<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Jerzy
Pochodzenie „Jerzy” i „Fragment”
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich”
Data wyd. 1882
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST XV.
JERZY DO HENRYKA.

Stało się, usłuchałem rady twojej: pomiędzy mną a Stasią jest przestrzeń i czas. Czy to dość Henryku, czy to dość by nas rozdzielić? Na dzisiaj nie żądaj więcej, bo więcej uczynić nie mogę, bo teraz wolno mi być zwyciężonym. Spełniłem powinność swoję do końca; dziś wolno mi rozpaczać i szaleć, wolno mi wszystko, byle się nie cofnąć. Nie gniewaj się na mnie że nie wróciłem do dawnego życia, że nie szukam ulgi w przyjaźni twojej i zatrzymałem się na czas jakiś w Lublinie. Nie będę ukrywać się przed tobą: brakło mi tchu i powietrza. Tu jestem bliżej niej, prędzej mieć mogę wieści z Zalipnej. A potem, potrzebuję koniecznie odnaleźć samego siebie w samotności. Lękam się ludzkiego oka. Boleść przechodząca pewną miarę, boleść która przestaje panować nad sobą, ma swój wstyd konieczny. Być może iż nabiorę jeszcze sił i myśli do życia; dziś jestem bezsilny jak dziecko. Tutaj przynajmniej nikt mnie nie zna, mogę mierzyć się sam na sam z nieszczęściem. Ale nie lękaj się; ufam że z tej walki, w której jednak upaść wolno, wyjdę zwycięzkim do tyla, że potrafię powrócić do przeszłości i ciągnąć dalej zerwaną nić życia. Wówczas pospieszę do ciebie i zbolałe serce przycisnę do twojej wiernej piersi. Teraz muszę mówić ci o niej, bo nie należę do ludzi którzy lękają się wspomnień. Ja nie chcę, nie pragnę zapomnieć, ale raczej zawsze pamiętać. Wspomnienie, to jedyny skarb serdeczny uniesiony z tej burzy, co zniweczyła przyszłość moję niepowrotnie. Muszę mówić ci o Stasi, bo z tobą jednym mówić o niej mogę. Henryku! gdyby tak módz ptakiem przenieść się do Zalipnej i spojrzeć chociaż na nią niewidziany, i przeniknąć jej myśl, jej serce!.. Lucyan tam pozostał.
Gwałtowny paroksyzm, wywołany widokiem pierścionka Stasi, przeszedł wkrótce; ale nie mogłem odgadnąć ile pamięci pozostało mu z tych strasznych chwil. Nie pragnął mnie widzieć i trwał w ponurem milczeniu.
Mnie ciężył ten pierścionek. Nie śmiałem go oddać samej Stasi i po długiem wahaniu się, postanowiłem użyć pośrednictwa panny Rozalii. Zastałem ją samą rano w wielkiej sali i zdziwiłem się zmianą jaką w niej dostrzegłem. Żywość znikła z jej oka, spokój z poważnych rysów; przygnębiona i pochylona ku ziemi, zdawało się że postarzała o lata całe od dni kilku. Zbliżyłem się do niej nieśmiało.
— Panie Jerzy, wyrzekła smutnie ale łagodnie, dobrze żeś przyszedł, właśnie myślałam o tobie.
— Pani, odparłem, zbierając siły, mam przypadkiem w ręku pierścionek panny Stanisławy. Bądź łaskawa go oddać.
Zawahała się przez chwilę, patrząc mi w oczy swoim zwyczajem.
— Więc, zapytała, nie chcesz go pan zatrzymać?
— Nie mogę, odrzekłem głucho.
— Panie Jerzy, rzekła po długiem milczeniu, rozumiemy się oboje, ja wiem wszystko.
— A więc, zawołałem, pani nie możesz mnie zupełnie potępić!
Wstrząsnęła smutnie głową.
— Kto tu mówi o potępieniu? odparła łagodnie. Możem miała i ja chwilę niesprawiedliwości, ale to już przeszło. Nikt tutaj winnym nie jest... oprócz przeszłości.
— Jakto? spytałem zdziwiony.
— Czyż napróżno, ciągnęła dalej, ożywiając się stopniowo, widziałeś pan we śnie zbrodnie minione? Ty także cierpisz i jesteś ofiarą przekleństwa, które nad tobą nie cięży, a spełniasz tutaj sprawiedliwość straszną.
— Ja? zapytałem, przejęty mistycznem przekonaniem tkwiącem w jej słowach. Ja, pani, nie uznaję nad sobą prawa fatalizmu; działam jak mi każe sumienie i obowiązek.
— Wiec, zawołała, miejże siłę wyrwać się z tego zaklętego koła; bo posłuchaj mnie, Stasia umrze jeśli ją porzucisz, umrze, tak jak umarła Jadwiga. Wiem to, byłam świadkiem zbrodni; Bóg trzyma mnie na ziemi, abym widziała zadośćuczynienie. Słyszałam wymówione słowo przekleństwa, przekleństwo spełnia się dziś przez ciebie. Miejże odwagę stanąć przeciw niemu, broń Stasi!..
— Stasia, zawołałem z rozpaczą, cóż Stasia winna przeszłości? To być nie może, by ona cierpiała za grzechy których nie spełniła.
Rozalia mówiła dalej, jakby sama do siebie:
— Wiedziałam że tak być musi, a zamykałam oczy przed rzeczywistością; nie chciałam wierzyć, bym musiała i ją przeżyć jeszcze.
— Pani, wyrzekłem, nie mięszaj próżnych marzeń do życia; nie przewiduj tego co się nie spełni. Stasia zapomni o mnie; Lucyan ją tak kocha! Przejdę w jej sercu jak zły sen, przelotny i będą szczęśliwi po tych dniach próby.
— Stasia umrze, jeśli ją opuścisz, powtórzyła Rozalia ze zmartwiałym spokojem przekonania.
Wiara ta poczęła przechodzić i we mnie i mącić moje myśli zbolałe.
— Ja oszaleję tutaj, zawołałem, padając pół martwy na krzesło: puśćcie mnie!
— Jerzy, szepnęła, nie wyrzucaj sobie niczego. Tak być musiało nieodwołalnie! Pamiętasz słowa Stanisława wyrzeczone po trzykroć: „Niech nie znajdę spokoju w grobie nawet, i niech sam przecierpię, coby ona przecierpieć miała.” Niema próżnego słowa, niema próżnego zaklęcia. Pamiętaj o tem, tyś tutaj nic nie winien. Stasia skazaną była przed przyjściem na świat; umrzeć musi, jeśli ją opuścisz.
Patrzyłem na tę dziwną kobietę z trwogą prawie, gdy wymawiała te słowa jednotonnym, rozbitym głosem, w którym nie było nawet echa cierpienia. W rozstroju moralnym w jakim się znajdowałem, ten rodzaj monomanii począł przechodzić i we mnie. Stasia umrze jeśli ją porzucę, powtarzałem machinalnie, aż zbudziłem się dźwiękiem własnego głosu.
— Nie porzucę jej! zawołałem, nie będę narzędziem zagrobowej zemsty!
Rozalia spojrzała na mnie, składając ręce dziękczynnie.
— Ty, rzekła, cierpisz tutaj za cudze winy, ty może będziesz mógł ją odkupić.
— Lucyan, odparłem, wie o miłości naszej, on jeden rozgrzeszyć nas może i połączyć. Los nasz powinien od niego zależeć; nateraz nie mogę zatrzymać obrączki, która sprawiła to, czegom lękał się najbardziej, która otwierając mu oczy, zniweczyła wiarę i szczęście. Może była ona tu opatrznem narzędziem, może...
I drżąc oddałem ją Rozalii; bo pierwszy raz przyszło mi na myśl, że szczęśliwym być mogę, a na tę myśl zbrakło mi siły. Lękałem się jej jak pokusy i wybiegłem szybko, gnany tym strasznym niepokojem, jakiego doznaje człowiek, gdy przywykły do nieszczęścia, zrozumie że ono da się przebłagać, gdy widząc wyjście z piekła, czuje się jeszcze w jego mocy.
We drzwiach spotkałem Lucyana: blady, chwiejący się, wsparty na ramieniu doktora, pierwszy raz powstał z łóżka i zażądał widzieć Stasię koniecznie. Musiano zadość uczynić woli jego. Ten człowiek miał w rękach życie nasze. Pierwszy raz spojrzałem na niego z trwogą i nadzieją; ale on spotkał mój wzrok zimno i odwrócił oczy.
Los nasz roztrzygał się w tej chwili. Chodziłem naokoło domu, nie śmiąc przekroczyć jego progu, a nie mogąc się oddalić. Czasem dochodził mnie głos jakiś, westchnienie, słowo żywsze, i znów było cicho i straszno. Rozstrojony, znękany, wróciłem do siebie i rzuciłem się na kanapę. Zastałem tam doktora i w tej chwili obecność jego zdała mi się ulgą; potrzebowałem zobaczyć żywą istotę, niewmieszaną w koło gniotących mnie wypadków.
Musiałem być bardzo zmieniony, bo doktór zbliżył się do mnie, popatrzył i wziął za puls.
— Odpocznij pan, rzekł, masz gorączkę; ta noc ostatnia przechodziła twoje siły.
W istocie dłoń moja była rozpaloną, a wszystkie pulsa biły szybkiem tętnem.
— Powiedz mi pan, zawołałem, podnosząc wzrok na niego, czy przeszłość może ciężyć jak fatum na teraźniejszości? czy los istoty żywej może być naznaczonym z góry? czy człowiek jest tylko ślepem narzędziem sił niewidzialnych, niby maryonetka w nieznanem ręku?
Doktór spojrzał na mnie zdziwiony i wziął za puls powtórnie. Ale wyrwałem mu rękę niecierpliwie.
— Mówię na seryo, rzekłem, być może iż mam gorączkę, ale wierzaj mi pan, myśli moje są aż nazbyt jasne.
Doktór zamyślił się.
— Znam w części, odezwał się po chwili, tradycye tego domu; ale nie pojmuję jak można na seryo stawiać podobne pytanie. Zostaw pan legendy kobietom i dzieciom; czyż one mogą wpływać na czyny myślącego człowieka?
— Jednak, rzekłem, są fakta niewytłumaczone.
Są zapewne, odparł z uśmiechem, dla tych, którzy koniecznie chcą ich dopatrzeć. Losy ludzkie mają wieczne analogie, które istnieć muszą, póki ludzkość trwać będzie, a które zawsze pod jedną formę naciągnąć się dadzą. Po rozwadze i spoczynku, uśmiechniesz się pan sam z tych zapytań, które z pewnością powstały w umyśle panny Rozalii; choruje ona na to oddawna.
— Jakto?.. spytałem zdziwiony.
— Umysł jej, uderzony stratami jakie poniosła, zachował ich wrażenie w dziwnej formie. Jestto idiosynkrazya na którą niema lekarstwa, ale która nie grozi niczem i zostawia resztę władz umysłowych w normalnym stanie.
Więc panna Rozalia, byłto rodzaj waryatki, której zostawiano wolność jedynie dlatego, że monomania nie przechodziła pewnych granic. Pytałem sam siebie z trwogą, czy ona mogła być zaraźliwą, przypominałem sobie sny moje, portret starosty i te wszystkie fakta, które dla mnie łączyły się w jedną całość logiczną. Czy podlegałem bezwiednie wpływom tej dziwnej kobiety? czy też doktór, niewtajemniczony w cały szereg zjawisk których byłem igraszką, nie mógł ich zrozumieć?
Ale nie miałem czasu długo zastanawiać się nad tem wszystkiem, bo Lucyan ukazał się w progu. Widocznie wzruszenie jego było tak gwałtownem, że nie myślał go nawet ukrywać. Powieki jego były czerwone i jakby nabrzmiałe łzami, blade usta drgały wewnętrznem łkaniem. Spojrzał na mnie z nieopisanym wyrazem wstrętu i wezwał mnie z sobą.
Wstałem, hamując wybuchające uczucia, sztywny, chłodny, ale z piekłem w duszy, jak gracz który ostatnią stawkę rzucił na kartę; bo nie wiedziałem co mi przynosi, czy mam w nim widzieć wroga, czy zbawcę, co było w jego sercu, nienawiść czy poświęcenie?
Lucyan wszedł ze mną do swojego pokoju, ale tu sił mu zbrakło: zachwiał się i padł na łóżko. Nie stracił jednak przytomności, dał mi znak bym nie wołał nikogo, że niczego nie potrzebuje i tak chwil kilka spoczywał z przymkniętemi powiekami, zbierając myśli. Ja stałem przy jego łóżku nieruchomy, przyciskając skrzyżowane ręce do piersi, bo je rozrywało szalone serca bicie.
— Jerzy, rzekł w końcu Lucyan, podnosząc się i wspierając na łokciu, Jerzy, ty kochasz Stasię...
Skłoniłem głowę, na znak potwierdzenia.
— Stasia kocha ciebie, mówił dalej zimno.
Ale tu pozostałem nieporuszony. Jej uczucia należały do niej samej; nie miałem prawa wyznawać ich nikomu.
Lucyan wstrząsnął głową z nieskończoną boleścią, w którą powoli mieniła się zaciętość jego.
— Ona sama mi to wyznała.
— A więc, odparłem głosem, który drżał mimowolnie, wiesz wszystko. Czego żądasz odemnie?
Lucyan także silił się być spokojnym; chciał mówić dalej, ale łzy głos mu zalały.
— Jerzy! Jerzy! szepnął, ja zanadto cierpię! Czy nie widzisz że ja tego nie zniosę?
Na te słowa, na serdeczny dźwięk tego głosu, zapomniałem i ja roli mojej. Ten człowiek tak długo był mi przyjacielem, żem nie mógł inaczej jak przyjaźnie do niego przemówić.
— Lucyanie! zawołałem, zbliżając się do niego, spełnię wolę twoją; mów tylko.
— I cóż mi z tego, zawołał jak dziecko rozżalone, odpychając mnie od siebie. Zabrałeś mi jej miłość; jakież zadośćuczynienie dać mi możesz?..
Spuściłem głowę w milczeniu, a Lucyan patrzał na mnie z wyrzutem. Rzeczywiście, żadne pojednanie możebnem nie było między nami; związek nasz istnieć przestał, trwał już jedynie w pamięci.
— Któż odgadnie serce kobiety? mówił on zwolna. Czyż mogłem przeczuć, że ty zajmiesz miejsce moje w jej sercu, i to w dniach kilku, że zapomni miłości dla mnie, com ją tak kochał, którego kochała i ona!?
Te słowa Lucyana drasnęły mnie boleśnie. Czyż doprawdy Stasia go kochała i tak szybko zmieniła serce?
— Nacóż, wyrzekłem, te próżne wyrzuty? Nikt zmienić nie potrafi tego co się stało. Powiedz mi lepiej co mam uczynić?
— Ty, odparł Lucyan z goryczą, ty o to pytać nie potrzebujesz. Jesteś kochanym, będziesz szczęśliwy. To ja powinienem zostawić was w spokoju, wrócić jej wolność, oddać ją tobie. Czy nie tak? wszak ciebie wybrała?
Rzeczywiście, w tej chwili ta jedna tylko droga otwartą przed nim była.
— Więc stracę ją nazawsze, mówił dalej, i tu znowu głos mu zamarł i łkanie gwałtowne wydarło się z jękiem z jego piersi.
Łzy jego i ból miały coś niewieściego w sobie. Lucyan nie był stworzonym do cierpienia — i cierpieć nie umiał.
— Nie! nie! zawołał po chwili, wyciągając do mnie ręce złożone. Ty tego nie możesz wymagać odemnie, ty nie wiesz czem jest dla mnie ta miłość; ty pewno jej tak jak ja nie kochasz, bo inaczej zabiłbyś mnie prędzej, niż odstąpił Stasi.
Te słowa były w logice wypadków i charakteru Lucyana i powinienem był na nie być przygotowanym; oszukiwałem sam siebie, jeślim się łudził nadzieją. Więc on bezsilny, samolub, on niewolnik cierpienia, śmiał sądzić serce moje, i ponieważ oko moje było suche, sumienie nie zachwiane, śmiał wyrzec że jej nie kocham!?
Wszystko to było w myśli mojej, gdym mierzył smutnym, prawie litośnym okiem tę istotę bez hartu. Nie, Stasia kochać go nie mogła nigdy!
— Lucyanie, rzekłem smutnie, uspokój się. Powtarzam ci, że gotów jestem uczynić wszystko czego żądać będziesz.
— Jerzy! zawołał, ty zawsze byłeś dobry i szlachetny; ty widzisz że ja bez Stasi żyć nie mogę!
— Nie mówmy o Stasi, przerwałem gwałtownie, bom pohamować się już nie mógł; ni ty, ni ja rozrządzać nią nie możemy. Tu chodzi o mnie tylko. Co mam uczynić?
— Czy to być może? zapytał, wlepiając we mnie rozjaśnione oczy, — czy doprawdy zostawisz mi ją, wyjedziesz?
— Wyjadę, odparłem krótko, dziś jeszcze.
— Wyjedziesz? doprawdy wyjedziesz? szeptał półgłosem. Tak, niepodobna by ona zapomniała zupełnie o miłości naszej, bym nie odzyskał jej serca.
Patrzyłem na Lucyana dziwnie smutno, a świat cały zczerniał mi w oczach tak nagle, żem gotów był opuścić ręce i zapłakać krwawo nad wszystkiem, com naraz utracał. Nie śmiałem pomyśleć o tej nieodzownej konieczności wyjazdu, którą sam stworzyłem dla siebie przed chwilą.
Zostawiłem go samego i znękany poszedłem do panny Rozalii. Ona jedna pojmowała mnie i podzielała mą boleść; z nią jedną pożegnać się chciałem.
Wchodząc do domu, skrzyżowałem się z jakimś nowoprzybyłym, którego elegancki pojazd właśnie odjeżdżał z przed ganku.
— Kto to przyjechał? spytałem starego Jana.
— To pan Antoni, — odparł, — kuzyn naszej panienki.
Przypomniałem sobie, że Stasia kilka razy wspominała jakiegoś Antosia, brata jej serdecznej przyjaciółki. Nie miałem czasu ani myśli rozglądać się w nowoprzybyłym; jednak fizyognomia jego uderzyła mnie przykrem wrażeniem. Może zresztą w tej chwili każdy obcy byłby dla mnie równie nieznośnym, bo czułem palący ból zazdrości. Ten obojętny człowiek przyjechał i miał zostać w tym domu, z którego jam się musiał oddalić; on będzie patrzał na Stasię, słyszał jej głos, kiedy ja będę daleko!....
Spotkałem w końcu pannę Rozalię. Nie potrzebowałem nic mówić: wyczytała z twarzy mojej smutną rzeczywistość.
— Więc stało się, spytała cicho, los nasz spełnić się musi; nic nie przebłaga strasznej sprawiedliwości!
— Stało się, odparłem, wyjechać ztąd muszę dziś jeszcze.
— Dzisiaj? wyrzekła z przerażeniem.
— Dzisiaj — Lucyan tego żąda. Poco odwlekać to, co stać się musi.
Rozalia westchnęła ciężko i bladą rękę wyciągnęła ku mnie. Przycisnąłem ją do ust, czując że paląca łza na nią spadła.
— Do zobaczenia! szepnąłem machinalnie, nie wiedząc sam dobrze com mówił.
— Do zobaczenia tam! odparła poważnie, podnosząc rękę ku górze; tutaj pożegnać się musimy.
Żadne z nas nie wymówiło imienia Stasi; ja wymówić go nie mogłem.
Za chwilę konie stały przed gankiem i wyjechałem, nie widząc nikogo. Wzrok mój był zmącony, myśli w nieładzie.
Jechałem tą samą drogą, którąm odbywał przed kilku tygodniami, tak pełen życia i wewnętrznego wesela. Myśli moje ówczesne pozostały jakby przyczepione do martwych przedmiotów i powracały do mnie jak szyderstwo. Jechaliśmy szybko, a ja znękany, z rodzajem osłupienia patrzyłem przed siebie — gdy tentent biegnących koni dał się słyszeć za nami i niespodziewanie ujrzałem Stasię na koniu. Szybkim galopem zrównała się ze mną i zatrzymała się. Wzrok jej padł na mnie gorączkowy, błyszczący, rysy jej były ściągnięte jakimś wyrazem dumy czy szyderstwa, który kaził ich piękność. Henryku, siły ludzkie są nieskończone! Przed chwilą sądziłem się bezsilnym, zwalczonym; teraz znowu, w chwili śmiertelnej, ostatniej walki, stanąłem naprzeciw niej i siebie, skupiając męztwo którego mi brakło.
Stasia, nie troszcząc się o nic, dumna i nakazująca, zeskoczyła z konia i cugle rzuciła masztalerzowi, który jechał za nią.
— Panie Jerzy, wyrzekła urywanym głosem, nie pożegnaliśmy się. Mam z panem pomówić...
Byłem przy niej i oboje skierowaliśmy się, zostawiając konie i ludzi na drodze, boczną ścieżką, wijącą się pomiędzy zbożem. Stasia jedną ręką podnosiła fałdy sukni, w drugiej trzymała szpicrutę i niecierpliwym ruchem ścinała nią kłosy i polne maki. Gdy nikt nie mógł już nas usłyszeć, zatrzymaliśmy się i spojrzeli na siebie oko w oko.
— Więc tak rozstać się mamy? wyrzekła drżącym głosem, kładąc rękę na mojem ramieniu.
— Stasiu! odparłem smutno lecz stanowczo, pomiędzy nami stoi niepodobieństwo. Wiesz o tem. Czegóż chcesz jeszcze odemnie?
— Ja nie wierzę w niepodobieństwo! zawołała gwałtownie, ja go nie przyznaję, ja chcę, żebyś przy mnie pozostał!
I mówiąc to, ściskała ramię moję drobną rączką. Dotąd to słowo: „ja chcę!“ było dla niej magicznem zaklęciem, któremu nie opierało się nic na świecie. Nie mogła uwierzyć bym ja, którym ją kochał, mógł oprzeć mu się naprawdę. Ale ja z lekka usunąłem ramię z jej uścisku i odpowiedziałem tem jednem słowem:
— To być nie może!
Stała chwilę, łamiąc gwałtownie ręce i gryząc usta do krwi prawie.
— Jerzy, szepnęła głucho, ty nie wiesz sam co robisz; ty nikomu tą ofiarą nie przyniesiesz szczęścia!..
— Alboż ja myślę o szczęściu? odparłem z wymówką, bo słowo to wydało mi się krwawem szyderstwem. Stasiu! ty nie rozumiesz mnie dotąd. Pamiętaj że niewolno cofnąć się przed obowiązkiem, choćby skonać przyszło pod jego ciężarem.
Milczała chwilkę, jakby ogarniona wzruszeniem.
— Dlaczego wyjechałeś tak nagle? spytała, wlepiając wzrok we mnie. Czy Lucyan żądał tego? Jakiem prawem? Ja powiedziałam mu wszystko. Jerzy, ja mogę teraz podać ci wolną rękę — czy ją odrzucisz?
I patrzała na mnie trwożna i dumna, gotowa stopić się we łzach szczęścia, lub zlodowacieć szyderstwem.
— Ja przysiągłem, zawołałem z rozpacznym wysiłkiem, że nie stanę pomiędzy tobą a nim. Stasiu! postanowienia mego nic zmienić nie może, nawet twoje cierpienie. Przysiągłem że wyjadę i przysięgam tobie teraz, że tak być musi, że tak będzie!..
— A ja, odparła Stasia, cofając się o krok jeden, ja przysięgam nawzajem, że nigdy nie zostanę żoną Lucyana. Obaczysz że i ja także potrafię dotrzymać przysięgi, i może.... może kiedyś pożałujesz tej chwili...
Nie mogłem cofnąć tych słów na jej ustach, a zrozumiałem że były stanowcze. Ofiara moja stała się daremną; ale ofiara tutaj nie była dobrowolną, nakazywał ją obowiązek, dług przeszłości.
Stasia śledziła na twarzy mojej wrażenia tych słów. Może złożyła w nich ostatnią nadzieję.
— Masz mnie za dziecko tylko, szepnęła urywanym głosem, sądzisz że nie potrafię zapanować wypadkom, sądzisz że nie umiem kochać, nienawidzieć, pogardzać, że sercem mojem, losem i ręką rozrządzać możesz...
I rozśmiała się gorzkim, przykrym śmiechem, który ranił mnie więcej niż słowa.
— Stasiu! rzekłem złamany, przez litość, nie mów tak, nie udawaj śmiechu, gdy serca nasze pękają. Czyż takie ma być ostatnie pożegnanie nasze?..
Ale Stasia nie słuchała słów moich; wyrwała rękę, którą ująć chciałem.
— Teraz, rzekła, podnosząc ją z dumą i urąganiem, teraz ręka moja wolna od obrączki, serce od miłości, teraz mogę rozrządzać i sercem i ręką. Między nami skończyło się wszystko; pamiętaj o tem panie Jerzy. Nie sądź że żal po tobie zostanie mi wiecznie; — potrafię wzgardzić!...
Mogłem był i ja odpowiedzieć także urągliwem słowem na ten gniew dziecięcy; ale miałem w piersi tylko miłość nieskończoną dla tej wątłej istoty, która sądziła że gniewem uśpi serce i zagoi rany. Widziałem ze smutkiem litości w jej duchu zamęt walki i rozpaczy, i zapomniałem o sobie, pytając z goryczą: czy nienawiść może przynieść ulgę?..
Powtarzam ci, Henryku, siły ludzkie są nieskończone. Przecierpiałem to wszystko: jej słowa pełne rozpaczy i żółci, i to rozstanie się bez pożegnania, gdy nie oglądając się nawet na mnie, siadła na konia i w tumanie kurzu zniknęła mi z oczów. Ja przecierpiałem to wszystko!..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.