.......... ye may
Read, or read not, what I am now essaying
To show ye what ye are in every way.
..............
By those who love to say that white is black.
So much the better! I may stand alone,
But would not change my free thoughts for a throǝuthrone.[1]
Czy widziałeś ty szatana
W własnej piersi, gdy zagości,
I obejmie władzę pana,
I panuje bez litości?
Zrobi z duszy twej ciemnicę,
Zgasi Boskich prawd pochodnią,
I zasępi zbrodnią lice,
I poczerni serce zbrodnią.
Każdy dzień twój, każde chcenie,
Jak indyjskich krzewów cienie[2],
Truć cię będą — duszno, ciasno.
Wszystkie gwiazdy życia zgasną,
Tylko świeci wzrok szatana!
I niech tylko jedna zbrodnia
Nie skruszona pierś obwinie,
To już potem nowa co dnia. —
I pierś zmieni twą w pustynię,
Gdzie syczących wężów stada
Będą gośćmi powszedniemi;
I ucztować będziesz z niemi;
I wylęgną się w plemiona —
I wipiją boskość z łona —
I skończona już biesiada! —
Wtenczas, wtenczas duszy biada!
Aż nakoniec pierś styrana,
Ciężkiej próbie ulegając,
I bolejąc, i wzdychając,
Łzę, westchnienia, szle do Pana,
I pokorą czynu, ducha,
Boski ogień w niej rozdmucha,
Łzą, westchnieniem, brudy łona
I oczyszcza i obmywa;
I przez Boskie te ogniwa
Dusza z ciemnic wybawiona!
Bóg też dojrzy, spojrzy na nie,
Przyszłe piersi pozdrowienie,
Przyszłe sercu uleczenie,
Przyszłe duszy zmartwychwstanie!
Słuchajcie bracia o! gorzkiej piosenki.
Ale ten kielich wypróżnić raz trzeba,
Ja go spełniłem, i boleści męki
Dobru waszemu i na chwałę nieba
Z pokorą ducha składam u ołtarzy —
U serc ołtarzy, w których głębokości
Nadziei ziarna, wiary i miłości!
Tym sercom składam, w których jeszcze drzemie
Boskość przeczysta, i to święte imie
Chrztu wznowionego, w świętym chrzcie cierpienia;
I którzy krzyża talizman odgadną,
I w życiu swojem swe życie owładną,
I całą duszą zapragną zbawienia!...
I tym, co oczy zaprószone zmyją,
Serca wykąpią w świętych źródłach wiary;
Co z męztwem kielich goryczy wypiją,
Nie przez chęć nagród, ni przez bojaźń kary. —
I składam jeszcze tym sercom niewinnym,
Których duch jeszcze w pieluchy obwiciu
Rozwija loty ku pełnemu życiu,
By zrobić szczęście i sobie i innym.
Nie wznoście żalów za ten napój gorzki.
Aby wyzdrowieć, dostać się do nieba,
Trzeba pokuty, i goryczy troski.
Tak, gorzki kielich wypełnić nam trzeba!
Rzuca biedne swe sieroctwo,
Nie boleje już, nie strada:
Bo już świętych słów proroctwo
Pierś rozdartą ma na pieczy,
Już świętego słowa ciało
W jego piersi zamieszkało!
I rozpięty umęczony,
Bolejący duch człowieczy,
Na wiekowych krzyżu bezpraw
Tryumfalny, oświecony,
Przez piekielnych otchłań przepraw,
Przez ucisków, jęków tonie,
Przez głód, nędzę, łzy ludowe,
Duch ludzkości szedł w obronie,
I wywalczy życie nowe!
Tryumfalny, oświecony,
Na dziejowe w biegł zagony,
W balsamicznych zdrojów ścieku! —
Djabli w piekle nic nie wiedzą,
Po dawnemu w smole siedzą;
Lecz to wiedzą dzieci wieku! —
Selten wurde ich verstanden, —
Selten auch verstand ich euch:
Nur, als wir im Koth uns fanden,
So verstanden wir uns gleich. — Heine[3].
(Wieczór. Towarzystwo mężczyzn. Piją herbatę, palą cygara i grają w preferansa. Prot wchodzi.)
MARSZAŁEK CWIKĆWIK (do Prota.)
Słyszałeś kiedy o takiej facecji?
Osiem bez atu, i zgadnij, bez wielu?
PROT.
Bez ośmiu.
MARSZAŁEK ĆWJK.
Cóż drwisz? przyjacielu!
As i dama kierowa; król pik samotrzeci;
Król, dama, walet karo; i tref as, król, dama —
Byłem bez czterech! to rzecz niesłychana.
PROT. (poziewając).
O i mnie spotykała facecja ta sama.
Dawno już gracie?
To już ze zwyczaju,
Ty z nałogu przegrywasz, i to ci do twarzy.
MARSZAŁEK CWIKĆWIK.
Być może. Wszakże ja przez ekonomją
Tym razem handlowałbym na twą fizjognomią.
Wprawdzie psia trochę, lecz się z wygraną kojarzy
I im więcej wygrywasz, tem jesteś piękniejszy.
3-ci z GRAJĄCYCH.
Ty przy każdej przegranej jesteś dowcipniejszy.
PROT.
Dalibóg widzę jest ruch umysłowy,
I głębokość pomysłów, i nowotność dykcji.
Jabym pudla mojego postawił w ewikcji,
Że on do psa podobny jak dwie krople wody.
Trochę ma może za wiele urody!
3-ci z GRAJĄCYCH.
Rozdobruchał się bestja, zaczyna dojadać;
Lecz nie będę się gniewać, kiedy będziesz gadać:
Bo lubię, gdy się twoje myśli rozhulają,
I wtenczas nie pamiętam o żadnej obrazie.
Lecz powiedz, jak też oni tobie wyglądają?
Nie — przeciwnie — przyrzekłeś pod słowem, solennie,
Że przy pierwszem widzeniu najczulszą balladę
Będziesz improwizował — embarago więc kładę
Na twe słowo — i musisz nasz wieszczu płomiennie
Śpiewać pieśń o gorących zapałach miłości,
O ofiarach niewieścich, serc mękach, stałości!
PROT.
Złapałeś jako djabeł Twardowskiego duszę,
Smutna konieczność, której uledz muszę!
(Odsuwa krzesło. Wszyscy w oczekiwaniu. Rozparty na poręczach poczyna improwizować.)
Hej dymu hawańskiego! bo wena wytycha,
Trzeba się upić narkotykiem dymu.
(Pauza. Podają cygaro, które chwilę pali).
Tfu! słaby nektar, daj jeszezejeszcze kielicha!
O dym i wino! — a pianego rymu
Dorzucim trochę, to i bankiet będzie. (Pauza — pije wino).
Mózg się rozhulał i czaszki krawędzie
Rozpycha — będziemy z piasku bicz kręcić.
Ha! gdyby z wina i dymu obłoku
Coś skręcić, uprząść, i lunąć w potoku,
I mózgi wasze i myśli zamęcić!
Potok się wzdyma! płyń ubitym torem — Sat sapienti! auditor fecit oratorem!
1-szy z GRAJĄCYCH.
Dalibóg mógłby wyjść na Sarbiewskiego.
2-gi z GRAJĄCYCH.
O, pewno jeszcze przewyższyłby jego!
PROT (improwizuje dalej).
Rzecz począć — resztę niech wino dogada.
Nuż może pryśnie romans lub ballada.
Jest u myśliwych wyborne przysłowie,
Które chcę spełniać jak słowo pacierza:
Kiedy myśliwy nosi flaszę w głowie,
To w torbie swojej będzie nosić źwierza.
Już czuję flaszę pod czaszki sklepieniem,
To i źwierz będzie — już wino promieniem
Przejrzystym strzela i rymów kaskady
Lecą po głowie — ha! będą ballady.
BALLADA.
Raz nad strumieniem stała dziewczyna,
Plotła wianki z niezabudki,
Na drugiej stronie młody chłopczyna
Robił piszczałki i dudki.
Ona mu chciała oddać ten wianek
W zakład jej serca i ręki;
A on na dudce, czuły kochanek
Opiąć jej cnoty i wdzięki.
Dziewczyna wianek czule układa,
To oczkiem za rzeczkę strzeli —
Aż w tem wianeczek z rączek wypada
I w wodnej znika topieli.
Ona krzyknęła — głos echem wionął,
A chłopiec rzucił się wpław,
Płynął i płynął — w końcu utonął.
Ach jaki smutny to traf!
(Kilka głosów z uśmiechem).
Jak to pięknie! jak to czule!
PROT.
Cicho! milczcie wy cebule!
Słyszcie, patrzcie, ot ballada
Płynie, leci jak kaskada,
Z Alp mozgowych z szumem spada.
Jeszcze słyszę szmer tej fali,
W której chłopiec z dudką w ręku, SródŚród spienionych wód obłęku,
Zginął. Chłopca nie dostali!
Gdzież się podział? — kto ciekawy,
Niechaj sobie rzeczki spyta,
Może go ryba pożarła?
A gdzież dziewczyna? — umarła!
Bo nie przeżyje kobieta
Skonu kochanka — chyba śród zabawy,
Lub skóro inny kochanek
Przyjmie i odbierze wianek.
MARSZAŁEK ĆWIK (z powagą).
To jest prześlicznie — to jest w duchu czasu,
To najlepsza poezja, jak ja pojmuję,
Kiedy ja czytam ją bez ambarasu,
To jest, czy tajać gdy się nie morduję.
To jest prawdziwa realna poezja.
Ale te wszystkie gorączki mozgowe,
Co egzaltują i serce i głowę,
I umysł krzywią, to czysta herezja!
PROT (z ironją).
O! tak, poezja musi się odmienić,
I wszystkie chwasty z swej grzędy wyplenić,
Musi raz jeden przecie się ocenić,
Musi rozwikłać dziwaczną zawiłość,
Z zdrowym rązsądkiemrozsądkiem sprzeczną i z naturą.
Ja nie pojmuję prawdziwie tych ludzi,
Co dobrodusznie wierzą jeszcze w miłość,
Z całą bogatą jej nomenklaturą:
Platonicznej — eterycznej?
To już wytchła nóta!
Już czas bardzo niedaleki,
Gdzie będą mówić o tych miłościach
Tak, jak o cudach, albo o kościach
Dawno zmarłego Mamuta!
W zdychająca Petrarkowa czereda,
Z całym sankiulotowym orszakiem
W obywatelskich rozkochana córach,
Lecąc ubitym już szlakiem,
W intellektualnym świecie
Zostanie jakąś bezsensów myrjadą,
Lub głośną w dziejach ludzkości facecją.
KILKA GŁOSÓW.
Tak jest, facecją! wielką facecją!
PROT.
Uczucia i uczucia!
Tak petłne serca a puste kieszenie —
Z czczego żołądka płyną wtzystkiewszystkie ideały —
To jedna może w naturze próżnia.
Jest to dzwon pod macihnąmachiną pneumatyczną, głodu.
Smutny transcedantalnej fizyki fenomen.
— Ach pomnę dawno przed laty:
Sławny w Mińsku Fizyki nauczyciel
Wielmożny Słabniewicz!
Na egzaminach publicznych corocznie
Pod szklannym dzwonem wróbla jednego umarzał!
Wróbel był smutną nauki ofiarą!
Widziałem — pomnę — biedne stworzenie.
Otwierał dziobek, chwytał powietrza ostatki,
Skrzydełkami wywijał, chciał lecieć,
Spadał na siłach i konał nieszczęsny!
Smutna nauki ofiara!
Lecz widok smutniejszy daleko,
Kiedy pod eterycznym dzwonem ideału
Ulatnia się z westchnieniami życie
I kona pod nim wróbel-poeta,
Lub grzeczniej, poeta-słowik!
Ach! i co stokroć jest gorsze,
Wyuczy westchnień cór obywatelskich,
I wyuczy piosenki księżycowo-słowiczej,
Marzeń różowych i liljowej tęsknoty!
A potem nawet, gdy i zapomną o wszystkiem,
Gdy czary romantyczne rozwieje fartuch kucharki
I gdy w rozsądne powiążą się stadła,
I gdy matkami zostaną,
Skarżą się nad łożem mistrzynie obrzędu,
Że nowa matka ma osłabiony
Systemat nerwowy i jest w niebezpieczeństwie.
Nie wartoż na wieczne puścić zatracenie
Wszystkich poetów ze wszystkiemi ich
Myślami, czuciami, przeczuciami,
Pobrać ich do domu warjatów,
Powywieszać.
Wyłupić oczy jak Homerowi,
Lub na więzienie skazać jak Tassa
Lub do domu warjatów tak jak Kamoensa,
Umorzyć głodem jak Grabego?
To burzyciele jej spokojności,
Podżegacze, siepacze, mordercy,
Tyrani!
Wszystkie ich książki popalić przez kata,
Jak książki Roussa.
I zabronić wszystkie książki,
Wszystkie książki zabronić,
Wyjąwszy gospodarskie Szytlera,
A można jeszcze zostawić Kurjera!
O wtenczas ludzkość szczęsnym ucieszy się stanem,
Rozkwitnie zdrowia błogością,
Zdrowia! co nam ach ciągle ucieka!
O! spójrzmy na twarze nasze
I porównywajmy z przodków wizerunkiem,
Rumianych, ... szczęśliwych.
My z niemi porównani — szkielety.
My przez tydzień nie zjemy tyle,
Co oni na jedno śniadanie,
I dnia jednego tak nie przeżyjem wesoło,
Jak oni całe życie!
Ach życie nasze! ach życie!
(Starzy zaczynają płakać, młodzi w różnych kierunkach salonu przechadzają się.się.)
JEDEN STARY (łkając.)
To człowiek, który jasno rzecz widzi.
MARSZAŁEK ĆWIK. (z powagą, zamyślony, oczy w górę).
Kompletny człowiek! jakie myśli wielkie!
DRUGI STARY.
To osobliwość! to rzadki wypadek,
Żeby tak skończonego napotkać człowieka!
(Wchodzi kilka nowych postaci, które się popularnie witają).
MARSZAŁEK ĆWIK. (zwracając mowę do przybyłego młodzieńca OSKARA.)
Czy wiecie, że ten głupiec tak jest rozkochany,
Ach żal mi bierze: bo chłopiec kochany,
Jak go widzicie — wszak znacie Oskara.
Jeszcze pół biedy, gdybyż ludzka para,
Lecz w jednej pannie, co nie ma feniga —
I tak się ucukrował miłością, jak figa!
I taki słodki, takie czułe serce,
Jak w grającej tabakierce.
To czarnoksięzki kluczyk jej źrenicy
Tak wyuczył serce grać.
Zamiast tonów, ciemierzycy
Gdy czas wsypie, będzie czchać![4]
OSKAR.
Znacie mą przyjaźń, ale tutaj wara!
Tu jest granica przyjaźni Oskara.
Ja cudniejszej istoty nie widziałem w życiu.
MARSZAŁEK ĆWIK. (deklamuje z affektacją).
„Jednakowa nam gwiazda świeciła w powiciu;
Równi; choć różnych zdarzeń wykształceni ciekiem,
Postawą sobie bliscy, jednostajni wiekiem“.... ...............
STARY ROTMISTRZ.
Dobre i żarty, piękne deklamacje;
Lecz trza rzec prawdę, nie szkodząc nikomu:
Panna się rodzi z poczciwego domu,
Rodzice piękną dali edukację,
A Pan Bóg także nie poskąpił wdzięku.
Ja sam ją małą nosiłem na ręku,
Wzrostu jej świadkiem! i widziałem wzory,
Jakiem i w domu jej serce karmiono.
To anioł ciszy i anioł pokory,
I najcnotliwszą pewno będzie żoną.
MARSZAŁEK CWIKĆWIK.
Jak mnie obrzydła ta kobieca cnota!
Cnotliwą klempą jest i moja żona,
Lecz dla niej zwolennikiem zostałbym Platona.
Każdy jej uścisk jest grzechem Tyssota,
I smutne życie każdego momentu
Grzeszyć przeciw Doktora albo Sakramentu!
1-szy z GRAJĄCYCH.
Wybornie! brawo! jak on mówi ślicznie!
Z jaką nauką! jak metaforycznie!
MARSZAŁEK ĆWIK.
Pretensji żadnej nie mam do nauki,
Lecz i my wszyscy nie Salomonczuki.
Jesteśmy sobie podjezdki mierzynki,
Co to cesarz francuzki w swoich pamiętnikach
Koniak nazywa. Zaczniemy od kpinki,
A potem możem skończyć na żarcikach.
Lecz też nie można i z nas tak żartować —
Też coś umiemy — (kartując karty). naprzykład tassować;
I to nie wszystko — takoż grać, passować.
To jest przymówka; ale mniejsza o to.
Takie myśli wiadomo, że szkodzą dygestji,
Nie są bynajmniej hygieniczną cnotą.
Ale powróćmy do żywotnej kwestji:
Małżeńskie śluby, to wymysł piekielny;
I to być musi dodatek kościelny,
To apostolskiej jest wymysł stolicy.
Ot papież jakiś dla swej synowicy,
Którą zbyt kochał i pragnąc jej szczęścia,
Sakramentalne wymyślił zamęścia.
3-ci z GRAJĄCYCH.
Myśl bardzo wielką — wyrwałeś mi z głowy!
I słowo w słowo, jam przysiądz gotowy,
Że tak istotnie miało się przed laty.
Nadto i te i owe z małżeństwa intraty;
Lecz to mem zdaniem kosztowny Sakrament.
Cóż o tem Nowy powiada Testament?
Bo wyznam szczerze, jam człowiek otwarty,
Że ja zeń dotąd nie znam jednej karty.
MARSZAŁEK CWIKĆWIK.
I ja nie biegły w tej literaturze.
(Do 2-go z grających)
Lecz ty znać musisz, ile sobie wróżę:
Bo jesteś bardzo małżonek wzorowy,
Lecz się czy dosyć masz tylko na pieczy,
By nie przypięto coś czasem do głowy?
Masz żonę — wprawdzie.... jako Salamońskie rzeczy?
Lecz to rzecz najmniej jest sakramentalna.
Jakże jest z resztą?
3-ci z GRAJĄCYCH.
Dalibóg fatalna!
Nudniejszej bestji nie widziałem w świecie.
W niej ujrzysz żonę twą w żywym portrecie.
MARSZAŁEK ĆWIK (z ironją).
Czy nie chcesz czasem kijów pokosztować!
4-ty z GRAJĄCYCH.
Może i mojej chcesz broni spróbować?
STARY ROTMISTRZ. (z powagą i nieukontentowaniem).
Styrałem pierś mą na kraju usługi,
Ale w piękności i cnoty obronie,
Wiem, że ją godnie jeszcze dziś odsłonię —
Starą piersią im spłacę młodości mej długi.
Wy jeszcze wtenczas byliście pisklęta.
Wielu z was jeszcze nie było na świecie,
Kiedy ja byłem w młodości mej kwiecie.
O! wtenczas więcej było w sercach święta,
Więcej godności w męzkim charakterze,
I więcej prawdy w uczuciach i wierze.
My wszyscy prawie byliśmy żołnierze,
U nas nie miano kobiet w poniewierce,
Mieliśmy wtenczas i my młode serce,
I kobieta cnotliwa była nam aniołem,
Balsamem życia, nędzy i duszy połową,
I w naszych sercach uczuć szlachetnych żywiołem,
I osłodą boleści wiszących nad głową.
I ja kochałem, i ja byłem młody.
I ja pragnąłem przestrzeni, swobody.
Człowiek starzeje i w grób się położy,
Lecz młody zawsze żyje w nim duch Boży,
Póki człowiekiem! — Póki nie zbydleje:
Bo wtenczas z wszystkich on uczuć się śmieje — Wy się młodzi śmiejecie z świętości uczucia —
Czy to zyski mądrości? czy może zepsucia?
Wy pewno mędrsi — lecz powiedźcie mnie,
Czy pamiętacie, co tam napisano:
Po ich uczynkach rozpoznacie je? —
Was po uczynkach jeszcze nie poznano;
Ale i na was przyszłość sąd wywoła,
Czas zbierze czyny na dziejowy wieniec,
I wieczny wstydu sromotny rumieniec
Bezwstydne serca okrasi i czoła! —
Z mogiły deskę odwalasz grobową,
By słyszeć jęk grobowy, co nas upomina!
(Towarzystwo całe pomięszane. Rotmistrz rozrzewniony odchodzi. Prot wychodzi do drugiego pokoju z boleścią i goryczą).
Ach Boże! życie moje — i cóż z tego życia?
Jeszcze żyjąc, odbywam wczesny proces gnicia,
Dzielę śmiech brudnej zgrai! i toż moje dzieje? —
Czyliż ja, tak jak oni, me życie prześmieję,
I oddam je bydlęcym uciechom w ofierze?
A gdzież pierwszych dni moich najświętsze nadzieje?
Dźwigające wysoko młodych uczuć pierze,
Które młodego ducha w daleką żeglugę
Sposobiły na kraju i braci usługę?
Toż życie, pasożytnie, tak marnie przeminie,
Jak chwast podły na świętej ludzkości dziedzinie?
Ach! jak straszne męczarnie, lecz tak zasłużone,
Okropnie pierś mą dojmują i tłoczą,
Gdym sam swym sędzią, gdy zdzieram zasłonę,
Gdy się w myśli pamiątki przeszłości jednoczą!
Czuję, jak życie moje brudną piję czarą,
Gdy nić złotą nadziei, świętych chceń młodości.
Wiążę z nicią obecną pogniłą i szarą!
O! każdem drgnieniem serca i widzę i czuję,
Jaką kawę żywota dla siebie gotuję,
Na której będzie jedno wyszycie podłości!
— Gdybymż jeszcze samotny został na tym szlaku,
Czułbym karę za grzechy; i rzecz wypłacona;
Lecz w licznym pobratymców widząc się orszaku
I bujnie chwastów krzewiące nasiona,
To serce pęka — i czemuż nie pęknie?
Jakimże cudem tyle bolów mieści?
Na strasznym sądzie słuchając powieści
Pan Bóg się zdziwi i piekło się zlęknie.
Znać podłość, z całą wzgardą brzydzić się podłością,
A jednakże być podłym! o! tego za wiele!
Ach! wieleż razy łzami zmywałem pościele,
I jutro miałem zostać zupełnie czem innem!
Czemże dotąd zostałem! — nikczemną nicością!
O! mniej niż nicość!
(z największą ironją).
bo nicością się wiedzącą,
Żałującą bez skutku, bez skutku płaczącą!
(Ociera łzy).
Lecz raz potrzeba dopełnić zagadki.
Jam gotów byt mój poszarpać na szmatki!
Niech będę choć jak gałgan od plastra do rany.
Lepszy jest gałgan z płótna niżeli gałgany!...
Lecz gdzież nasz Procio kochany? PrybądźPrzybądź, kochanku! — tęsknimy do ciebie.
SŁUŻĄCY.
Długo tam siedział, coś mówił do siebie,
Płakał i wyszedł, jakby rozgniewany.
MARSZAŁEK CWIKĆWIK.
Wybornie! to lubię!
Polska natura — jak tylko ma w czubie
Wnet do romansów! Tak było i ze mną.
Nawet do nieznajomych kochanek płakałem,
Gdy nie było na jawie —
(udając czułego).
i czule wzdychałem!
2-gi z GRAJĄCYCH.
Dziś tego nie dokażesz.
MARSZAŁEK ĆWIK.
Tak, już dziś daremno!
3-ci z GRAJĄCYCH.
To już z wiekiem natury pozbyłeś się polskiej.
MARSZAŁEK ĆWIK.
Dzisiajbym łatwiej wzdychał — do krowy tyrolskiej!
Powiedz mi siostro, po bratersku, szczerze,
Widzę od dawna, jak się ty zmieniłaś;
Zda się, że w przyjaźń z troskami zażyłaś —
I w oczach troska, w humorze i w cerze.
ANIELA.
O mój Walery! ty jeden na świecie
Mojego serca, myśli powiernikiem.
Na całym świecie ni słowa przed nikim.
Taka samotność!
WALERY.
A tak ludno przecie!
Tylu brzmią słowy codzień każde usta!
ANIELA.
Tak, usta pełne, a pierś ich tak pusta!
Ach! ileż bolów dla serca na świecie!
Powiedźcie bole czemu nie zaśniecie?
Skąd na was taka bezsenność!?
Wy jako gwiazdy na niebios przestworzu.
Patrzycie w serca bezdenność,
Kąpiąc się we łzach serca, jako gwiazdy w morzu!
O siostro! ja znam boleści otchłanie,
Spełniłem liczne goryczy kielichy,
Nie na jednym nadziei płakałem kurhanie.
Ale twojego życia strumień cichy,
Śród kwietnych dolin igrając młodości....
ANIELA.
Serce me otchłań wypiło miłości.
Dziś tobie wyznam ze szczerością siostry.
Bądź moim sędzią, bądź surowy, ostry,
Lecz sprawiedliwy. Ja kocham Jordana...
WALERY (z surowością).
Ja twój sędzia — kodeksów rozniecam pochodnię;
Sądzę surowo, że te twoje zbrodnie....
(łagodnie).
Są bardzo piękne, Anielo kochana!
On równy zbrodzień — oboje zbrodniarze
Podług serca kodeksu musicie być w parze!
To wyrok rozważony na Temidy szale.
Ileż szczęśliwa, gdybym mogła wierzyć,
I żagle wiary swobodnie rozwinąć,
I bez obawy w serce jego płynąć,
I sercem w serce uderzyć!...
Czemuż wątpliwość pajęczą nić snuje?
Czemuż on nie chciał nigdy mi powiedzieć
Tego, co serce takby chciało wiedzieć?
Taki szlachetny! mógłżeby być skryty?
Lub dumny? Czemuż nie chciał swych uczuć ogłosić?
Wiem, że ma serce płomienne — i które
Kochać musi. On mówił, że kocha naturę —
Kwiaty — obłoki — że kocha kobiety,
Jak najpiękniejsze z kwiatów przyrodzenia,
Jako najwyższe piękności odcienia;
Że miłość tylko jest na ziemi szczęściem —
— A niewzajemność — dodałam — nieszczęściem. —
A on rzekł: kochać byłoby nikczemnie
Dla tego, by nas kochano wzajemnie;
Że sam widok piękności już nas uszczęśliwia;
Że są rozkosze wyższych ducha światów.
Dla czegóż nie prosimy o wzajemność kwiatów,
Ani obłoków, ni gwiazd, ni księżyca,
W których wzrok tonie i duch się — zachwyca?
Gdyby do tej, co kocha, miał proźby zanosić,
O jedno tylko — mówił — chciałby prosić:
By tylko była szlachetną i piękną;
By godną była, by ją wiecznie kochać;
Tak karmić serce uczucia bogactwem.
Lecz najsmutniejszem z żebractwa żebractwem
Jest o wzajemność albo miłość prosić. —
I on to mówił z tak wzniosłą godnością!
Chwytałam, słowa w mej duszy objęcia.
Lecz miłość taką możnaż zwać miłością?
WALERY.
Ach, tak — to wasze przechodzi pojęcia —
Dla serca twego myśl za ciemna trocha.
Lecz to jaśniejsza, że on ciebie kocha?
Nie prawdaż? — i zakończmy na tem.
Wybacz mi, siostro! mam dziwne nałogi:
Strasznie mię nudzą długie dyalogi,
Więc rzecz skończona — ja będę wam swatem,
Drużkiem — czemż jeszcze — marszałkiem wesela!
A na weselu bdzie weselsza Aniela?
(ANIELA całuje WALEREGO. WALERY odchodzi).
ANIELA (sama).
Świętych mych uczuć wysłuchały Nieba —
Jordan mię kocha — nic mi już nie trzeba!
Jakżem szczęśliwa, że rodzice moi
Równie ocenić Jordana umieją!
Do smutnych życia mojego podwoi
Wszedł promień słońca z szczęśliwą nadzieją!
PROT, JAN, WACŁAW, WITOLD, BOLESŁAW, WALERY I INNI.
PROT.
Nie; nie podobna nam tak zostać dłużej!
Czyż będziem jako warstwa podłej ziemi,
Którą pług losu tak boleśnie płuży,
A kędy szatan chwasty swe rozpleni?
Jakimże plonem zakwitnie błoń w wiośnie?
Czyż marny więdnąć w młodości rozkwicie?
Czyliż bezczynnie, podle strwonim życie?
Albo je będziem oszczędzać, jak tchórze?
I będziem czekać, aż hańba w nas wrośnie?
I wdziejem hańby na siebie obrożę?
WALERY.
I w piersi własnej wykarmim przeklęstwa,
Co nasze życie i nasz grób ogarną?
JAN.
Na to większegoby potrzeba męztwa,
Niż oddać życie na rzecz nawet marną.
I cóż z tego życia,
Co w każdem serca drgnieniu upomina
O grzech, że żyjesz, że patrzysz, ze czujesz,
Że z daru życia szydzisz i żartujesz? ................ ................
BOLESŁAW.
I gorsza jeszcze! — b2o życiem użyzniasz
Ziemię, na której podłe zielska wzrosną. ................ ................ ................
KILKA GŁOSOWGŁOSÓW RAZEM.
Tak, być lub nie być — oto nasze znamię!
Przeklęstwo temu, kto tym słowom skłamie!
Drzwi te wysadzę, choćby i z kamienia,
Choćby z granitu — tak! — wysadzić muszę!
WITOLD.
Co słyszę? brat mój!
JAN.
Jakaś awantura
Zda się na wstępie do nas się uśmiechać.
HENRYK (za drzwiami).
Ha! ledwo siły staje mi oddychać!
Tylu ciosami płodna czarna chmura!
KILKA GŁOSÓW.
To głos jego wyraźnie.
HENRYK (bije we drzwi — drzwi się otwierają — Henryk wpada pijany).
Co za czary!
Anim śnił znaleść takie zacne grono!
Co wy robicie tu, śród tej pieczary?
Czy was tu równie tak jak mnie wpędzono?
Słuchajcie, powiem wam dzieje okropne!
Jeszcze ze strachu cały prawie topnę!
Z najokropniejszej wyrwałem się matni!
Ale już dosyć = to już raz ostatni.
Nigdy się więcej nie wdam w konspirację.
KILKA GŁOSÓW.
Cicho, co ty to mówisz?
HENRYK.
Tak, mam rację!
Dalibóg, przecież nie jestem szalony?
Słuchajcie prawdy czystej tak jak złoto:
Znacie Franusia — to jest cud wcielony!
Biedak się w Zosi rozkochał po uszy,
I jej też równie przypadał do duszy —
Znacie hrabię Fioli — to wcielone błoto —
Zęby wstawione — jedno oko szklane —
Materace od garbów — nogi watowane —
Takoż do domu panienki się wkręcił,
I też podobał i jak pies się w nęcił!
A mama rada, bo Fioli hrabia —
Tysiąc grzeczności! — zwykła płaskość babia —
I Zosi mówi: hrabia człek dostojny,
I dobry, miły, grzeczny — i przystojny! —
A niech cię djabli! — bo o pierwsze mniejsza,
Lecz każda małpa od hrabi piękniejsza.
Jako Bóg w niebie, tak to prawda szczera. —
A Franuś biedak z miłości umiera!
Trzeba Franusia, myślę, wziąść w kurację.
Więc zawiązuję zaraz konspirację.
Poczekaj hrabio — najtrefniejszy Dandy —
Będziesz ty dyndać! — Więc dla propagandy...
WACŁAW.
Cicho, co mówisz?
HENRYK.
Towarzystwo tworzę!
Gdy konspiruję, tom w cudnym humerzehumorze!
Im bardziej w głowie idea dojrzewa,
To potop myśli głowę mi zalewa —
Nie mogę portu śród potopu zdobyć.
Jedno nieszczęście, że nie wiem, co robić;
A gdy się nawet najlepiej uradzi,
To jakiś łajdak, albo tchórz, nas zdradzi,
Albo głupstw takich okropnych narobię,
Że mym spiskowym zaszkodzę i sobie!
Staś, Jaś i Józio, Wincenty, Hilary,
Piotr, Michał, Paweł i Antoni stary,
Wszystko, co żyło, było w konspiracji;
Nawet i dżokej hrabiego Fioli!
Umowa była, aby po kolacji
Wpaść do sypialni hrabiego powoli,
Skraść materace, i zęby, i oko! —
Już noc naturę swą mroczy powłoką —
Chwile w gorączce nadziei się wloką —
Dano kolację! — nic w usta nie wziąłem —
Hrabia w humorze! ciągle się wyszczerzał —
A Franuś, zda się, na stypie wieczerzał,
Jak upiór jaki! ja aż się wzdrygnąłem,
Aż spojrzę, hrabia wyszczerza swe zęby —
O — myślę sobie — tego już za wiele!
Bogowie! rzekłem, wy zbrodni mściciele!
I z lekka, z cicha, wkładam me paluszki
Do wyszczerzonej pana hrabi gęby —
Hrabia się zdumiał, a zęby jak gruszki...
Zęby jak gruszki? to złe porównanie
Mniejsza z tem — chęciom zadosyć się stało!
Zęby wypadły — hrabia wzrok rozszerzył,
Tak, że i szklanne oko mieszkać tam nie chciało
Lecz jakby piorun hrabiego uderzył —
Woła dżokeja — za mną się wysadził
I on i dżokej — oba mię ścigali —
Dżokej, choć w spisku, ale łotr mię zdradził!
Niechajby tylko ten raz mię złapali,
To jużbym więcej nie chodził po świecie!
Szczęściem tu wpadłem! A co? teraz wiecie?
WITOLD.
Wartoż życie i godność dla błahego celu
Rzucać pod nogi?
HENRYK.
A to wyśmienicie!
Jam na Franusia chciał tańczyć weselu,
Dzisiaj wiek czynów! o, powstańcie czyny!
A zgińcie myśli! bo z temi myślami
Przychodzą smutki, potem niemoc, spliny.
Ja nie chcę myśli, będę żyć czynami!
(Po pauzie).
Ale bez myśli cóż z tych czynów będzie?
Jakże więc począć? — więc i myśleć trzeba.
Więc te myśli przeklęte potrzebne są wszędzie?
Jaka to nudna rzecz myśleć — o nieba!
I trzeba zgłupieć wśród tej sowiej sfery!
Lecz nigdyż nie myślili przecie bohatery!
Czynami naprzód szli zawsze w zapasy.
Jakie to głupie nastały dziś czasy!
Gdybym ja zdołał być rószczką oliwną,
O, przynosiłbym z potopu wam wróżbę pociechy;
Gdybym ja zdołał być ogniem piekielnym,
Powypalałbym wszystkie z waszych piersi grzechy
Z piersi zrdzawionych, co gangrena toczy,
I łzami ludów przemyłbym wam oczy!
I wzrok wasz ślepy, jako szczeniąt małych,
I głos wasz, który bydlęctwem kazicie,
Obmyłbym z wejrzeń i dźwięków spodlałych
Lepszebyście przejrzeli i poczuli życie.
Braci szyderstwa bezbożne,
Przyjaźni upomnienia łzawe,
W codziennego życia strawę
Składały swoją jałmużnę,
Mięszały dary swe codzień!
Naraz myśliłem, żem warjat, lub zbrodzień. SródŚród długich dumań wieczora,
Nieraz z bezsennej pościeli,
Jak niespokojny z grobu cień upiora,
Którego ludzie wyklęli,
Leciałem w bezdnie — lecz lotom szalonym
Białe pokory nie odbiegło pióro,
Ach! w Tobie Boże i w tobie naturo
Szukałem ulgi mym skrzydłom znużonym!
Wieleż razy głąb duszy chciałem wyspowiadać,
Czyli Niebios nade mną takie przeznaczenie,
Którego tajnie napróżno chcę badać,
Czy to losów dziejowych smutne pośmiewiska,
Ażebym cierpiał, cierpiał nieskończenie?
I na cóż pokochało me oko przestrzenie,
Tonące oku, za wzroku granicą?
I strome, znikające w mgły zwojach urwiska,
Które gonię szalony mej duszy źrenicą,
Nie mogąc skrzydłem podołać wzrokowi?
Na cóż upodobanki orle kolibrowi?
Bądź zdrowy, serca pokoju!
Ach! ty nigdy nie mogłeś zagościć w mem łonie!
I ty, ciszy domowej poświęcony zdroju,
Co balsamem orzeźwiasz zmordowane skronie,
I serdecznego zbytki przygaszasz płomienia!
Ach! twą ciszę burzyły piersi mojej tchnienia!
Nie dla mnie twoje dary, choć je cenić umiem!
Choć widziałem szczęśliwych, ich szczęście rozumiem,
I ich cnoty domowe ocenić umiałem,
Lecz zostać tak cnotliwym nie mogłem, nie chciałem?
Próżnobym w zagadnieniu topił się zawiłem.
Dosyć, że takim ni jestem, ni byłem!
Czy serce lepszych przeczuć dźwiękiem się ograło
Czyli może ich szczęścia było mi zamało,
Bym go mógł jak oni używać....
Nie mogę siebie sądzić, i nie chcę zgadywać!....
Niechaj szydercy nikczemnie się śmieją,
I życie topią w rozpustach,
Niechaj się próżną łechcą nadzieją.
Życiem frymarcząc bez czynu —
Lecz równie podle brzmią i skargi w ustach,
Odkądś na krzyżu, za czyn Boży Synu!
Cierpieć i jęczeć, potem przywyknąć do jęku
Jako pies lub niewolnik do łańcucha dźwięku,
A potem się melodją łańcucha lubować,
Zlać się z jej nótą, i przy niej tańcować,
Jak na umarłych grobach tańcowano,
I zamiast serca — wychwalać się z raną? —
O, jak się życiu młodemu odsłania
Świat piękny wielki! Lecz wielkim być trzeba,
By go zapełnić — lub potrzeba zginąć,
I zginąć w bolach długiego konania!
I widzieć nieśmiertelność — a w nicestwo płynąć!
I codziennie spożywać powszedni kęs chleba,
I mieć pragnienie, głód wieczny, udziałem!
Szalony, przecię i to ja wiedziałem!
Ale są myśli, co jeszcze z powicia
Na wieki wieków upoją człowieka,
Z których nie zdoła wytrzeźwieć za życia,
Od których darmo ucieka!
Jednym Stróż Anioł, a drugim szatani
Podają kielich w ciężkiej życia próbie.
Jedni i drudzy całe życie pjani,
A wytrzeźwią się aż w grobie!
Jedna przestroga — wciąż zapomnij siebie,
Ucz się z trucizny wydostać słodyczy.
Kielich nektaru i kielich goryczy
Bóg tylko jeden zrównoważy w niebie.
Lecz jakżem też samotny, i jakem tułaczy
O Anielo! gdy pierś ma odetchnęła tobą,
Różowy rąbek błysnął nad serca żałobą;
Błysnął, by zgasnąć; lub ażeby raczej
Więcej odblasku pożyczyć żałobie.
Rąbku różowy! płyń szczęśliwy sobie!
Niech cię losu czółenko wetcze w szczęścia szatę!
Szczęśliwy, kto za serce serdeczną wypłatę
Weźmie od ciebie, życiem się podzieli,
I przez świat pójdzie, rozkoszniej, weselej
Pierś swą w dwójnasób powiększy, rozszerzy
I snadniej tak krzepiony do celu dobieży,
Kroplą rosy różannej odwilży pożogę!
Lecz różną losy wskazały nam drogę.
„Ty mnie szukać nie będziesz, ja Ciebie nie mogę.“
A młodzież rośnie patrzając na lasy.
Przodkiby swoich wnuków się wyparły!
Gad samolubstwa w piersi się rozplemił,
Zysk podły wszystkie umysły ociemił.
Gdybyż wiedzieli, że jeden umarły
Poniósł w grob z sobą, za czem się tak gonił?
Bodaj ku prawdzie wzrok się ich odsłonił!
PROT.
Poznał Pan Nowoherbski czasów niegodziwość.
Ach! jaka dobra jest to rzecz, poczciwość!
Gdybyż to dla nas więcej takich ludzi,
Jak ty, najlepszy z współobywateli!
Na samby widok nikczemni zmaleli,
Wszędzieby cnota kwitła jak na Żmudzi!
WYTCHLINSKIWYTCHLIŃSKI.
Pod taką prostą skromności osłoną
Jest Nowoherbski cnotliwych koroną!
NOWOHERBSKI.
To dobroć wasza więcej we mnie widzi.
ZBUTWIEŃSKI.
O, nikt się przyznać cnót ci nie powstydzi!
MARSZALEK ĆWIK.
Choć go nikt więcej odemnie nie kocha,
Lecz muszę wyznać, zeże jest twardy trocha.
Zwłaszcza, gdy zawsze z zapomnieniem siebie —
Lecz gdzie głos woła wdowy lub sieroty,
Tam jest zbyt twardym!
PROT.
Będzie za to w niebie.
NOWOHERBSKI.
Na bardzo krótką chwilę was porzucę,
Bo muszę spieszyć do Gubernatora
W sprawie dwóch sierót; lecz rychło powrócę
I z wami resztę przepędzę wieczora. (Odchodzi).
ŚWIĘTOJANSKI,ŚWIĘTOJAŃSKI.
Cały wylany uczuciom ludzkości!
PROT.
Jakim wzorowym jest panem dla włości!
SZCZEROBŁ0CKISZCZEROBŁOCKI.
O, i w tym względzie jest takoż wzorowym,
O ich byt bacznym, dla tego surowym,
Inaczej trudno być z tymi łotrami!
Potrzeba tylko miarkować się w karach.
PROT.
Ale my rodzim tych łotrów w browarach;
I nie chcąc muszą zostać pijakami.
I trzeba, żeby pili do przesytu,
Bo inaczej na wódkę nie bedziebędzie odbytu.
Bądź Pan spokojny, będziem mieć siurpryzę,
Już dla nas wszystkich gotują akcyzę.
A wtenczas wszyscy pójdziemy z torbami.
WYTCHLINSKIWYTCHLIŃSKI.
Jeszcze zagadka i z inwentarzami —
Coś dla nas także tajemnego wróży....
PROT.
W tem tajemnicy nie widzą niektórzy.
SZCZEROBŁOCKI.
I bardzo wielka, Mości Dobrodzieju!
Na to nie trzeba zbyt wiele oleju.
Funduszów całkiem przemieni się stopa,
Bo teraz nie wiem, mam czy nie mam chłopa,
Bo wolno wszystko odebrać na świecie!
Lecz co posiadam, muszę wiedzieć przęcieprzecie.
PROT.
To słusznie — ale widzi Pan Dobrodziej,
Z najpierwszych królów, był to król kołodziej.
Chłop eo ipse, przeklęte djabelstwo!
Ale stąd w górę tak poszło ciesielstwo,
Że głupstw tysiąca w Europie matką.
Stąd to do dziś dnia jeszcze jest zagadką,
Czy chłop człowiekiem, czyli też jest rzeczą?
Lubo jak własność jest pod prawa pieczą.
Bo w Ewangelji, co Chrystus powiada,
Że wszyscy bracią to jeszcze jest kwestja,
Która się dotąd w Europie bada,
Czy się w ten szereg liczy i chłop bestja?
Wszakże sam Chrystus jest z arystokracji?
MARSZAŁEK ĆWIK.
Więc w takim razie jest to rzecz bez racji.
ZBUTWIENSKIZBUTWIEŃSKI.
Rzecz się najgłówniej tyczy propinacji.
W tem, mi się zdaje, jest główne zadanie.
Gdy chłop własnością być tylko przestanie,
Cóżby się wtenczas z całą szlachtą stało.
Wtenczas dla szlachty kres ostatni klęski.
Wtenczas szlachectwo jest rzeczą zbutwiałą.
PROT (z ironją).
Więc każdy szlachcic byłby Pan Zbutwieński,
I ródby pański miał prerogatywę
W tej nawet zmianie.
ZBUTWIENSKIZBUTWIEŃSKI.
Jak to?
PROT.
Zbyt widocznie.
Pan urząd pierwszy nowej szlachty pocznie,
Na co dam z góry mą afirmatiwę.
ZBUTWIENSKIZBUTWIEŃSKI (przywodząc sobie na pamięć starożytność rodu, z rezygnacją do siebie).
Gdybym skorzystać miał na rzeczy zmianie,
Po co mi wglądać, co się z resztą stanie?
Albo jak rozum każdego poety.
Jednakże postać jest to dziwna bardzo.
PROT.
Me zdanie o nim jest troszeczka lepsze.
Sądzę, że perły wyrzuca przed wieprze,
Ale dla tego tak wieprze nim gardzą.
ZBUTWIENSKIZBUTWIEŃSKI.
Ach! wszakże Jordan, to także poeta!
Dziwna to naszej młodzieży zaleta —
Jak się pisać nauczy, zaraz pisze wiersze,
Ale Prot u mnie ma miejsce najpierwsze.
MARSZAŁEK ĆWIK.
O, bez wątpienia! czysty ogień Etny.
Ale ten Jordan, to warjat kompletny!
Trzeba go prosić.
(Proszą, wołają — Jordan wchodzi.)
MARSZAŁEK CWIKĆWIK.
Zamglony chmurami,
Czy deszcz, czy gromy wyrzucisz nad nami?
Kiedy broń Boże nie jesteś w natchnieniu,
To musisz za nas choć trochę pomarzyć.
JORDAN.
I zasnąć za was — lecz cóż w przebudzeniu?
MARSZAŁEK ĆWIK (z affektacją).
Ożyć na wieki — w nieśmiertelnem pieniu!
JORDAN (do siebie.)
Któż może trupom dać życia porękę?
O! jak ich wszystkich do gruntu poznałem!
WYTCHLINSKIWYTCHLIŃSKI.
Ach, trzeba, trzeba zaśpiewać piosenkę.
MARSZAŁEK (z ironją).
Czekamy wszyscy z natchnieniem z zapałem!
JORDAN.
O, zgoda, zgoda — wszystko dla was zrobię.
I wam coś się należy — i coś trupom w grobie.
(Siada przy fortepjanie, gra i śpiewa).
Piosenki śpiewam, piosenki, Ale cicho, ale w sobie. Myśli moje, jak robaki, Toczą piersi, co już w grobie. — Chociaż wszystkie życia znaki Im na czołach połyskują, Ale dusze ich są w trumnie. Że trupami są, nie czują. Chociaż żyją i ucztują, Chociaż zgrają ciągną tłumnie,
Człowieczeństwa noszą znaki, Ale to są wilkołaki! Człowieczeństwa noszą znaki, Ale to są wilkołaki!
MARSZAŁEK CWIKĆWIK (do Szczerobłockiego.)
O warjat! sensu gdyby za trzy grosze,
(Do Jordana).
To jest tak wzniosłe, wysokie, tak piękne!
SZCZEROBŁOCKI (do Marszałka CwikaĆwika).
O, przestań, proszę, bo ze śmiechu pęknę!
MARSZAŁEK CWIKĆWIK (do Jordana).
Pewno śpiewałeś piosnkę z podań gminnych!
Może zaśpiewasz jeszcze z tekstów innych?
W imieniu wszystkich o to ciebie proszę.
JORDAN (rozumiejąc dobrze cały ton mowy).
O, chętnie! byle stało chęci słuchać.
SZCZEROBŁOCKI (do Marszałka).
Jak umiesz w nótę zwarjowaną dmuchać!
JORDAN (gra i śpiewa.)
O, nie! to nie są wilkołaki wcale, Ani też wilki, ni psy, ni szakale, Ale są ludzie zacni i porządni, Rzetelni, akuratni, uprzejmi, rozsądni, Przedsiębiorący, zręczni i ostrożni,
Mili, weseli, a przy tem pobożni; Czytają książki bez uszczerbku czasu, I są wszechstronni w swych pojęć rozmiarach; Bogom ambrozję gotują w browarach, A smołę djabłom pędzą z swego lasu! A to, by z piekłem i z niebem być w zgodzie. I tak bogaci są wszechstronną wiedzą. Uczą, że źle jest płynąć przeciw wodzie, A dobrze na dwóch stołkach jest siedzieć — i siedzą.
(Towarzystwo zmianą noty pomięszane.)
MARSZAŁEK CWIKĆWIK.
Raptem być zaczął bardzo zrozumiałym!
SZCZEROBŁOCKI.
Zaczął być grubijańskim, a nawet zuchwałym!
PROT (do Jordana).
O! czy nie można powtórzenia prosić?
MARSZALEK CWIKĆWIK.
To bardzo pięknie; lecz możemy wnosić,
Że umie inne.
Zabił go swym przyjazdem synowiec przeklęty.
Po cóż on przybył!
MARSZAŁEK ĆWIK.
A czy jest pojmany?
KILKA GŁOSÓW.
Porwać go, schwytać i okuć w kajdany!
NOWOHERBSKA.
Gdybyż na świecie była sprawiedliwość!
Ojcowską jemu niósł zawsze gorliwość
I opiekę, wychował tak jak swego syna.
Dziś się nędzny o jakiś fundusz upomina,
Z skargą, że mu w dzieciństwie puściznę zagrabił.
Stworzył jakieś dowody i męża mi zabił!
O ja nieszczęsna! mój mąż! ten wzór cnoty!
Jam biedną dzisiaj wdową, a dzieci sieroty!
(Całe towarzystwo pomięszane okropnie. Nowoherbskę omdlałą wynoszą do drugiego pokoju. Zostaje Prot sam.)
PROT (z uniesieniem).
O! jest pochodnia, Przed którą zbrodnia Traci tajni moc. W najciemniejszą noc, W najgrubszym mroku, Jak w pół dnia, jak w zaranie, Z nocy łona powstanie I zaświeci oku.
Jaśniej od promieni słońca! — I tak w pamięci popłynie potoku, I płynie, płynie bez końca! Bez ustanku, wciąż. Śliźnie się jak wąż; W błędnej, malutkiej iskierce, SliźnieŚliźnie się za życiem w ślad, Cichutko, aż pod serce! O! pamięć okropny gad!
Jakie krwi morza w ludzkości dziedzinie!
Jeszcze z góry Golgoty ustawnie krew płynie.
— Tyle łez, jęków — czyż to ostatnie?
To, co szlachetne, niesie swoją głowę;
A tam ci życie spędzają jałowe,
Patrząc z pogardą na krew i łzy bratnie!
Tamci serca wydęli z nożem Abrahama
Broczą się we krwi i łzach swoich bliskich;
A ci, brzuchów wydętych, serc małych i niskich,
Ucztę wesołą ścielą dla Beljala!
Jedni i drudzy w wspólnej grzechu szacie:
Bo Bóg z niewinnej nie chciał krwi ofiary.
Ale że z serca nieśli Bogu dary,
Wypili nektar w męczeństwa zapłacie.
Choć nieszczęśliwi ale cnoty słudzy.
Oni umarli za to, że ci drudzy
Tak się wyparli człowieczeństwa znamion:
Bo gdyby wszystkie ramiona do ramion,
I do serc serca, i do duchów duchy,
Toby, ach! toby w chrześćjańskim świecie
Bliźniej miłości rozrosło siesię kwiecie!
I świat w miłości spojony łańcuchy
Zrósłby się sercem!...
Znać się lub nie znać, takie dzisiaj znamie —
Serce do serca, do ramienia ramie,
Uczucia, myśli, w szatę czynów wcielić! —
Ja tu przychodzę z tobą się podzielić,
I pytać ciebie, co począć wypada?
O, cenną dla mnie zbyt jest twoja rada.
JORDAN (zimno.)
Rada oddawna jest to orzech próżny.
Iskra dumy szlachetnej na czole twem świeci;
A ty jak żebrak chcesz prosić jałmużny,
Która cię krzywdzi i usta twe szpeci.
PROT.
A imie twoje mądrość oszukuje.
Jam Ciebie szukał, i tego żałuję.
Znawca serc ludzkich i badacz głęboki,
W pierwszem spotkaniu krzywe stawisz kroki.
Nie chcesz mię poznać! lub cię nie rozumiem;
— Lecz nadtom dumny — ja żebrać nie umiem.
JORDAN.
Więc pozwól spytać, czegoż chcesz odemnie?
Chceszli to znaleść, co szukać daremnie?
PROT.
Ja nie przychodzę o nic ciebie prosić,
Ale me serce tylko z tobą dzielę.
Czyliż masz serca twojego tak wiele,
Że i do dania masz mi jego dosyć?
PROT.
Plunę w twe progi i nie wrócę więcej,
Albo mię umiej odgadnąć i poznać.
Miałżbym od ciebie ja szyderstwa doznać!
Ja chciałem razem związać z tobą ręce,
Pierś naszą oddać przyszłości w zamęście,
I życie nowe rozświecić w pomroce,
I stanąć jak opoka, i na tej opoce,
Jak Chrystus Kościół, wybudować szczęście!
(Jordan wzruszony. Długa chwila milczenia. Potem z wielkiem wzruszeniem.)
O! to pusty czczy dźwięk słowa,
To poważny, smutny żart;
Bez podstawy to budowa,
Domy z piasku, domy z kart!
Prysną tak, jak prysną słowa.
A pierś wtenczas, biedna wdowa,
Płacze po swym mężu — czynie —
Idzie głosić na pustynie.
Lecz łzy jeszcze, to nie czyny,
I nie czyny przedsięwzięcia. .............
Bo żal i łza niemowlęcia,
O, najtwardszą pierś zwycięża.
Lecz żal i łza nie dla męża!
I cóż po tem, że szlachetna
Pierś roztrwania życie, tchnienia?
Pośród skwaru, śród pragnienia
Gdy umiera — ach bezdzietna!
O, w gwałtownem serca biciu
Pierś się wzdyma na wyżyny —
Najpiękniejsza chwila w życiu!
Lecz wyżyny nie dolecisz —
Skoczysz tchnieniem, runiesz, zlecisz:
Bo twój balon z pajęczyny!
I życie się sponiewiera
W przód, nim wielka chwila przyjdzie.
Czy ty znasz wzrost bohatera?
Musi wzróść na piramidzie!
Nie na cudzych piersiach wzrośnie,
Nie na cudzem wzrośnie słowie,
Lecz gdy duchem on wyrośnie,
Rozrośnie się w piersiach, w głowie.
Myśli wasze, to ogniki,
Które błyszczą śród mogiły.
Lecz w nich nie ma dosyć siły,
By umarłych pierś rozżarzyć,
Próżne żalu jęki, krzyki —
Trzeba więcej coś, jak marzyć!
Bo wy śmieszni, wy myślicie,
Ze wy wszyscy cudotwórcy —
Gdy zechcecie, dacie życie —
Chcecie władzę okraść Stwórcy!
Ogień Bóztwa, ogień z nieba,
Co zamieszkał pierś ludzkości,
Gdy się przyćmi, łaski trzeba,
Trzeba cnoty i miłości.
Bo to Boże są wachlarze,
To promienie jego ducha,
Co Pan w wielkim złożył darze!
Człowiek cnotą i miłością
Tylko ogień ten rozdmucha.
Insze środki są nicością!
Dane środki w upominku —
Korzystajcie. Czyż myślicie,
Że ten ogień rozżarzycie
Przy waszych środków kominku?
Ducha strumień z nieba płynie.
Ludzkość wzięła go w dziedzinie;
A gdy zgaśnie w źwierzęceniu,
Niech pracuje, niechaj czeka;
Aż odkupi się w cierpieniu
Znowu na godność człowieka!
Czyn bez ducha — zlepek z gliny,
Kruchy garnek. Próżne trudy!
Nie zgotujesz ty w nim strawy,
Co ma karmić szczęściem ludy,
Co ma zawieść je do sławy.
Szukasz rady? rada — zdrada!
Rzadko w cudzą pierś przypada.
Kto rzecz obcą w siebie wchwytał,
Stracił siebie, dał na mary!
Czy ty nie wiesz, co ów stary,
Gdy o radę go ktoś pytał,
Pytającym odpowiedział,
By umarłych zapytali?
Śmierć i życie, niby przedział!
Lecz jak w dźwiękach śpiżu, stali,
Głos się jeden w drugi wciela,
Tak w grze dźwięków Stworzyciela,
Tak w dziejowej ludów pieśni,
Żywi brzmią umarłych echem!
Choć w grobowej tamci cieśni,
Jeszcze karmią dźwięki swemi,
Swoją cnotą, swoim grzechem;
Jeszcze kończą pieśń z pod ziemi!
Niech się słuch twój tam zatrzyma.
Gdy się wsłuchasz w pieśni nótę,
Prawdy w więzy tajnic skute
Staną wolne przed oczyma!
Ty chcesz rady? rada — zdrada!
Ty chcesz wiązać słabe ręce.
O, przysłuchaj się piosence!
Nie słuchacie? biada! biada!
Wy myślicie, że to życie
Jest zabawką sobie marną;
Lecz daremno! Wszak musicie
Pielęgnować w sobie ziarno,
Które Pan Bóg zasiał w łonie.
Czyś ty żebrak, czyś w koronie,
Czyś dziś szlachcic, czyś przed wiekiem,
Musisz naprzód być człowiekiem!
Tak to prawda, jak Bóg w niebie.
Potem wszystkiem stać się zdołasz.
W Imie Boże gdy zawołasz,
Bóg odpowie: stań się w niebie!
Bóg bez ciebie stworzył ciebie,
W twoją istność wcielił siebie;
Lecz gdy lecisz na bezdroże,
Bez ciebie, ciebie on zbawić nie może!
Ach, to z szału, to z warjacji Wyrósł ustęp deklamacji!
Dziwny zbieg rzeczy! uważam panowie,
Na pół ziewając, jednakże raczyli
Słuchać cierpliwie; a choć się znudzili,
Byli zbyt grzeczni — niech da Bóg na zdrowie. Lecz nasz poeta zwarjował okropnie;
I dziwne nawet rozbiegły się wieści,
Jakby chciał skręcić łeb całej powieści.
Możeby nawet zrobił i roztropnie?
Bo długo mole gryzły mu ją w tece.
Lecz na nieszczęście to się stało latem,
Gdzie, jak wiadomo, nie palą się piece,
A zostać łatwiej niż w zimie warjatem.
I insza jeszcze wieść chodzi po świecie,
Że się rozkochał okropnie w kobiecie,
Która pegazy jego wzięła muzy
W zaprząg swych wdzięków — lecz nie był szczęśliwy,
Bo musiał spożyć niesmaczne harbuzy,
A z nią się Podkomorzyc ożenił poczciwy!
Jak mówią, obywatel był to zbyt wzorowy,
Jadł i pił tęgo i łamał podkowy! Ale poeta był tak strasznie chory,
Że w próg o mało nie skoczył wieczności,
Cha! cha! cha! mało nie umarł z miłości!
I jeszcze wątpią do dziś dnia doktory;
A nawet jeden weterenarzysta,
Który jest bardzo biegły w medycynie,
Wniósł po poety długich włosach, minie,
Po prędkim chodzie, i po złej grze w wista,
Że musi skończyć koniecznie na szuście,
I że poezje są jego w tym guście.
I zdanie jego podzielał Marszałek,
Któremu leczył krowy i owczarnie,
Z którym był bardzo, bardzo popularnie.
I gdyby nawet przyszło do sejmików,
Toby mu ze sto przygotował gałek.
Na urząd jaki, naprzykład Sędziego,
Pomimo sarkań powiatu i krzyków.
Lecz proszę, cóżby mogło być w tem złego?
Zmilkłaby rychło powiatowa rzesza:
Bo sąd nasz nie tak ścisły, jak prawa Minosa —
Dziś lepią bohatera, wznoszą pod niebiosa,
Jutro się jemu na szyi psy wiesza!
Trzebaż nadto poecie przez gry losów dziwne
Spotkać królewskie podobieństwo z sobą?
Choć dzieje spólne, lecz losy przeciwne.
Niech choć ta wspólność będzie mu ozdobą:
A szczęścia sprzeczność, królewska dewiza,
Smutki osłodzi i sąd twardy skruszy!
Król Saul, jak pastuch swego ojca Kiza,
Znalazł królestwo, idąc oślic szukać;
A on chciał w sławy królestwo zapukać.
Tronu nie znalazł, ale ośle uszy!
Czegóż błądził po urwisk przepaścistem polu?
Lepiejby może siedział w Marjampolu,
Choć nie jak pastuch, ale jak Pan Sędzic,
Szlachcic od wieków! — oślicby nie szukał,
Aleby znalazł Sędziankę poczciwą,
Spojrzał i poznał, w jej serce zapukał —
Może Sędzianka byłaby szczęśliwą?
Może szczęśliwszym byłby i Pan Sędzic?
Możeby nawet Marszałek powiatu,
Krzew najwonniejszy szlacheckiego kwiatu,
Byłby dla niego trochę więcej względny,
Gdyby tor drogi nie wybrał tak błędny?
Bo raz się wszyscy marszałka klienci,
Wszyscy uczeni, jak się ma rozumieć,
Nie mogli dość się nad bezsensem zdumieć
Poezji Sowy i pisarskich chęci!
On zhańbił siebie na wieki w pamięci
Pana Marszałka, równie i powiatu.
Czyż powiat tego nie opowie światu!
O biedny Sowo!
Ale nić dalszą weźmijmy do ręki!
Chory poeta wciąż Anieli wdzięki
Stroił w cudowne malowne obrazy;
A lekarz lód mu ciągle kładł do głowy! Rozprzęgłych myśli zostały wyrazy;
I to jest wątek porwanej osnowy:
Oddam wiernie, co tylko z powieści zostało;
Resztę muszę nadtoczyć — oby się udało!
„Na ziemi dziwnie, ach dziwnie panowie!
Dziejami serca rządzą losy sprzeczne.
To, co dla jednych jest serca konieczne,
Serca związane wyrokami Nieba,
Oddane sobie w świętej uczuć wierze,
Przyjdą, rozerwą przekupnie szalbierze.
Długoż tak?.... Ale powieść kończyć trzeba! „Wieczorem mówi matka do Anieli:
Trzeba by jutro poszła do spowiedzi.
Niechaj Duch Święty ją łaską nawiedzi!
Niechaj swe serce z kapłanem podzieli. ..............
I przyszło jutro, i spowiedzi pora.
Duch się dziewicy z pokorą położył
Przed namiestnikiem, co ją z Bogiem łączył.
Ksiądz dał nauki i spowiedź zakończył!
„Aniela przyszła natchnioną i czystą.
Niebo jej było dziedziną ojczystą,
Lecz trzebaż, trzebaż było żyć na ziemi! „Do domu wchodząc z myślami świętemi,
Znalazła matkę tak smutną Aniela,
Że całe szczęście, które w sercu czuła,
Boleść jej matki w jednej chwili struła! „Bo uczuć matki nikt tak nie podziela,
Jak córki serce. Aniela płakała,
Badała w matce jej bolów pobudki;
I wszystkie matki boleści i smutki
Takby na siebie wszystkie przyjąć chciała!
„Matka jej rzekła: życiu memu świeci
Szczęście nie własne, lecz szczęście mych dzieci.
Możeszże myśleć, cokolwiek na świecie
Jest mi droższego jak ty? moje dziecię!
Nad twą kołyską me noce bezsenne
Krzepiły siły, nadzieje promienne,
Że kiedyś twojem ucieszę się szczęściem;
I w lat twych wzroście nieszczędzone trudy
Karmiły słodkie nadzieje ułudy,
Że pókim tutaj ja jeszcze na ziemi,
Że twą szczęśliwość zapewnię zamęzciemzamężciem.
Umrę spokojna — nad zwłokami memi
Życia twojego błogość się rozleje,
I w grób poniosę spełnione nadzieje!
— „O matko moja! rzekła jej Aniela
Jażbym choć jedną twego życia chwilę,
Za ofiar tyle, za poświęceń tyle,
Miała dzień jeden struć twego wesela? —
„Anieli serce rozkosznie rozkwita
Czystem różanem uczuciem dziewicy.
Uczucia raju pełną piersią chwyta.
Perłowa rosa świeci w jej źrenicy.
Z przesytu szczęścia w serca głębokości
Łza dotrzymać nie mogła. O, wszystkie miłości:
Boga, i bliźnich, i matki, i jeszcze...
Tak owionęły młode serce wieszcze,
I tak szczęśliwą być siebie sądziła,
Że tyle, tyle ani nawet śniła!
„Lecz ach! na sercu przez szczęście organem
Przyjdzie los zagrać — i zagra gęsiory,
By wolnej woli miał człowiek wybory,
Został aniołem lub został szatanem!
— „O matko moja! mówiła Aniela,
Twa dobroć, matko, dzisiaj mię ośmiela,
Dziś czuję siłę — tak się nic nie trwożę,
Że jak przed Bogiem me serce otworzę.“
W pomięszanego poety powieści
Spowiedź Anieli przed matką urwana.
Ja też nie myślę dopełniać jej treści.
— „Jak to? niewdzięczna! ty kochasz Jordana!
Krzyknęła matka i spazmów dostała.
Ach! stokroć umrzeć, umrzećbym wolała,
Niżli to słyszeć! — ................
„W sercu dziewiczem Anieli
Taka straszna rośnie trwoga!
Boleść i żal twarz jej bieli.
Uklękła i prosi Boga,
I gorące szle westchnienie,
To do matki swojej bieży. „Choć z spowiedzi dziś wróciła,
Chociaż wzięła rozgrzeszenie,
Znów grzech ciężki w piersi leży:
Ona matkę zasmuciła!
„Matka leży — matka chora.
Chorowała do wieczora.
A Aniela nie przestała
Ciężko boleć, płakać, szlochać.
Ona biedna nie wiedziała,
Że to ciężki jest grzech kochać!
„I smutna, zmieniona, blada,
Nad pościelą matki stoi,
W swe się serce zajrzeć boi —
Pod boleścią pierś upada!
„I noc przeszła tak bezsennie,
Mama spała — chwała Bogu! „Jutro rano już na progu
Z więcej życia i promiennie
Córkę swoją matka wita,
I o zdrowie jej się pyta,
I że nie umrze, zapewnia.
I tak córkę tuli, garnie,
Tak się troszczy, tak rozrzewnia.
Pamięć bolów przeszła marnie.“
Tutaj znowu brak w powieści;
Tylko wzmianka nawiasowa,
To najczulsza matki mowa
Zamknęła się w takiej treści: — „Córko moja! tyś tak młoda!
Nie znasz świata ani ludzi.
Młodość ciebie twoja łudzi.
Któż ci lepszą radę poda,
Niźli matka, co dla ciebie
Poświęciła życie swoje,
I boleści, trudy, znoje?
I o jedno prosi w niebie,
Ach o jedno szczęście twoje!
I któż ciebie wtajemniczy
W życia twego zawód nowy?
Ach! świat taki jest zwodniczy!
Tak zwodnicze świata mowy!
Tak kłamane ma uczucia!
To świat kłamstwa i zepsucia,
Egzaltacji i przesady!
Więc posłuchaj mojej rady.
Każdy stan, wiek, urodzenie,
Każdy ma swe obowiązki,
Dla kobiety ślubne związki
Dało w podział przeznaczenie
Imie żony, imie matki,
To najwyższe życia cele
Lecz mąż dobry, to cud rzadki!
A najczęściej zwodziciele!
— Miłość, córko, wymysł płonny.
Jest to niby kwiatek wonny.
Który pachnie czas króciutki,
A zostawi same smutki!
Wzbudzi w świecie pośmiewisko:
Bo Idylle i Gesnery,
Wytchłe rzeczy, to chimery!
Bo znaczenie i nazwisko,
I dostatek tylko znaczy.
Głupi, kto myśli inaczej.
— SwiatŚwiat dziś głębszy, realniejszy,
Ma jaśniejszy pogląd rzeczy:
Bo się kształci ród człowieczy.
Kto bogatszy, kto świetniejszy,
Ten towarzystw jest koroną.
Tobie, córko, przeznaczono
Wyższe w świecie zająć szczeble.“
Tutaj ustęp zginął długi,
W którym matka opisała
W najkwiecistszym kolorycie
Najkwiecistsze stroje, cugi,
Najkwiecistsze w świecie meble,
Najkwiecistsze w świecie życie!
A potem postać hrabiego Fioli
W tak piękne ubrała kwiaty,
I do serca córki w swaty
Tak piękne posłała słowa,
Że Aniela już gotowa
Była wierzyć, że Fioli
Jest najpewniej Jordan drugi.
I z pewnością nikt już nie wie,
Czy w jej sercu bezkrólewie,
Czy królują konie, cugi!
Chociaż dobrze obu znała,
Choć jednego z nich kochała,
Choć wiedziała, że Fioli
Jest tak głupi, jak dzwon próżny! To nas, wyznam, wszakże boli,
Że poeta został dłużny
Rozwinięcie tej zagadki!
Tylko jeszcze traktat matki,
Gdzie psychiczna część małżeństwa:
Podług prawdy podobieństwa,
Traktat ślicznie rozwinięty
Dla małżeńśtwa nowicjatek,
Co ślub wzięły z woli matek,
A do mężów czują wstręty:
„Kiedy wstrętu nie pokona
Przez sakrament nowa żona;
Nim się z czasem przyzwyczai
Do tych czarów, które tai
Małżeńskiego urok łoża;
Nim zespoli w uniesieniach
Żywy udział i podzieli
W sympatycznych tchnień płomieniach
Wyobraźnią niech wystrzeli
W świat, gdzie serce panowało
Uwieńczone uczuć wiankiem;
Niech się zleje tam z kochankiem,
A mężowi odda ciało!
Niechaj na to będzie baczną:
Gdy pominie mądre środki,
Będzie dla męża niesmaczną,
A po świecie pójdą plotki!“
O, jak wszystkie węzły święte
Człowiek dziwnie spodlić umie!
Niech się śmieją nikczemnicy,
Niechaj płacze, kto zrozumie:
Bo ta prawda upomina,
Że narodu treść, początek,
Jak szczep wielki z źdźbła i z rostka,
Są zamknięte w każdej parze,
Jako w tysiącach secina,
Jako w secinie dziesiątek,
Jako w dziesiątku jednostka!
Że przed ludzkości ołtarze
Klęknąć mają wszystkie pary!
I że w ilu par miljonie
Żyje święta i miłości,
Tyle żyje święta w łonie
I narodu i ludzkości!
A kto swoje serce przeda
Dla widoków lub pieniędzy,
Został uczuć tandeciarzem,
Ten w bogatej żyje nędzy,
Ten duchowym jest Łazarzem,
Co pierś swoją dał na zgnicie!
Co się wyparł Boga w sobie!
W najpodlejszym złożon grobie,
W złotym grobie podle stęka,
O! nie przyjdzie Pańska ręka
Upodlone wskrzesić życie!
Bo co w trumnie egoizmu
Raz złożone, nie powstanie. SródŚród spodlenia heroizmu,
Wszystkie dzieci takich związków,
Jak robactwo w gnojnej ranie,
Toczą łono społeczności!
Stoczą prawo obowiązków!
Ach! bo w grzechu są poczęte,
Bo są dziećmi przedajności!
Gdzie stargane węzły święte!
I wy nędzni mówić chcecie,
W piersi miłość że żywicie —
W nienawiści wzięte życie,
Wy ostatni brud na świecie!
Jakąż dacie cnót rękojmię?
Kto najczystszą część istoty
Swojej przedał, pojmież cnoty?
Ten przedajnik miłość pojmie?
Jakąż miłość? świata! ludu!
Komedjanci, głupiuteńcy —
O przepraszam — lecz żal trudu,
I nie powiem nic już więcej.
Niech domówią reszty dzieje,
Skąd są zdrajcy i złodzieje?...
Tu widocznie był poeta
W paroksyzmie swej warjacji;
Lecz co do mnie, nie miał racji
Na co tyle budzić krzyków!
Jeszcze dodał w swem szaleństwie
Może temu nie wierzycie,
Jak robactwo lęgnie w trupie?
Nie wierzycie, to spojrzycie
Na tych panów przedajników
I na pańskie dzieci......[6].
„Gdzie nie wyschły uczuć zdroje,
Bracia moi, siostry moje,
Którym jeszcze nie zdołano
Zabić serca pozłacaną
Kłamstw mamoną i próżnością,
Zapytajcie ze szczerością
Starszych sióstr swych i rówiennic,
Tych zmienników i tych zmiennic,
Co kupili piekło w domu!
W których piersi pokryjomu
Bolą serca tajemnice —
Gdzie sakrament obrażony —
To nie męże, to nie żony,
Ale to są nałożnice!
To salonów cudne czary,
Piękne sale i kinkiety,
Adamaszki i parkiety,
I cudowne buduary,
Kandelabry — złoto — złoto
Ale w piersiach — błoto — błoto!
To niepięknie, to niegrzecznie,
Grubjaństwo takie słowa;
Lecz raz jeden m usiał Sowa,
Ten ptak nocy, piać niegrzecznie.
Ja sowa jestem, ja latam w ciemności;
Lecz, gdy dzień wzejdzie, ja schowam się w cienie,
Zostawię życie ptakom jasności,
I głos mój stłumię, aby sowy pienie
Nie przerażało pienia jasnych ptaków,
Lepszych od Sowy, choć Sowy rodaków.
Ach umarli i warjaci
Wspólne życie pogrzebali;
Lecz z tych, którzy pozostali.
Niech im każdy swój dług spłaci:
Bo umarłych wola święta!
Jeszcze króciutkie fragmenta,
Choć ich zdania nie podzielam.
Że muszę wyrzec, więc się ośmielam.
To przedśmiertne słowa Sowy,
W których obraz salonowy:
∗ ∗ ∗
Snuje się pełno postaci strojonych,
Na wzór osóbek modnego żurnalu;
Lecz tylko sztuką krawieckiego kroju
Są modni, nowi; a czasów minionych
I wytchłych dawno pożyczyli stroju
Na ubiór głów swych. Nie można bez żalu
Patrzeć na nędzę ich serca i głowy!
O, jaki biedny nasz świat salonowy!
Na świecie nowym jest on tem, czem wiosną
Dachy zbutwiałe, kiedy mchem porosną!
Ludzkość się wiecznie jak wiosna odradza
A każde pokolenie, każdy wiek zasadza
SwieżąŚwieżą latorośl do ludzkiego łona,
Jak rolnik ziarno. Szarańcza nasiona
Napadnie, zniszczy i wydrze plon ziemi.
I jeśli rolnik gadu nie wypleni,
Spocznij spokojnie! — gdy jesień nadbieży,
Szarańcza czuwa i zasiewy zbierze!
A wyż to przecie, wy w środki bogaci,
Powinnibyście w duchowej krainie
Zamieszkać, wzrastać w umysłu dziedzinie,
I krzepić wzrost i siły ubogich swych braci!
I cóż stąd, żeście wy bardziej pieniężni.
Gdyście słabi umysłem, mali, niedołężni?
Wy wierzycie w materję, bo nie macie ducha;
I pierś, jak kufer, sztabą zamknęliście twardą.
Wszystko, co jest szlachetne, wita was z pogardą:
Tylko podłość płaszcząca w próżność waszą dmucha,
Lecz taż zgraja, co przy was wzrośnie na kradzieży.
Jutro wam, mniej pieniężnym, pogardę wymierzy —
Waszą barwę i postać wdzieją nowicjusze,
Aby świat ich nie poznał, że to parwenjusze!
Tu już koniec jest fragmentu.
Chwała Bogu, wyznam szczerze,
Choć przyjaciel jestem Sowy,
Lecz się cieszę z tego mętu,
Który wpłynął mu do głowy
I ją zwichnął: bo nie wierzę,
Ani dzielę Sowich zdań,
Aby tyle pięknych Pań
Tylu grzecznych, obiej płci,
Byli tak wytchli i źli!
Bo czyż dowód złości, tchlizny,
Te frazesa francuzczyzny!
To rzecz strasznie oklepana,
O której bębnią odwiecznie;
Przedmiot śmiechu warty, błahy. .............. ..............
Język własny nie ma sprzeczki;
Jest coś gruby, nakształt sieczki!
Ani uczuć namiętniejszych,
Ani myśli, ni piękniejszych
Słów grzeczności, tak się skupi,
A szczególniej, gdy kto głupi!
Na toż przecie wychowanie,
Żeby można skryć starannie
Natury małe schybienia!
Wieszcz nasz nie wiedział niestety,
Że tajniki toalety......
Zbyt liczne mają odcienia....
Słowa francuzkie, to tęcze,
Gra farb na tłach allegorji!
A żurnale i obręcze..........
To własność polnej cykorji.
Piękne kwiaty! — lecz niestety!
Dmuchniesz — zostaną skielety!
To nie sztuka, nie ułuda,
To kultury tylko cuda!
Duch ludzkości upiękniony,
I w najświeższe] barwie świeci.
Najwonniejsze wieku dzieci,
Wiwat! niech żyją salony!
Jaka to szkoda, gdy ojciec rodziny
Ziemię poświęci, i węgielny kamień
Swoją ręką położy, i ściany zbuduje,
I dach pokryje, wywiedzie kominy,
I tak się myślą wesołą raduje,
Że tam zamieszka — Lecz los powie: zamień
Twe wesołe nadzieje w małą garść popiołu —
Dom spłonął — lecz została Fenixu nadzieja!
Tak było w myślach poety.
Był pożar straszny i była zawieja.
Ogień i wicher zagroziły czołu.
Biedny! zwarjował niestety!
I zgubił w myślach nić swojej powieści.
Jakieś odłamy pozostały treści.
Końca z pewnością nikt nie wie.
Lecz w jakimś lasku, na brzozowem drzewie,
Mówią, znaleźli wyryte imiona
I Prota, i przyjaciół, przed drogą daleką;
I mówią, że pod brzozą zasiano nasiona
Nieśmiertelników, lilji, niezabudki;
Że wzrosły bujnie — bo grzędę łez rzeką
Urodzajną zlewano — i żyżniłyżyźniły smutki!
↑...ye may / Read, or read not... oraz By those who love to say... — dwa fragmenty poematu Don JuanGeorge'a Gordona Byrona: ze strofy 7 pieśni VII oraz ze strofy 90 pieśni XI. W przekładzie Edwarda Porębowicza brzmią one: Czytajcie – lub nie, najmniej u mnie wy tu Znaczycie, z żywych istot najpodlejsze (...) Którzy śmią twierdzić, że czarne jest białem. Tem lepiej, żem sam; choć osamotniony, Swobodę myśli przekładam nad trony.
↑Upas. Tak się nazywa drzewo rosnące w Indjach Wschodnich, znajome ze swej jadowitej własności. Długi czas wierzenowierzono w Europie wskutek pamiętników lekarza Forsch z 1783 r., że drzewo to, na kwadrans drogi dokoła, jadem swym powietrze zatruwa i wszystko zabija. Z soków tego drzewa krajowcy przygotowują truciznę do namaszczania swych strzał, któremi zadane rany są nieuleczone.
↑Selten wurde ich verstanden... (niem.) — wiersz Heinricha Heinego ze zbioru Die Heimkehr (LXXVIII), znieszktałcony przez Żeligowskiego. Powinien brzmieć on: Selten habt Ihr mich verstanden, Selten auch verstand ich Euch, Nur wenn wir im Koth uns fanden, So verstanden wir uns gleich. W przekładzie Władysława Orkana (Wy nie rozumieliście mię oto...) brzmi on: Wy nie rozumieliście mię oto, Ja też nie rozumiałem was; Lecz gdyśmy razem wleźli w błoto, Już zrozumieliśmy się wraz.
↑Gesellschaft, wie man... (niem.) — słowa Chorągiewki z Nocy Walpurgi z pierwszej części FaustaJohanna Wolfganga von Goethego. W przekładzie Emila Zegadłowicza brzmią one: Panien na wydaniu mrowie! Towarzystwo, istny raj! W chłopa chłop — kawalerowie! to wesoło, w to mi graj!
↑Myliłby się, ktoby chciał sądzić, iż w tym ustępie autor tchnie wyobrażeniami jakiejkolwiek partji. Na czasy dzisiejsze byłaby to za wielka nędza. Lecz nędza moralna, a nakoniec ostateczny upadek rodzin — dziedziców wielkich imion i spadków, mają głębokie znaczenie w naturze zawieranych związków. Te zagadki już rozwiązała wyższa medycyna na koniecznych prawach fizjologji.