Wie sprang, von küh emkühnem Muth beflügelt,
Beglückt in seines Traumes Wahn,
Von keiner Sorge noch gezügelt,
Der Jüngling in des Lebens Bahn!
Bis an des Aethers bleichste Sterne
Erhob ihn der Entwürfe Flug;
Nichts war so hoch und nichts so ferne,
Wohin ihr Flügel ihn nicht trug.
JORDAN (w stanie somnabulistycznym. Wierzchołek stromy góry, skąd przepaść. Tuż widać smętarz i kaplice.)
W Imie Boga, przysięgam, że śmiało polecę,
Choćby pęd duszy skrzydeł samego mię zabił.
Gdyby nawet mię zostać i blask raju bawił,
To przysięgam na Boga, że śmiało polecę;
I nic dzisiaj już biegu mojego nie wstrzyma.
Ja czuję, jak się żagiel mej duszy rozdyma,
I jak chęci huragan pędzi mię do lotu,
I jak po głębi duszy mej dziko przewiewa,
I zawianych pamiątek wygrzebł karawany;
W głębi łona rozwiewa uczuć oceany,
I pieśni wieków umarłych mi śpiewa!
Ja chcę się wiecznie poić dźwiękiem ich łoskotu.
Polecę pieśni falą na cudownych dźwiękach
Jęku umarłych z zawianych kurhanów;
I z szumem wichru pośród dzikich łanów
Mogił echa poniosą pieśń mą na swych rękach!
Polecę pieśni falą, rzeźwiącym oddechem,
Ze szmerem fali pogodnych strumieni.
Powitam kwiaty, łąki, uprzejmym uśmiechem,
I z echem gór się rozleję w przestrzeni!
(Wchodząc na wierzch góry.)
Jeszcze dalej kilka stop!
Ty księżycu znijdź z za chmur,
W skaż jaśniejszy mi tu trop,
Trochę jaśniej mi tu świeć.
Serce moje! w bezdeń leć,
Zagraj piosnkę z czynem w chór!
(Śpiewa.)
O, chciałbym mieć ducha władzę,
Wiosennego słońca ciepło!
Niech rozkwitnie, co zasadzę;
Niech odżyje to, co skrzepło.
Gdybym tam, gdzie myśl dobieży,
Mógł czynami ślad w ślad zdążyć,
Duszą świat cały okrążyć,
I śród skalistych wybrzeży
Jak strumień wezbrany płynąć,
Myśl nieba odbić w mem łonie,
Rozlać szeroko me tonie,
Wylać się z brzegów — i zginąć!
DUCHY BRATNIE.
Utonąć w łonie wieczności,
Zginąć w jednostce, a ożyć w całości!
Pamiętacież, bracia moi,
Te chwile, co tkwią tak żywo,
Gdzie pomników tysiąc stoi,
Gdzie się nadziei przędziwo
Chciało wytkać w szatę jawy —
W szatę czynów! — z życia strawy.
Żądaliśmy tylko tyle,
By, w ziemskiego bytu pyle
Łącząc znikome ogniwa,
Na kruchej życia dziedzinie,
W świętą ludzkości świątynię
Przysporzyli snopek żniwa!
O, myśl ta, jak magja czaru,
Wydymała pierś młodzieńczą;
I kreśliła wielką tęczą
Cel przestrzeni i obszaru!
I wzywała zapaleńców
Do zapasów i podróży —
Ostrzegała — kto się znuży,
Nie dostanie na skroń wieńców —
A dostanie — nudy, czczości;
Że co tchu tam biedz potrzeba —
I mówiła: — do wielkości
Równie trudno jak do nieba!
Bo się wyprzeć siebie trzeba
I maluczkim być na ziemi;
Zwiać ziemskiego pył nicestwa
Dla lepszego tam królestwa;
Zostać tutaj wybranemi.
I przebaczyć ziemskie złości!
Z czystem sercem w imie Boga,
Oto tędy jedna droga
I do nieba, i wielkości!
DUCHY BRATNIE.
Na wieki wieków, w jedno ogniwo
Związani z sobą popłyniem!
I wspólnie święte uczuć przędziwo
W sercach wyprzędziem, rozwiniem.
Przez labiryntu życia ścieżki kręte
Roztoczym na świat cały jak nić Arjadny.
Przeskoczym śmiało wstęp podróży zdradny.
Z ogniska ducha będziem pić ponętę
Do życia męczeństw i znoju i trudu,
I w cud uwierzym i dożyjem cudu!
Byt nasz zaślubim w duchowe zamęścia.
Gdzie nie ma cudu, tam nie ma i szczęścia!
JORDAN.
W wieczności, w przestrzeni,
Na gwiazdach i słońcach,
I w rąbkach kwiatów,
Na biegunów końcach,
I w tle strumieni,
I w tle szkarłatów
Jutrzeńki rannej,
I w mgle porannej,
I w rosy szkle,
I w trawki źdźble,
I wszędzie, i wszędzie.
Jest i był i będzie!
Stworzeń miljony,
Światów miljony,
To rąbki Jego szat,
To powietrzny puch!
Lecz kwiatów kwiat,
Lecz światów świat,
Nieśmiertelny duch! —
Za Jego promieniem
Szło życie z westchnieniem,
Ciemności mrok bledł —
W głąb piersi człowieka
Cudownie zacieka,
I tam zaświtał — i wszedł!
DUCHY BRATNIE.
Na ludzkiej piersi biegunie
Duchowe rozświetlił słońca,
Co płoną, świecą — świecą bez końca!
Piosenka stara Słodka ułuda! Szczęśliwa wiara W płomienie! — w cuda! W życia konieczność, W przyszłości bajeczność, Słodka ułuda! Lecz się nie uda! Piosenka stara — Tra ra ra ra ra! —
JEDEN Z DJABŁÓW.
Nadzieja chuda,
Chora na płuca,
I ciągle kaszla, życie wyrzuca,
Leci za góry i morza,
Leci choremi skrzydłami,
Leci nad życia bezdroża,
Obecność depce nogami,
Przyszłością życie posaży
W ciągłym z przyszłością frymarku —
JORDAN (Wierzchołek stromej góry, skąd przepaść. — Tuz widać smętarz i kaplicę.)
O, Jej życie piękne było!
Ach! takie piękne jak Ona!
W sercu Jej z bolów korona,
A w jej twarzy szczęście lśniło!
I miała takie spojrzenie
I tak anielskie uśmiechy,
Że Ją widząc, rozgrzeszenie
Zda się spływać za twe grzechy! Tam, gdzie ducha skrzydło dźwiga,
Niestulone uczuć pierze,
Odzie pierś nigdy nie wystyga,
W młodocianej, świętej wierze,
Za kraj świata, w samo niebo,
W samo Boga jasne łono,
W chór aniołów, w świętych grono,
Tam Cię niosłem na promieniach
Mojej duszy; i w spójrzeniach
Twych odgadłem wniebowzięcie!
I szczęśliwszy nad pojęcie,
Niebo było mi potrzebą.
I przeczuło serce niebo —
Kochać Ciebie, wierzyć święcie,
To mej duszy koniecznością,
I rozumem mym i szałem,
To mem zdrowiem i chorobą.
Tak szalony Cię kochałem!
I nie śmiałem Ci złorzeczyć,
Chociaż ciężko chorowałem;
I nie chciałem się uleczyć,
Bo Ty byłaś mą chorobą,
A jam nie chciał rozstać z Tobą.
Ach! Ty byłaś mem i zdrowiem.
Czem Ty byłaś — nie wypowiem!
Rozum, pamięć, nie spamięta,
Żaden język nie wygada,
Ni wypisać dłoń podoła,
Uroczystość tego święta,
Kiedy w serce nasze wpada
Pierwsza iskra niepojęta,
Która twoją pierś rozdmucha;
Kiedy pierwszy głos zawoła: —
W stań, obudź się, iskro ducha!
Zabrzmi trąbą archanielską,
Duchowego przebudzenia,
I zaśpiewa pieśń anielską,
I wywoła z bytu cienia.
Uczuć słońca, co zapłoną,
I na nowo byt owioną,
I niebieską rosą skropią,
W piersi ziemskość twej roztopią,
I na Boga wzniosą łono,
I rozetlą ducha rdzenie,
Myśl wyniosą — ha w przestrzenie!
W wiry światów — na plemiona
Bratnich rodów — obcych ludów.
I pierś zabrzmi pieśnią cudów,
Tuląc cały świat do łona!
JORDAN (postrzega postać kobiety.)
Ach! to ona! toś ty! droga!
Ach! w te miejsca! o tej porze!
ANIELA.
W sercu mojem jasne zorze,
I dzień wieczny, jasność błoga,
Odkąd wpłynął w serce moje
Ducha twego jasny promień,
I wywołał życia zdroje.
Pierś owionął święty płomień;
Taka w sercu uroczystość,
Jakby codzień był dzień święty,
Jakby duch był w niebo wzięty,
Taka święta przezroczystość!
Ach! dokoła, myśl wesoła,
A tak jasna i zielona,
Tak jak gdyby z mego łona
Ciągle rosły kwiaty nowe,
Więcej wonne i tęczowe,
Niźli maju dzień je stwarza!
Ja je wszystkie wiążę w wianek,
Ach! i niosę do ołtarza,
Gdzie ty świecisz mój kochanek.
I tam ciebie niemi wieńczę,
Tam je tobie składam w darze:
Bo czemż tobie ja zawdzięczę?
Czemż piękniejszem cię obdarzę?
Tyś jedyny, tyś mój drogi,
Zasiał ziarna takich kwiatów,
I owoce lepszych światów,
Pośród ziemskiej wskazał drogi.
Ja cię kocham! i na wieki
Jestem twoją, będę twoją.
Żadne siły nie rozdwoją,
Jako fali jednej rzeki!
JORDAN.
Popłyniemy tak na wieki.
Jam na wieki twój — tyś moją!
(Jordan zbliża się, podaje rękę, chce ją uścisnąć — postać kobiety znika. Jordan przebudza się.)
I młodzian, duszą, sercem całem,
Ukochał krótki życia nów,
Rozgrzany wnętrznych ogniów szałem,
Skrzydlaty złudą wieszczych snów.
Aż pod słoneczne tam kolisko,
Do gwiazd niebieskich zmierza lot;
Wszystko za nisko dlań, za blisko,
Nieskończoności dotrze wrot.