crudo do cywilizacyi i tym sposobem powstrzymywać jej rozwój.
Wskutek tego wstecznego prądu zwykle materyały do etnografii identyfikują się z płodami artyzmu lub głębokiej myśli, a za tem idzie znów przecenianie zasług zbieraczy: jakiś fotograf lub rysownik, który przedstawił nam parę typów chłopskich, będzie uchodził za etnologa, jakiś szczęśliwy posiadacz osobliwie pomalowanego jajka, kijanki o dłuższym trzonku, niż zwykle, jakiś znalazca skorupy lub dobitniejszego waryantu z poematu „Kaśka za piec“ i t. d. jest u nas obecnie uważany za potęgę naukową, przynajmniej tak wielką, jak głęboki znawca i szczęśliwy posiadacz marki pocztowej z wyspy Mauritius! (a to nie jest wcale bagatela!)
Nie chcemy tu bynajmniej zaprzeczać, że n. p. niektóre motywy pieśni lub podań ludowych, jako objawy pewnej siły (o czem niżej), obrobione artystycznie przez mistrza tonów lub słowa, mogą się stać wielkimi utworami sztuki, podobnie jak pewne kamienie, w naturze zanieczyszczone i niekształtne, stają się po oszlifowaniu najpiękniejszą ozdobą. Nie myślimy przeczyć, że wszelkie, choćby najdrobniejsze, choćby najniedorzeczniejsze, objawy życia ludu mogą posłużyć uczonemu etnologowi do zbudowania doniosłych praw naukowych; chodzi tylko o to, by objawów tych nie traktować ze stanowiska mdłej czułostkowości. Co innego jest, powtarzamy, chłopomaństwo idylliczne, a co innego socyologiczne lub etnologiczne; tak samo jak co innego jest „tęsknota na łono natury“, a co innego badanie tej natury przez uczonego przyrodnika lub skierowywanie jej sił na pożytek społeczeństwa przez doświadczonego technika. Nie chcemy tu wreszcie bynajmniej tłumić „zapału“ tych etnografów zbieraczy, bo naturalnie lepiej, gdy jakaś „panienka ze dwora“, zamiast zbierać plotki szlacheckie dość banalnego kosmopolitycznego charakteru, zbierać będzie typowe gadki chłopskie — chodzi nam tylko o to, aby rzecz każda była postawiona na właściwem jej miejscu, suum cuique! Albowiem gdy społeczeństwo będzie jedne produkty opłacać moralnie zbyt wysoko, to na inne zbraknie mu odpowiedniej monety i tak też dzieje się w rzeczywistości[3].


∗             ∗


Chociaż ze stanowiska ogólno-ewolucyjnego musieliśmy wystąpić przeciw tej, że tak nazwiemy, naturotropii (która przybiera różne formy a między innemi formę chłopomanii), to jednak z obecnego stadyum rozwojowego musimy przyznać, że tęsknocie do przyrody, obok maniaków i zacofańców, rzuconych w wir cywilizacyi, podlegają nieraz, jak to już wspomnieliśmy, właśnie ludzie najwyżej uorganizowani duchowo, albowiem oni właśnie w obecnej, śród nienormalnych warunków toczonej, walce o byt zużywają się najbardziej (podczas gdy filistrzy zadowoleni prosperują); są to właśnie wyżej wspomniani „siłacze“, zmuszeni dźwigać gwichty zbyt wielkie, i dlatego podźwigujący się mimo swych sił niezwykłych. I rzeczywiście, któż z dzisiejszych wyższych duchów, stojących na wyłomie, wiodących bezustanne a beznadziejne (dla siebie samych przynajmniej) zapasy, nie doświadczał, przynajmniej w pewnych cięższych chwilach walki, tej tęsknoty? Kto nie pragnął wtedy „w ciszy wiejskiej zagrody zapomnieć, że są na świecie narody“; kto nie powtarzał „dość, dość żyłem nie sobie... ha, tam chyba odżyję, gdzie powietrza, gdzie stepów do woli“; kto nie zazdrościł indyaninowi, przebiegającemu swobodnie dziewicze lasy Nowego Świata, kto nie zazdrościł wolnemu synowi pustyni jego wyścigów z wichrami, horyzontu bez końca, nieba bezchmurnego, nocy iskrzących się gwiazdami jaśniej, żywiej niż u nas... Jakkolwiek oni uczuć nam podobnych nie doświadczają: uczuć takich względem takich obrazów przyrody może doświadczać ten tylko, „kto je utracił“. Najlepszą zresztą illustracyą, że najwyżej uorganizowane jednostki podlegają właśnie tej tęsknocie do przyrody, jest sam naukowy inicyator idei powrotu do przyrody, Rousseau, jak również analogiczny z nim filozof-poeta Nietzsche: gruntem uczuciowym u obu jest wyczerpanie się cywilizacyą, a czy ono objawi się w formie tęsknoty do spokoju na łonie natury, czy w formie tęsknoty do pierwotnych brutalnych instynktów, startych przez cywilizacyę, to jest to już tylko kwestya temperamentu danego osobnika. Objawy takie antycywilizacyjne u duchów potężnych, które wdarły się aż na szczyty cywilizacyi, przypominają tego wodza, który forsownym marszem dążył w bój i wszystkie swe pułki wprowadził odrazu w ogień; zdobył najwyższe pozycye, lecz już nie miał siły do ich utrzymania; musiał się cofnąć, wyrzekając się wszystkich korzyści zwycięstwa.
W tym, że właśnie najwyżej uorganizowane jednostki podlegają dziś często (chociażby chwilowo) tej tęsknocie do natury, leży po części przyczyna złudzenia, że ta tęsknota, mianowicie w formie swej idyllicznej, jest jednoznaczna z „uczuciami szlachetnemi“; a zresztą człowiek tęskniący do przyrody (spokoju) jest już inwalidem (chociażby chwilowym), ustępuje z placu, nikomu nie przeszkadza w wiecznych wyścigach: zyskuje on przez to naszą sympatyę, nazywamy go „szlachetnym“, jak lucus a non lucendo, gdyż jest on właśnie niezdolnym do walki (Schlacht).
Gdy wreszcie rzucimy okiem w daleką przyszłość, to znajdziemy jeszcze jeden argument przeciwko stałemu powrotowi do natury. Ludzkość dożyje bowiem chwili, gdy powrót do natury byłby nietylko bezużyteczny, lecz absolutnie niemożebny, a to z tego prostego powodu, że nie będzie już do czego powracać: „natura“ w tem znaczeniu, o jakiem mówimy, zniknie; krajobrazowa rozmaitość otoczenia będzie jedynie objawem działalności człowieka. Gdy na, „dziewicze“ dziś jeszcze, szczyty gór, lśniące w promieniach słońca srebrną oponą śniegów, pobiegną szyny kolei; gdy rzeki, wijące się malowniczo śród zielonego kobierca łąk, staną się prostemi jak sznur kanałami, ujętemi w tamy; gdy dziko-wspaniałe, nieokiełznane dziś wodospady staną się fabrykami elektryczności; gdy niezmierzoby ocean zostanie pokryty pływającemi miastami; gdy orkany będą pracować dla człowieka; gdy groźne dziś kuźnie Hefaista staną się kuźniami zwykłemi; gdy nawet widok nieba gwiaździstego zaćmiewać będą liczne statki lub miasta powietrzne; gdy szumiące bory, śród których można „upolować tyle dumań“ znikną, ustępując miejsca intensywnej kulturze i t. d., i t. d., cóż wtedy z dzisiejszej „natury“ zostanie, prócz może „Parków Narodowych?“ Wtedy „natura“, a właściwie otoczenie, będzie jedynie wyrazem wszystko łamiącego rozumu ludzkiego, nieugiętej woli ludzkiej, niezmierzonych, nieskończonych pragnień ludzkich!
Tak więc okazaliśmy, jak się zdaje, że:
1) Stały powrót do natury jest szkodliwy lub przynajmniej bezużyteczny z powodu walki o byt.
2) Jest objawem znużenia, nie może być ani społeczno-filozoficznym, ani uczuciowo-etycznym ideałem ludzkości, która dąży dalej i wyżej.
3) W przyszłości ludzkość nie będzie miała nawet do czego wracać, bo natura zniknie.
Tęsknotę do przyrody możemy więc uznać obecnie nie jako ideał, cel ostateczny, program społeczny, lecz tylko jako potrzebę chwilowego odpoczynku; odpoczynku na to, by tem skuteczniej podjąć dalszą walkę na drodze oddalania się od przyrody. Rzeczywiście mamy przykłady, że jednostki dzielniejsze, gdy, wyczerpane walką, usuną się w tę przyrodniczą nirwanę, by raz przecież zaznać spokoju, to po krótkim czasie krew znów w nich grać zaczyna, pragną powrócić znów do życia intensywnego, życia cywilizacyi, do ruchu, do walki — jak ów dzielny żołnierz, którego rany wtrąciły do szpitala: zaledwie rany zabliźniać się zaczną, już wyrywa się do szeregów na pole walki.
W objawach tych widać to, co ze stanowiska ewolucyjnego można twierdzić a priori i o czem jużeśmy nadmienili, a mianowicie, że ideałem ludzkości nie jest natura, nie żywot rajski na jej łonie, nie odpoczynek wieczyny, nie nirwana, lecz siła! Nie darmo już dawniej jednostki wybrane rozumiały, że „Bóg jest przyjacielem silnych“, a dziś wszyscy ludzie coraz bardziej dochodzą do przekonania, że zakon należy nieco zmodyfikować: „starajcie się tylko o siłę, a wszystko inne będzie wam przydane“. Kto, dzięki pracy własnej i pracy przodków, nagromadził w sobie największy zapas sił; kto może je najdłużej wytężać, do najwyższego stopnia napiąć; kto potrafi je skoncentrować błyskawicznie na jeden punkt, by jak wódz genialny olbrzymią przewagą i szaloną furyą zdruzgotać przeszkody, tamujące ruch naprzód, w górę, do celu — ten jest tryumfatorem! — Myślimy tu nie o tych tryumfatorach, którzy zyskują za życia sławę i fortunę przez to, że się przystosowją do tłumu, lecz o tych, któzy swą potęgą usiłują przystosować tłum do swych ideałów; oni giną, ale ich idee zwyciężają i „gniotą ludzi niewidzialne“, aż ich wreszcie „w aniołów przemienią“ — o takich myślimy tryumfatorach.
Tą dążność ludzkości naprzód, coraz wyżej i wyżej, jako wynikająca z odwiecznie czynnego prawa ewolucyi, ma w sobie coś żywiołowego, co nie opuszcza jednostek dzielniejszych nawet w chwilach największego niebezpieczeństwa, nawet w chwili śmierci. „Naprzód, naprzód!“, wołał Alonzo Pinzon, wódz kolumbowej karaweli, gdy przed nim rozpościerał się ocean bez końca, pod nim tajemne jego głębie, dokoła brzmiało groźne szemranie załogi-filistrów. „Naprzód dzieci, naprzód!“, wołał ugodzony śmiertelnie pewien wódz szturmowej kolumny, „umrę szczęśliwy, widząc was na szczycie tych skał“.
Czcząc siłę, jako najwyższy ideał ludzkości, nie jesteśmy przez to bynajmniej bezkrytycznymi wyznawcami nietzscheanizmu; czcząc siłę bowiem, nie koniecznie trzeba widzieć jedyny jej wyraz w instynktach pierwotnych, a jedyną jej miarę w powodzeniu. Dla wyjaśnienia tej różnicy musimy przedewszystkiem rozróżnić dwojaką ocenę człowieka: absolutno-dynamiczną (biologiczną) i względnie-dynamiczną (społeczną). Zasadniczą wartością człowieka jest jego siła absolutna, realną zaś wartością człowieka jest forma przejawiania się tej siły, to jest stosunek tego przejawienia się do potrzeb społecznych. Pierwsza siła, którą, teoretycznie rzecz biorąc, można wyrazić przez pewnną ilość kilogrammetrów lub koni parowych (mechaniczny równoważnik człowieka), posiada wartość względnia stałą; wartość drugiej zmienia się stosownie do zmiany stosunków społecznych; pierwsza jest ważniejsza z ogólnego stanowiska ewolucyi wiekowej, druga ze stanowiska danej chwili lub danej fazy rozwoju. Zważywszy jednak, że siła ludzka, jak każda siła, ulega transmisyi, że może być zwrócona w pożądanym dla danej chwili kierunku, objawić się w pożądanej formie, przyjdziemy do przekonania, że w ocenie człowieka jego siła absolutna powinna mieć pierwszorzędne znaczenie, a możliwe spotęgowanie tej siły (obok możliwego ułatwienia transmisyi) musi być ideałem tak pojedynczego człowieka, jakoteż całej ludzkości. (Pierwotne więc instynkty mogą zasługiwać na cześć jedynie jako wielka siła absolutna, ale nie jako jej forma przejawienia).
Podobnie gdy inżynierowie oceniają potoki jako motory, to na pierwszem miejscu stawiają potok, mający najsilniejszy pęd, jakkolwiek wartość jego może być w danej chwili dla danego kraju niszcząca; wiedzą bowiem, że ta sama siła, która dziś jest zniszczeniam, skierowana właściwie, a umiejętnie, stanie się źródłem bogactwa kraju, błogosławieństwem społeczeństwa; podczas gdy potok, sączący leniwie swe skąpe wody śród niziny, nie sprowadza wprawdzie zniszczeń (zresztą za to zabagnieniem wywiera zwykle wpływ trujący), ale też nie da się zużytkować korzystnie; albowiem siła da się skierować, lecz nie da się stworzyć.
Dzięki transmisyi, siła popędów pierwotnych, pragnień egoistycznych, powstrzymana w swym wylewie pewnemi tamami, skierowana w pewne łożysko, przetwarza się w dodatnią siłę społeczną. Dzięki tej transmisyi, n. p. dzieci, wszystko ruszające i psujące, uparte, zacięte, stają się często w wieku dojrzałym dzielnymi członkami społeczeństwa, chlubą ludzkości. Ta sama siła objawiła się w Kolumbie, naprzód jako w zuchwałym rozbójniku morskim, później jako w wytrwałym odkrywcy; zarzucają mu tuzinkowi moraliści, że miał żądzę złota, podobnie jak Stanleyowi, że miał żądzę kości słoniowej. Naiwni! nie wiedzą, że ta żądza stała się właśnie pobudką odkrycia „Nowego świata“, oraz rozjaśnienia pomroki, kryjącej wnętrze „tajemniczego kontynentu“[4].
Transmisya sił odbywa się bądź pod wpływem okoliczności życiowych, bądź jest prowadzona systematycznie przez hodowlę społeczną (system „otamowań“). I tak n. p. wiadomo, że gdy społeczeństwo chce mieć dajmy na to słoninę, to bierze wieprza, zamyka go, tamuje swobodę jego ruchu, okalecza go i powstrzymując w ten sposób zużycie siły w celach osobnikowych, zamienia ją na cel korzystny dla siebie, na wytwór słoniny. W podobny sposób postępuje i z osobnikami ludzkimi; chce mieć n. p. nauki, wynalazki, sztuki, ulepszenia techniczne i t. d., bierze w tym celu człowieka i od dzieciństwa wychowaniem opanowywa jego siłę życiową: zmuszając go do pracy siedzeniowej, do wytężania umysłu, traktując odpowiednimi morałami, przykładami poświęceń, sławy i t. p.; tym sposobem nadaje ono życiowemu potokowi osobnika pewne tamy, pewien spadek i pewien kierunek, aby nameł jak najwięcej mąki społecznej. U jednostek przeciętnych, sił mniejszych, ta transmisya odbywa się nieświadomie dla nich, podobnie jak u wieprzów; są oni zadowoleni z tego, że dali się społeczeństwu skrępować, zamknąć, zarżnąć; są to faustowscy Wagnerzy. U innych, potężniejszych jednostek, budzi się prędzej czy później świadomość gwałtu, popełnionego przez społeczeństwo na ich naturze i reszta wielkich sił jeszcze niezużytych staje się zarzewiem buntu, niby ostatni żywy płomień gasnącej lampy; są to Fauści. Transmisya więc sił małych okazuje się łatwiejszą, niż wielkich; stąd jednak nie wynika, aby pierwsze miały posiadać większą wartość społeczną, aby drugie były antyspołecznemi; albowiem siła wielka nawet bez wszelkiego przymusu zwykła promieniować we wszystkich kierunkach, zwykła rozrzucać na wszystkie strony hojne dary swej bogatej natury; bunt wynika tylko z gwałtu na niej uczynionego, z nadmiernego wyzysku i nieekonomii transmisyi. Społeczeństwo jest nienasycone: nie dość mu tego, co dać może nawet najbogatsza natura osobnika: ono wydziera mu i to, co jest własnością nieoddzielną, bez której osobnik musi zginąć; prowadzi gospodarstwo rabunkowe, samo postępuje antyspołecznie, gdyż wybrakowywa siły większe, sprzyja łatwiejszym do transmisyi, ale mniejszym. Z czasem naturalnie pod wpływem hodowli, z jednej strony umiejętność transmisyi śród społeczeństw, z drugiej łatwość jej śród osobników musi się zwiększać.[5] Z czasem rozwinie się może taki „nadczłowiek“, który będzie w stanie przeprowadzać sam w sobie taką transmisyę w możliwie najkrótszym czasie; byłoby to coś w rodzaju „zamykania jednej szufladki a otwierania drugiej“ (jak o sobie mawiał Napoleon I), tylko w daleko obszerniejszym zakresie. Tym sposobem społeczeństwo uniknęłoby częstego dziś marnowania sił wielkich, co jest najważniejszym interesem ewolucyi.
Transmisya siły może się odbywać nietylko w obrębie danej jednostki, lecz może przechodzić z jednej jednostki na drugą; pominąwszy tu znów transmisyę fizyologiczną, którą powinnaby się więcej niż dotąd zająć medycyne, zastanowimy się nad psychiczną. Przykład jej mamy w tem, co nazywamy talentem, to jest w pewnej formie przejawienia się siły absolutnej człowieka („iskra boża“ dawniejszych autorów). Jeden artysta narysuje ołówkiem puszczę i dreszcz grozy przeniknie cię na jej widok, czujesz, że za chwile śród tej głuchej puszczy grom wojny się rozlegnie, opary krwi gorącej jąnapełnią, i w uszy twej powstanącenne uczucia miłości i nienawiści, cenne pragnienia pracy i walki. Drugi wymaluje wojnę ze wszystkimi jej barwnymi szczegółami, a ty stoisz w obec jej widoku zimny, nieporuszony, nie zapominając ani na chwilę, że przed tobą nie walka wre, lecz wisi płótno, na które pendzlem nałożono farby. Fala życia, fala krwi nie uderzy na cię z obrazu, i nie zakipi falą krwi twej własnej. Ta fala, która w tobie na widok obrazu uderza, to właśnie transmisya psychiczna siły artysty, którą ty możesz zużytkować stosownie do swych uzdolnień i ideałów[6]. Podobnież rzecz się ma z utworem muzycznym: jeden zagra z wielką biegłością, wykończeniem, według wszelkich wymagań teoryi sztuki, a jednak nie zrobi wrażenia; drugi zagra z mniej może doskonałątechniką, a jednak stanie się dla ciebie Tyrteuszem. Na tem właśnie polega wartość, którą daje talent, i to nawet wtedy, gdy on wyraża się w formie nieodpowiedniej: gdy n. p. pisarz utalentowany nie posiada dość wykształcenia filozoficznego lub socyologicznego; mimo niezgadzania się na jego poglądy, cenimy jego talent, to znaczy cenimy znaczną siłę absolutną, która nam się udziela i którą możemy zużytkować w sposób odpowiedniejszy.
Tak więc w ocenie człowieka mamy do rozważania dwa względy: jego siłę absolutną i jej transmisyę; ideałem ludzkosci jest spotęgowanie i uruchomienie siły.
Co do powodzenia, o którem wspomnieliśmy wyżej, to ono przy dzisiejszych stosunkach społecznych nie może być, jak chce Nietzsche, „miarą siły“; byłoby ono taką miarą wtedy tylko, gdyby walka o byt między ludźmi nie komplikowała się w sposób niesprawiedliwy przywilejami społecznymi, lecz odbywała się przy równych szansach. Gdy dwa rogacze śród polany leśnej wiodą ze sobą bój śmiertelny, to sarna pasie się spokojnie, instynktowo bowiem czuje, że jakikolwiek wypadnie rezultat walki, będzie on dla niej zawsze pomyślny, zwycięży silniejszy. Inaczej śród ludzi. Tutaj, jak sądzimy, leży właśnie klucz do rozwiązania sprzeczności między nietzscheanizmem i socyalizmem. Nietzsche, tkwiący zbyt bezpośrednio w darwinizmie biologicznym, jako czynnik zozwoju uważa walkę bezładną wszystkich przeciw wszystkim; socyalizm zaś uznaje walkę na zasadzie pewnej strategii, nie godząc się na strategię dzisiejszą; mianowcie na nierówność uzbrojenia pojedyńczych jednostek, przyczem przewaga leży nie po stronie silniejszego, lecz lepiej uzbrojonego.


∗             ∗


Na podstawie powyższych uwag o sile, możnaby rzucić jaśniejsze światło na wiele objawów psychicznych i społecznych, zrozumieć i ocenić lepiej wiele typów ludzkich, tak w życiu jak i literaturze napotykanych.
Na tej podstawie zrozumiemy łatwo, n. p. pewne objawy jednostronności, napotykane zwykle u ludzi wybitniejszych; gdy maszyna zużywa znaczną siłę w jednym kierunku, w innych okazuje się brak; dlatego ludzie genialni bywają w pewnych kierunkach głupcami: dlatego to siła, któa tryska z pod pióra pisarza, bądź jako ogień temperamentu, bądź jako lawina erudycyi (wykluczające się najczęściej, nie błyśnie mu ogniem krwi na twarzy, ani zamigoce sprytem życiowym, jak u zwykłego filistra, który jednak jako maszyna dynamiczna, jako siła absolutna, jako „równoważnik mechaniczny“ jest miernotą wobec tamtego. Tem się też tłumaczy, często napotykana, praktyczna niezaradność ludzi idei, którzy dają się zwykle opanowywać i wyzyskiwać głupcom. Człowieka idei możnaby z tego stanowiska porównać do owego wielkiego kapitalisty, który cały swój kapitał umieścił w jakiemś przedsiębiorstwie i nie może go w danej chwili i w danym celu podnieść, i nie ma nic prawie w kieszeni; podczas gdy filister jest marnym kramarzem, który cały swój nędzny kapitalik nosi zawsze w kieszeni. Ta nieproporcyonalność, to wzajemne wykluczanie się znacznych przejawień siły jest tem godniejsze uwagi i tem bardziej odpowiada powyższemu wyjaśnieniu, że rozciąga się do kierunków bardzo bliskich, pokrewnych, które, pozornie biorąc, nie powinnyby się wykluczać: i tak n. p. wiadomo, że pełen zapału poeta Petöfi, co napisał tyle pieśni tak śpiewnych, nie był w stanie wyśpiewać ani jednej melodyi, i że pełen uczuć bohaterskich, zamiłowany w teatrze, „zgłębiał bohaterów Shakespeare'a, przedstawiał lokajów Kotzebuego“. Objawy te wynikają po części z trudności transmisyi sił większych, po części z nieekonomii „otamowań“; tylko wyjątkowo pomyślne warunki życiowe chronią jednostki wyższe od tej nieproporcyonalności, przykładem Byron, Goethe, a i to zwykle kosztem uczuć etycznych.
Na tej podstawie można również, jak sądzimy, rozstrzygnąć, często podnoszony, spór, czy kobieta w nauce, sztuce i t. d. może dorównać mężczyźnie. Otóż zdaje się, iż, przeciętnie biorąc, absolutna siła kobiety, mechaniczny jej równoważnik po potrąceniu wydatku na cele rozrodcze jest mniejszy niż mężczyzny; kobieta więc może wprawdzie dojść wysoko w pewnym kierunku, dorównać mężczyźnie, ale wtedy nastapi u niej jeszcze większa, niż u tego ostatniego, nieproporcyonalność, nierównowaga; okaże się zbyt wielki deficyt siły w innych kierunkach, jak wola, uczucie, wreszcie zdrowie fizyczne; deficyt tak wielki, że nawet kierunek główny nie będzie mógł być należycie zużytkowany. Zresztą należy tu zrobić zastrzeżenie, iż na ten deficyt znaczny wpływ wywierają więzy społeczne, uciskające kobietę bardziej niż mężczyznę.
Kwestya kobieca nasuwa na myśl kwestyę powodzenia u kobiet; powodzenie u kobiet mieli wielcy wojownicy, wielcy rozbójnicy, wielcy gracze, wielcy artyści, ba nawet wielcy uczeni. Wielcy, wielcy, wielcy... dlaczego? Bo wielkość, to siła; chodzi o skierowanie tej siły w swoją stronę, o jej korzystną dla siebie transmisyę. Widzę tu uśmiech pewności siebie, oraz politowania na ustach filistrów — dla uspokojenia ich więc dodaję natychmiast, iż nie twierdzę bynajmniej, aby istoty marne nie miały bardzo często powodzenia u kobiet, lecz są to już specyaliści w omawianym fachu, istoty, których siła, jakkolwiek mała, jest zwrócona w jednym, pożądanym dla kobiet, kierunku, nie trzeba jej dopiero zwracać, jest już gotowa; wiele więc kobiet woli rzecz gorszą gotową, niż lepszą, lecz daleką, niepewną, wymagającą zabiegów. Powyższe więc prawo siły należy stosować w obrębie każdej z dwuch powyższych grup („niespecyalistów“ i „specyalistów“) oddzielnie; jeżeli zaś porównamy obie te grupy z sobą, to musimy przyznać ku zadowoleniu filistrów, że „specyaliści“ mają przewagę; a to dla tej samej zasady, którąśmy już poprzedniu wyrazili porównaniem wielkiego kapitalisty i drobnego kramarza, oraz dlatego, że transmisya sił wielkich jest trudna. Jeżeli n. p. stosunkowo łatwo było cygance Carmenie odciągnąć drakona od gorliwych zajęć służbowych lub dziewczynie bretońskiej — „islandzkiego“ rybaka od morza, to o wiele trudniej przyszłoby im odciągnąć np. genialnego astronoma od obserwacyi ciał niebieskich i musiałyby zniecierpliwione, jak pewna włoszka do Rousseau'a powiedzieć „lascia la donna e estudia la matematica“, lub jak pewna francuzka do Goncourta, że „jego cała siła utkwiła w mózgu“. Zrestą większość kobiet wskutek niskiego poziomu umysłowego nie pojmuje wielkości, podobnie jak ktoś, co nie zna się na papierach wartościowych, woli srebrną złotówkę niż papier, który jednak, zmieniony, dałby wiele takich monet. Naturalnie, że maximum powodzenia powstaje wtedy, gdy wielka siła łączy się ze „specyalnością“; tak n. p. tradycyjne szczęście szlachty polskiej do kobiet wszelkich narodowości (a zarazem obecne jej niepowodzenie życiowe) objaśnia się wielką jej bezsprzecznie energią życiową, nieuwięzioną przytem w żadnym fachu, nie pochłanianą przez żadną ideę.
Kwestya powyższa przywodzi nam na pamięć Wokulskiego (z Lalki Prusa), którego na powyższej podstawie można lepiej zrozumieć. Nie nazwiemy go więc, jak niektórzy krytycy, „niezdarą“, ani nie będziemy moralizować po tołstojowsku, radząc „celibat“; ale zrozumiemy go jako olbrzymią siłę absolutną, która zmarnowała się przez nieekonomiczne „otamowanie“, przez zamknięcie w klatkę romantyzmu i metafizycznej etyki, odpowiedniem wychowaniem; zrozumiemy łatwo, że siła ta w razie lepszej „inżynieryi“ przyniosłaby społeczeństwu korzyści olbrzymie. Ci, co nazywają Wokulskiego niezdarą, uważają chyba, że jakiś subjekt bławatny lub fryzyer, ci zdobywcy „serc“ subretek, przedstawiają siłę daleko większą. Czyż ci krytycy sądzą, że lew jest słabszy od szczura dlatego, że pierwszy rozbił potężną głowę o żelazną klatkę, podczas gdy drugi, dzięki swej marności, prześliznął się między jej szczeblami? To znaczy, że klatka romantyzmu, ani żadnej innej idei, nie może zamknąć tych, od mizernego umysłu których wszelkie idee odbijają się jak groch od ściany.
Z tego samego stanowiska można też rzucić niejakie światło na kwestyę, tak ważną pod względem społecznym i politycznym, jak kwestya żydowska. Żydzi, uciskani, prześladowani przez wieki, wyrobili sobie w ciężkich zapasach olbrzymią siłę; siła ta była skierowana ku temu, co stanowiło jedyny skuteczny oręż w walce, mianowicie ku zdobyciu pieniędzy. Cel ten w naszych czasach został w wysokim stopniu osiągnięty, znaczna więc część sił została wyswobodzona; i oto przed naszemi oczami odbywa się transmisya: potomkowie wielkich handlarzy, lichwiarzy, oszustów stają się wielkimi artystami, uczonymi, altruistami... Wampiry ludzkości — chlubą ludzkości. Wygląda to tak, jakby jakiś potok, zatrzymywany przez wieki w swym odpływie, napełnił rezerwoar, w którym woda w skutek stagnacyi uległa psuciu, wytworzyły się miazmaty, zgnilizna, pleśń; rezerwoar stał się gniazdem trucizny, ale zarazem akumulatorem olbrzymiej energii potencyalnej. Dziś rezerwoar przepełnia się, woda przelewa się przez tamę, oczyszcza, staje się siłą żywą, energią kinetyczną... skierować ów potok w swoją stronę — oto wielkie zadanie etniczno-dziejowe.
Dalej na tej samej podstawie można dojść do lepszego wyjaśnienia kwestyi przestępstw i oceny przestępców. Z tego stanowiska mianowicie niejeden przestępca może się okazać więcej wartym dla ludzkości, niż wielu ludzi „porządnych“; tak samo, jak n. p. koń, który, wyrwawszy sztabę od stajni, potratował ludzi, jest więcej wart dla właściciela, niż jakaś marna szkapina, która się nie ruszy od żłobu. Teraz zrozumiałem to będzie, dlaczego wielki zbrodniarz, obok wstrętu dla jego ohydnych czynów, budzi też nieraz uczucie podziwu, imponuje potęgą: to uczucie podziwu jest nieświadomem odczuciem tej prawdy, że taki zbrodniarz jest potokiem niezwykłej siły, który przy odpowiednim „otamowaniu“, odpowiedniej transmisyi, możnaby zużytkować z wielką korzyścią dla celów dodatnich.
Z drugiej strony złe „otamowanie“ może sprowadzić wylewy i zniszczenia nawet tych potoków, które z natury swej miały kierunek dla ludzkości pożądany; i oto nieraz świeczniki ludzkości stają się przestępcami (lub samobójcami, obłąkańcami, pijakami), a zarazem miernikami wadliwości „otamowań“, t. j. stosunków społecznych: jeżeli bowiem jakiś postulat etyczny spełniają zawsze tylko jednostki tępe i bierne, zaś bystrzejsze, energiczniejsze, mogące przysporzyć najwięcej dóbr społeczeństwu, postulat ten łamią, lub zmuszone do jego spełnienia, marnieją, to jest to dowodem, że postulat taki nie leży w interesie rozwoju ludzkości, jest dlań szkodliwy. Społeczeństwo więc w swoim własnym interesie, pod grozą swej zguby nietylko powinno cenić każdą wielką siłę w swem gronie, i starać się zwrócić ją w pożądanym kierunku, ale czyniąc to, nie wznosić „otamowań“ wadliwych, przestarzałych, opartych na metafizyce, które albo muszą być zrywane przez potoki silniejsze, albo sprowadzić ich zmarnienie.
Te uwagi prowadzą nas do zastanowienia się jeszcze nad jednym objawem, spotykanym u zwolenników natury, mianowicie nad potępianiem utworów »szarpiących nerwy« (naturalnie jako przeciwstawienie ukojenia ich na łonie natury). Otóż w oświetleniu wyżej wymienionych zasad, rzecz ta przedstawia nam się wprost przeciwnie; utwory takie nie zasługują bynajmniej na potępienie; są one niejako rzutami oka w przyszłość, one przedstawiają nam typy ludzkie najbardziej naprzód w ewolucyi wysunięte, one uświadamiają lepszym, wyżej zorganizowanym jednostkom ich stanowisko w społeczeństwie, ich pragnienia ich prawa; wykazują wadliwość dzisiejszych stosunków, dzisiejszych „otamowań“ w obec pragnień jednostki. Bohaterowie tych utworów, to jednostki niezrównoważone zapewne; ale zrównoważenie, (zwłaszcza w obec dzisiejszych stosunków), to pospolitość, przeciętność, zastój, filisterya. Jednostki zaś niezrównoważone, to zwykle pionierowie ludzkości; wstrząsają oni przesądy, zwyczaje, „otamowania“, dobre może dla natur dawniejszych, grubszych, zgubne dla przyszłych, subtelniejszych. Jednostki takie zwykle giną, bo gdy im się uda zerwać tamy, padną pod ciosami gawiedzi-filistrów, gdy się nie uda, strawią się ogniem wewnętrznym. Ale w jednym i w drugim razie swojem zmarnowaniem „szarpią nerwy“, to znaczy, budzą inne jednostki z ospałości umysłowej, wyrabiają w nich samowiedzę, krytycyzm, odczucie potrzeby reform w „otamowaniach“. Ci pionierowi są, jak owi podróżnicy polarni lub afrykańscy, którzy pierwsi wdzierają się w niebezpieczne krainy — giną, ale za ich śladami postępują zwarte szeregi, powstają stacye wojskowe, handlowe i naukowe, a dawne niebezpieczne bezdrożne krainy, do których „żaden śmiertelny nie wstąpił bez trwogi“, stają się dostępne, uprawne, pokrywają się sieciami dróg dogodnych, po których już może stąpać bez obawy nie bohater, lecz najzwyczajniejszy filister-tchórz.
Nie przeczę, iż jak między pionierami odkryć, tak i między pionierami nowych myśli jest nieraz wiele nadużyć, które nas napełniają smutkiem; nadużycia te wynikają po części z wyżej zaznaczonej „nieproporcyonalności w rozkładzie sił; wiele z tych nadużyć są takiemi tylko w odniesieniu do dawnej etyki, dawnych zwyczajów, od których uczuciowo trudno nam się tak prędko otrząsnąć, chociażbyśmy się nawet otrząsnęli rozumowo; a zresztą à la guerre comme à la guerre; każda burza nietylko odświeża, lecz i niszczy, każde nowe życie wiąże się ze śmiercią, a kwiaty często rosną na grobach.
Jeżeli potępianie utworów literackich „szarpiących nerwy“ przez tych, co zwróceniem ludzi ku naturze pragnęliby ukoić ich nerwy, uchronić od cierpień, wywołało z naszej strony protest, to nie możemy jednak tym miłośnikom ludzkości odmówić sympatyi ze względu na szczere, uczuciowe motywa. Inaczej jednak przedstawia się, jakkolwiek analogiczne, oburzanie się naszych prawowiernych krytyków literackich na „niemoralność“, „zgniliznę“ i t. p. tego rodzaju utworów. Krytycy ci protegują cnoty bierne, niski ton życia, przestawanie na małem, ograniczoność pragnień, „czyste rozkosze estetyczne“ (mikstura ułatwiająca trawienie), rozciągają nad naszem społeczeństwem skrzydła filistersko-opiekuńcze, chcąc je uchronić od „zarazy“, ale najczęściej, jak mówi Heine, „sie trinken heimlich Wein und predigen öffentlich Wasser“. Ci panowie nie wiedzą zapewne, że jak oni nad zachodem tak samo nad nimi „wyższi moralnie“ czują się n. p. mahometanie, albowiem w ich powieściach bohaterowie nie jedzą bezczelnie wieprzowiny, nie piją grzesznego wina, a bohaterki nie odkrywają bezwstydnie swych twarzy i nie emancypują się aż do okazywania swej woli w wyborze mężów. Nad mahometanami znów o całe niebo wyżsi moralnie czują się murzyni pogańscy, bo oni wierzą w potęgę dziurawego garnka wyrzuconego na ich brzeg ojczysty przez białych marynarzy; nad murzynami jeszcze wyżsi czują się buszmani, bo oni, przynajmniej „moralniejsi“ śród nich, ręką świętokradzką nie budują sobie domów, lecz zadawalają się, jak ich przodkowie, danemi im od Boga jaskiniami i t. d., i t. d.
To poczucie „wyższości moralnej“ u każdego narodu cywilizacyjnie niższego nad narodem wyższym jest wynikiem pewnego zakrzepnięcia mózgu, który wyobraża sobie, że pojęcia, panujące w pewnej chwili śród rodaków, są skończonym, ostatecznym absolutem, nie zaś tylko znikomą fazą w nieskończonym rozwoju ludzkości.
Sądzimy, że na powyższych podstawach możnaby rzucić jaśniejsze światło na wiele jeszcze innych objawów psycho- i socyologicznych, lecz praca na innem polu nie pozwala nam zająć się tem w sposób bardziej wyczerpujący i systematyczny.





  1. Prawda 1893.
  2. Mowa tu o tęsknocie w ściślejszem znaczeniu, t. j. ze stanowiska czysto uczuciowego, po za wszelkimi względami artystycznymi lub naukowymi.
  3. Analogiczny pogląd na wartość szczegółów entograficznych i ich zbieraczy był już w „Prawdzie“ poprzednio w krótkości wypowiedziany tak przez autora niniejszych szkiców (z powodu „obrony“ geografii), jakoteż przez „Posła Prawdy“. Pogląd ten wywołał polemikę między innemi w tak poważnem piśmie etnograficznem jak Wisła. Sądzimy, że polemika ta wynikła jedynie z nieporozumienia, które chyba zostanie usunięte powyższym rozbiorem tej kwestyi. A jeżeli p. I. K. mówi przy tej sposobności w Wiśle, że „możemy się wiele nauczyć od Maćków“, to my dobrze wiemy, co taki znawca metod naukowo-etnograficznych mógł pod tym wyrazem rozumieć. Znaczy to, że jeżeli będziemy studyowali n. p. budowle bobrów albo robotę pszczół, to możemy się nauczyć wiele o ich instynkcie, sposobie życia i t. d., lecz naturalnie nie nauczymy się od nich budownictwa ani teoryi maximów i minimów; albowiem nasza technika i nasza umysłowość przebyła dawno stadyum bobrów i pszczół i nie myśli bynajmniej do nich powracać. Podobnież gdy dowiemy się od „Maćków“ z europejskiej niziny, że kamienie erratyczne „czort rozsypał“, od czarnogórców, że ich góry powstały wskutek rozerwania się worka z kamieniami unoszonego przez Boga; od czikosów, że liczne serpentyny ukochanej ich Cissy powstały dzięki szczególniejszej pieczy jakiegoś świętego, który, chcąc suche ich stepy obdarzyć rzeką, zaprzągł osła do pługa, dosiadł go i zaczął wyorywać brózdę, lecz żarłoczny osioł, szukając trawy, zbaczał co chwila to w jedną, to w drugą stronę i pokrzywił brózdę i t. d., to przez te wszystkie wiadomości wzbogaca się nasza wiedza o słabości umysłu człowieka pierwotnego, lecz naturalnie nie nasze teorye lodowcowe, orogeniczne lub hidrologiczne. To znaczy jednem słowem, że p. I. K. mówiąc, że możemy się wiele nauczyć od Maćków, rozumiał przez to, iż możemy się wiele nauczyć na Maćkach i na to zupełna zgoda. Ale pospolity zbieracz weźmie to natychmiast w znaczeniu „Ładowej Pieczary“ i tem tylko szkodę przynieść może, albowiem takie twierdzenia źle zrozumiane, podsycają istniejący obecnie u nas zastęp ludzi, którzy w dobrze zrozumianym własnym interesie są zasadniczymi nieprzyjaciółmi nauki, nie chcą nic wiedzieć o rozumie filozoficznym i odgrzebują stare rzeczy o zdrowym czyli chłopskim rozumie (według którego naturalnie słońce obraca się około ziemi), a posiadając mechaniczną zdolność pisania, bałamucą umysły i tak już bardzo potrzebujące światła. To jest jeden z czynników dzisiejszej reakcyi wstecznej; powrotu do dawnej prostoty, dawnych wierzeń, dawnych głupstw.
  4. Szczegółową ocenę Kolumba na podstawie tych zasad patrz w artykule moim „Nowe prace na polu historyi geografii“. Ateneum 1894. I. str. 114 i nast.
  5. Jak umiejętność transmisyi sił ludzkich w znaczeniu powinna być zadaniem socyologii, tak umiejętność transmisyi w znaczeniu fizycznem powinna być zadaniem medycyny: ileż to chorób mogłaby ona usunąć, ilu ludzi znakomitych uchronić od wczesnej śmierci, gdyby jej się udało n. p. część siły z genialnego mózgu uczonego przenieść do jego suchotniczych piersi; część siły muskułów przenieść do osłabionych nerwów i t. p.
  6. Cokolwiekby temu można było zarzucić ze stanowiska teoretycznego, to jednak fakt, iż „transmisyę“ taką odczuwamy, nie da się zaprzeczyć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Nałkowski.