Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część I/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pobliżu górzystego wąwozu Sukkos, na pograniczu Iliryi i Tracyi, dwaj ludzie szli nocą po wązkiej ścieżynie w lesie bukowym. Byli to cesarz Julian i czarownik Maksym.
Księżyc w pełni jaśniał na czystem niebie, zalewając dziwnem światłem złote i purpurowe liście jesienne. Kiedy niekiedy z lekkim szelestem opadał liść żółty. Powietrze przepojone było wilgocią, zapachem późnej jesieni, niewymownie słodkim i świeżym, a jednocześnie smętnym, przypominającym śmierć. Pod nogami przechodzących chrzęściały liście powiędłe. Dokoła w milczącym lesie panował wspaniały przepych pogrzebowy.
— Mistrzu, — zapytał Julian — dlaczego nie posiadam tej boskiej lekkomyślności, tego rozradowania, które tyle uroku nadawało mężom Hellady?
— Czyż nie jesteś Hellenem?
Julian westchnął.
— Niestety! naszymi przodkami byli dzicy barbarzyńcy, Midyjczycy. W żyłach moich płynie ciężka krew Północy. Nie jestem synem Hellady!
— Mój przyjacielu, Hellada nie istniała nigdy — szepnął Maksym ze swym zwykłym kuszącym uśmiechem.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — pytał Julian.
— Hellada, którą ty ukochałeś, nie istniała wcale.
— Zatem wierzę napróżno?
— Wierzyć można w to tylko, — odparł Maksym — co nie jest, ale będzie Twoja Hellada istnieć będzie pod panowaniem ludzi, bogom podobnych, zuchwałych, nie znających trwogi.
— Nie znających trwogi!... Mistrzu, posiadasz czary potężne: uwolnij mą duszę od bojaźni!
— Od bojaźni czego?
— Nie umiem ci powiedzieć, ale boję się od dzieciństwa... życia, śmierci, samego siebie, tajemnicy we wszystkiem tkwiącej, mroku... Miałem starą niańkę, Labdę, podobną do Parki, która mi opowiadała okrutne podania rodu Flawinszów. Te głupie baśnie starej baby brzmią mi w uszach po nocach, gdy jestem sam; te straszliwe opowiadania zgubą moją będą... Chcę być radosnym, jak starożytni Hellenowie, a nie potrafię! Chwilami zdaje mi się, że jestem tchórzem... Mistrzu, mistrzu! ratuj mnie! uwolnij mnie od tego ciągłego strachu, od tych ciemności!..
— Chodźmy! Wiem, czego ci potrzeba! — rzekł uroczyście Maksym. — Ja cię oczyszczę od zgnilizny galilejskiej, od cieniów Golgoty promiennym blaskiem Mitry, ogrzeję twe ciało, zmrożone wodą chrztu, gorącą krwią Boga Słońca! Ciesz się, mój synu! Oto chcę ci dać wolność i radość taką, jakich ani jeden człowiek nie posiadał jeszcze na tej ziemi!
Wyszli z lasu i szli wązką ścieżyną, wykutą w skale ponad otchłanią, w której szumiał potok. Spadające z pod ich nóg kamienie budziły w przepaści głośne senne echa. Śniegi pokrywały wierzchołek góry Rodopu.
Julian i Maksym weszli do groty. Była to świątynia Słońca-Mitry, w której się odbywały misterya, prawami rzymskiemi zabronione.
Nie było tam żadnego przepychu; tylko na gołych kamiennych ścianach wycięto znaki kabalistyczne nauki Zoroastra, jak: trójkąty, posplatane koła, konstelacye, skrzydlate dziwotwory. Pochodnie rzucały mdłe blaski, a ofiarnicy-hierofanci w długich dziwacznych szatach przesuwali się, jak cienie.
Juliana również przyodziano w „szatę olimpijską,” na której były wyszyte smoki indyjskie, gwiazdy, słońca i hyperborejskie gryfy. Do rąk dano mu pochodnię.
Maksym uprzedził go z góry, jakie odpowiedzi ma dawać hierofantowi, i Julian nauczył się ich na pamięć, jakkolwiek znaczenie tych słów miało się stać dla niego dostępnem dopiero w chwili misteryów.
Wespół z Maksymem zeszedł po stopniach, w skale wykutych, do głębokiego podłużnego rowu, pełnego zaduchu i wilgoci, nad którym wisiał mocny pomost z powywiercanymi otworami, jak w durszlaku.
Rozległo się stukanie kopyt po deskach: ofiarnicy umieścili na pomoście trzy byki czarne, trzy białe i jednego czerwonego, który miał wyzłocone rogi i racice. Hierofanci zanucili hymn, któremu wtórowały ryczenia zwierząt, zabijanych uderzeniami topora. Byki padały na kolana, szamotały się, pomost drżał pod ich ciężarem. Pod sklepieniem jaskini rozległo się ryczenie czerwonego byka, którego ofiarnicy nazywali bogiem — Mitrą. Krew przeciekała przez otwory w pomoście, i niby gorąca krwawa rosa opadała na głowę Juliana.
Było to najuroczystsze misteryum pogan, tak zwana „taurobolia,” ofiara z byków, poświęconych Słońcu.
Julian zrzucił wierzchnią odzież i, pozostawszy tylko w białej tunice, wystawiał głowę, twarz, piersi, wszystkie członki pod strugi krwi, pod straszliwy deszcz żyjący.
Wtedy Maksym, potrząsając pochodnią, wyrzekł:
— Dusza twoja kąpie się w odkupującej krwi Boga-Słońca, w najczystszej krwi serdecznej wiecznie promiennego Boga — Słońca, w światłości porannej i wieczornej Boga — Słońca. Czy jeszcze się boisz czego, śmiertelniku?
— Boję się! — odpowiedział Julian.
— Dusza twoja oswobadza się — ciągnął Maksym — od wszelkiego cienia, od wszelkiej trwogi, od wszelkiego niewolnictwa — winem radości boskiej, purpurowem winem buntowniczych uciech Mitry — Dionyzosa. Czy jeszcze się boisz czego, śmiertelniku?
— Boję się! — powtórzył wtajemniczany.
— Dusza twoja staje się cząstką Boga — Słońca! — zawołał hierofant. — Niewypowiedziany i nieuchwytny (indeprehensibilis) Mitra przyjmuje cię za syna, za krew z krwi, ciało z ciała, duch z ducha, światło ze światła. Czy jeszcze się boisz czego śmiertelniku?
— Nie boję się już niczego na ziemi! — odpowiedział Julian od stóp do głowy krwią pokryty. — Jestem jako On!
— Przyjmij zatem wieniec radosny — rzekł Maksym, nakładając końcem miecza wieniec z akantu na głowę Juliana.
— Słońce samo jest wieńcem moim — odpowiedział Julian i, zrzuciwszy wieniec na ziemię, powtórzył:
— Słońce samo jest wieńcem moim!
Podeptał akanty i, wznosząc ręce ku niebu, zawołał po raz trzeci:
— Teraz i aż do śmierci Słońce samo jest wieńcem moim!
Misteryum było spełnione. Maksym ucałował wtajemniczonego, a na ustach starca przemknął znowu uśmiech zagadkowy.
Gdy przechodzili leśną drogą z powrotem, cesarz zwrócił się do czarownika:
— Maksymie, zdaje mi się chwilami, że ty ukrywasz przede mną rzecz główną...
I zwrócił ku starcowi twarz bladą, z której według zwyczaju nie otarł śladów krwi świętej.
— Cóż więc chcesz wiedzieć, Julianie?
— Co się stanie ze mną?
— Zwyciężysz.
— A Konstancyusz?
— Konstancyusza już niema.
— Co mówisz?
— Zaczekaj! Słońce oświetli twą chwałę!
Julian nie śmiał o więcej pytać. W milczeniu doszli obaj do obozu. W namiocie Juliana oczekiwał goniec z Azyi Mniejszej, trybun Cintulla. Ukląkł i ucałował brzeg paludamentu cesarskiego.
— Chwała boskiemu Augustowi Julianowi!
— Przybywasz od Konstancyusza, Cintullo?
— Konstancyusza już niema.
— Jak to?...
Julian zadrżał i spojrzał na Maksyma, który stał, nie okazując żadnego wrażenia.
— Z woli Bożej — ciągnął Cintulla — wróg twój zakończył życie w miasteczku Mopsukrenach w pobliżu Macellum.
Wieczorem zgromadzono wojska na równinie; śmierć Konstancyusza była już wiadomą.
August Klaudyusz Flawiusz Julian stanął na małem wzgórzu tak, aby od całego wojska być widzianym, bez wieńca, bez miecza, bez pancerza, owinięty od stóp do głowy w purpurę. Dla ukrycia śladów krwi, których nie godziło się zmywać, naciągnął purpurę na głowę i opuścił ją na czoło. W tym stroju wyglądał bardziej na ofiarnika misteryów wschodnich niż na cesarza.
Za nim czerwieniał więdnący bór jesienny na zboczu góry Hemus. Nad samą głową klon rozpościerał pożółkłe gałęzie, niby chorągiew złotą. W dali aż ku krańcom widnokręgu ciągnęła się równina Tracka, którą przecinał starożytny gościniec rzymski, białym marmurem wykładany, równy, tryumfalnie biegnący do samych fal Propontydy.
Julian spoglądał na wojsko. Gdy legiony przechodziły na stanowiska, czerwone blaski zachodzącego słońca odbijały się w hełmach, pancerzach i orłach, a włócznie nad kohortami wyglądały jak zapalone świece.
Obok Juliana stał Maksym i szeptał mu do ucha:
— Patrz, jaka chwała! Godzina twoja nadeszła. Nie wahaj się!...
Czarownik wskazał sztandar chrześcijański, labarum, świętą chorągiew z monogramem Chrystusa, zaprowadzoną w armii rzymskiej na podobieństwo onej cudownej chorągwi ognistej z napisem: „Pod tem godłem zwyciężysz!” jaką Konstantyn Wielki ujrzał na niebie.
Zamilkły trąby. Julian silnym i uroczystym głosem przemówił:
— Dzieci moje, prace nasze są zakończone. Idziemy do Konstantynopola. Złóżmy dzięki Olimpijczykom, którzy nas obdarzyli zwycięstwem!
Słowa te usłyszano tylko w pierwszych szeregach armii, które liczyły wielu chrześcijan. Powstało śród nich zamieszanie.
— Panie, zmiłuj się nad nami! Co to znaczy? — rzekł jeden żołnierz.
— Widzisz tego starca z siwą brodą? — mówił drugi do towarzysza.
— Widzę.
— To szatan, który pod postacią Maksyma Czarownika kusi cesarza...
Ala oddzielne głosy żołnierzy chrześcijan szept zaledwie stanowiły. Z dalszych zaś szeregów, które słów Juliana nie dosłyszały, rozległy się pełne zapału okrzyki:
— Chwała boskiemu Augustowi! Chwała! Chwała!
I coraz głośniej ze wszystkich czterech stron pokrytej legionami równiny wznosił się ten okrzyk, tysiącami głosów powtarzany:
— Chwała! Chwała!
Góry, powietrze, ziemia, lasy, drżały od krzyku tłumów.
— Patrzcie! Patrzcie! — szemrali przerażeni chrześcijanie. — Spuszczają labarum!
— Co to? Co to?
W samej rzeczy spuszczano przed cesarzem starożytną chorągiew wojenną, jedną z tych, które Konstantyn Apostolski poświęcał.
Z losu wyszedł żołnierz kowal z okropnemi szczypcami i kociołkiem, w którym był ołów roztopiony. Wszystko widocznie było przygotowane naprzód w jakimś nieznanym celu.
Cesarz, blady pomimo czerwonych odblasków purpury i słońca, zerwał z drzewca labarum krzyż złoty i monogram, wysadzany drogimi kamieniami. Żołnierze wstrzymywali oddech w piersiach. Posypały się perły, szmaragdy i rubiny, a cienki filigranowy krzyż, wciskany w wilgotną ziemię, zgiął się pod stopą cesarza rzymskiego.
Maksym wydostał ze wspaniałej szkatułki zawinięty w błękitne jedwabne giezła srebrny posążek boga Słońca, Mitry-Heltosa. Zbliżył się kowal, powyciągał wykrzywione sztyfciki z drzewca labarum i w kilka chwil przylutował do niego bożyszcze.
Nim wojsko zdołało ochłonąć z przerażenia, święty sztandar Konstantyna wzbił się nad głową cesarza, przyozdobiony posążkiem Apollina.
Pewien stary wojownik, pobożny chrześcijanin, odwrócił głowę i zakrył oczy, by nie patrzeć na takie bezeceństwo.
— To świętokradztwo! — wyjąkał pobladły.
— Biada nam, biada! — jęknął drugi. — Szatan skusił cesarza.
Julian ukląkł przed sztandarem i, wyciągając ręce ku statuetce srebrnej, zawołał:
— Chwała Słońcu niezwyciężonemu, władcy wszystkich bogów! Odtąd August czci wiecznego Heliosa, Boga światła, Boga rozsądku, Boga radości i piękna olimpijskiego!
Ostatnie promienie słońca odbiły się na nielitościwem, bezczelnie pięknem obliczu boga Delfickiego, z głową, otoczoną gloryą srebrzystą. W dal godzący uśmiechał się zwycięsko.
Legiony milczały; była taka cisza, że słychać było, jak w lesie z szelestem opadały liście martwe.
A z krwawej łuny zachodu, i z purpury ostatniego kapłana, i ze szkarłatu więdnącego boru, ze wszystkiego naokół — wyłaniał się złowieszczy, pogrzebowy przepych, majestat śmierci.
Jeden z żołnierzy, stojących w pierwszym rzędzie, wyszeptał tak wyraźnie, że Julian usłyszał go i zadrżał:
— Antychryst!