<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Jerzy
Pochodzenie „Jerzy” i „Fragment”
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich”
Data wyd. 1882
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST XVI.
JERZY DO HENRYKA.

Już całe dwa tygodnie jestem w Lublinie, bo jakaś dziwna siła trzymała mnie tu przykutym. Dziś pierwszy raz dwie wieści naraz uderzyły mnie niespodzianym gromem. Dlaczego zostałem tutaj? czym je przeczuwał? czy nie mogę znieść żadnej zagadki losu i wolę najstraszniejszą rzeczywistość, niż niepewność? Henryku, ja potrzebowałem koniecznie znać miarę nieszczęścia mego, by z niem walczyć, by przeciw niemu oddziałać; ja nie mogłem w tej gorzkiej czarze pozostawić nawet jednej kropli. Dlatego też może myśl powrotu do dawnego życia, bez dokończenia tej smutnej powieści, była mi nieznośną. Ja musiałem wprzód dowiedzieć się, co się z nią stanie i nie mogłem odzyskać samego siebie, dopókim tego nie wiedział.
Wczoraj, jak zwykle, siedziałem w oknie mego mieszkania w hotelu, patrząc bezmyślnie na ruch nieznanego miasta, którego pospolitsze twarze wraziły się już w pamięć moją, patrzyłem machinalnie — gdy nagle w odkrytym powozie ujrzałem Stasię. Z początku nie dowierzałem oczom swoim; ale powóz zatrzymał się przed sklepem naprzeciw okna mego. Wyskoczył z niego ten młody kuzyn Stasi, którego spotkałem, wyjeżdżając z Zalipnej, i podał rękę pannie Rozalii; na końcu wysiadła Stasia, wsparła rączkę na jego ramieniu, zamienili uśmiech, spojrzenie, i weszli do sklepu. Ja patrzyłem ciągle, choć zniknęli mi z oczów. Cóż to znaczyło wszystko? co znaczył ten uśmiech, to spojrzenie?..
Skryty za firanką, czekałem jej wyjścia, w stanie który trudno opisać; ale ukrywałem się napróżno. Stasi nie przyszło nawet na myśl podnieść oczów na to okno będące naprzeciwko, za którem wzrok mi się palił, serce biło szalenie. Ona, piękniejsza niż kiedykolwiek, wesoła, uśmiechnięta, z żywym rumieńcem na twarzy, zajęta była tylko kuzynkiem. Gdy wsiedli do powozu, dojrzałem jak ścisnęła rękę jego, i piekło zawrzało mi w duszy; uczułem w sercu ten ból nieomylny, który nas ostrzega o innej miłości istoty na którąśmy liczyli. Henryku, oni się kochają!... Próżno zapytuję siebie, czy to być może, by ona kochała tę bezmyślną lalkę? czuję że fakt istnieje.
Zbrakło mi dotąd tej ostatniej kropli goryczy, która zatruwa nawet boleść moją, mieszając do niej jad wściekłości i pogardy. Dziś, w obec strasznej rzeczywistości, którą odsłoniło mi jedno błyskawiczne spojrzenie, zapytuję sam siebie, czem jest miłość moja? Czy wbrew dumie serca nie zostałem uwiedziony pięknością tej dziewczyny? Czy umysł mój podlegał bezwiednie złudzeniom zmysłów i odziewał tylko jej ducha barwami fantazyi? Dziś nawet wspomnienia moje są zachwiane i zbrudzone teraźniejszością.
Czy Stasia nie jest gorzej niż bezmyślnem dzieckiem? Czy nie jest to bezduszna wietrznica, lubiąca wabić serca w sidła swej piękności i wyśmiewać potem ich cierpienia?...
Miałem prawo tak sądzić, a jednak jakiś głos tajemny odzywał się za nią, stawał w jej obronie. Bądź jak bądź, była chwila, przelotna może, w której kochała mnie szczerze, Może lubi ona nowość tylko, może po Lucyanie pokochała mnie, po mnie Antosia, po Antosiu....
Zimny pot wystąpił mi kroplami na czoło; musiałem poznać koniecznie tajemnicę jej zmienności, lub dojść do szaleństwa, bo mimo to wszystko, mimo świadectw oczów moich, ja ją kocham!...
Łatwą była dla mnie ofiara, łatwem życie bez niej pókim wierzył że jestem kochanym. Ta myśl była dla mnie balsamem pociechy, jakiemś wewnętrznem słońcem. Teraz dopiero czuję jak wiele mi naraz zbrakło, teraz, gdy mocować mi się przychodzi ze zwierzęciem uśpionem w głębi każdego ducha, a które dziś zbudziło się we mnie i kusi mnie porwać ją, uwieść, zabić nawet, byle nie ujrzeć w obcych rękach, byle nie dostrzedz znowu tego uśmiechu zwróconego nie do mnie!..
Henryku, ja muszę wiedzieć jej myśli, bo to jedno uleczyć mnie może. Chcę wiedzieć czy zupełnie pogardzić nią mogę. Pogarda musi w końcu zabić miłość.
Jak szalony wybiegłem na ulicę. Chciałem ją teraz spotkać i powiedzieć... co?.. ja nie wiem; ale potrzebowałem zobaczyć ją, zapytać co zrobiła ze mną, z Lucyanem. Bo teraz dopiero pomyślałem sobie żem się poświęcił dla niego i razem ostatnie słowa Stasi przyszły mi na pamięć. Czyż doprawdy chce je w czyn wprowadzić? Ależ jakiem prawem ja, com odrzucił jej rękę, stanąłbym teraz na jej drodze?
Ta myśl pokonała nagle szaleństwo moje i szedłem już dalej z głową pochyloną, bez celu — gdy ręka jakaś spoczęła na mojem ramieniu.
Podniosłem oczy zdziwiony i ujrzałem doktora; w tej chwili powitałem go jak zbawcę. On mógł mnie zapytać co robię tutaj, czemu wyjechałem nagle z Zalipnej, czemu po dwóch tygodniach zastaje mnie w Lublinie, gdzie wie że nie znam nikogo; ale nie uczynił tego. Zbyt dobrze widać rozumiał przyczynę, oko jego z dziwnym współczuciem spoczęło na mnie.
— A Lucyan? spytałem go gwałtownie.
— Lucyan był bardzo chorym, odparł, ale zażądał koniecznie wyjechać i opuścił Zalipnę przed kilku dniami.
Imię Stasi drgało i konało mi na ustach. Doktór wahał się czy ma powiedzieć więcej; widocznie miał dla mnie złe wieści, a ja szedłem przy nim jak przykuty; pókim ich nie usłyszał.
Wtem powóz Stasi skrzyżował się z nami. Nie zobaczyli mnie i teraz, alem zbladł śmiertelnie i oparłem się o ścianę, bez tchu prawie.
— Co to ma znaczyć?.. zapytałem głucho doktora; przez litość, powiedz mi pan wszystko.
— Wszystko da się powiedzieć jednem słowem, odparł, ściskając mi rękę.
— Mów pan, rzekłem, pokonywając wzruszenie.
— Panna Stanisława idzie za mąż za swego kuzyna Antosia. Rzecz zrobiła się nagle bardzo; wpłynęła na nią wiele siostra jego, serdeczna przyjaciółka panny Stanisławy. Antoś postarał się o indult i ślub odbędzie się za dni kilka.
Wysłuchałem wszystkiego cierpliwie; słowa te potwierdziły tylko to, com wiedział i bez nich.
— A Lucyan? spytałem znowu z dziwnym spokojem.
— Lucyan wie o tem i dlatego wyjechał.
— Więc Stasia kocha tego Antosia? spytałem.
Doktór wzruszył ramionami.
— Może tylko chciałaby go kochać, odparł powolnie, patrząc mi w oczy.
— A on ją? pytałem dalej, nie zważając na wyraz z jakim wymówił te ostatnie słowa.
— To dawna, studencka miłość, odpowiedział, widząc że go nie chcę rozumieć. Antoś kochał się w niej od dzieciństwa prawie, bo chowali się razem; starszy od niej ledwie o lat parę.
Oto wszystko co wiedział doktór, co mógł mi powiedzieć; dla mnie było to wystarczającem aż nadto.
Jednakże słowa te, jak każda pewność, uspokoiły mnie powierzchownie.
— Czy będziesz się pan z niemi widział? rzekłem. Nie wspominaj że tu jestem; daj mi słowo że nie wspomnisz o tem, że zapytany przypadkiem — zaprzeczysz.
Doktór skłonił głowę na znak przyzwolenia, ale niechętnie zgodził się na żądanie moje. Wyraźnie chciał mi coś powiedzieć, dalej prowadzić rozmowę. Pożegnałem go szybko. Myśli moje nie należą do każdego co wyczyta ból na mojem czole; dziś zresztą ja sam ich nie pojmuję i spaliłbym się ze wstydu, gdyby inne oko niż twoje zajrzało w głębie mego ducha.
Byłem szalony wczoraj, Henryku; teraz noc i chłód poranku ostudziły trochę żar gorączki mojej, dziś spokojniej spojrzeć mogę w przeszłość i w przyszłość. Chciałem zrazu spalić kartki napisane wczoraj; ale nie, nie chcę nawet w twoich oczach wydawać się wyższym niż jestem w istocie. Poznasz z nich do jakiego stopnia upadku doprowadziło mnie nieszczęście, do czego dojść mogłem pod wpływem tej strasznej miłości. Miłość ta jest niegodną mnie, postanowiłem ją zwalczyć. Serce moje omylonem zostało. Nie wiem czy pojąć zdołasz gorycz tego słowa. Dziś przynajmniej nie rozbijam myśli o żadne wahania: poznałem istotną wartość tej dziewczyny... i potępiłem cierpienie moje. Dziś je wyzywam do walki! Nie chcę półśrodków, nie chcę nosić w sercu uśpionego węża pamiątek, który mógłby się zbudzić w samotnych godzinach i gryźć mi piersi! Chcę zwyciężyć tę miłość, to cierpienie, lub umrzeć pod jego naciskiem! Ale nie omyl się na znaczeniu słów moich. Nie mam najmniejszego pragnienia śmierci; żalby mi było nawet umrzeć lub zmarnieć duchowo dla kobiety, i dla takiej kobiety. Ta myśl dumy może jest dla mnie dźwignią i lekarstwem. Ja chcę módz myśleć o niej bez boleści, módz widzieć ją spokojnie, i dopóki tego nie dokażę, nie powiem że zwyciężyłem. Myślę nad sobą jak lekarz nad chorym, przepisuję sobie moralną hygienę, słowem robię co tylko robić można. Jeśli pokona mnie cierpienie, — wina moją nie będzie. Nateraz rana jest nadto świeża, by jej dotykać. Potrzebuję zmiany miejsca i kraju: wyjeżdżam ztąd za godzin kilka — dokąd? nie wiem jeszcze. Wiem że narażam tym sposobem cały swój byt materyalnie, stanowisko zdobyte kilkoletnią pracą. Nie sądź, bym nie pomyślał o tem wszystkiem; ale czuję nieodzowną potrzebę wyjazdu, a dzięki oszczędności lat przeszłych, mam dostateczny zasób na podróż. Może w tem leży zbawienie moje. Żyjąc w materyalnym świecie, musimy przyjąć materyalne warunki bytu, pod karą utracenia niezależności.
Niech Stasia spokojnie odda rękę ukochanemu. Nie stanę pewno na jej drodze, nie pozwolę szaleństwu wziąść góry nad słuszną dumą; — lecz pragnę ulgi i dlatego wyjeżdżam.
Zobaczymy się, gdy cała ta sprawa wywoływać będzie tylko uśmiech politowania na moje usta, lub nie zobaczymy wcale. Walka która mnie czeka, będzie ciężka. Ty nie znasz miary goryczy jaką mam w sercu: otóż nie chcę by ta gorycz weszła w krew moją. Będę walczył z nieufnością i szyderstwem, ze zwątpieniem i niechęcią; ufam że zwyciężę, a wówczas stanę przed tobą z pogodnem czołem i będę mógł powiedzieć o tych co mnie zawiedli — słowo, które się mówi umarłym: pokój z niemi!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.