Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Julian Apostata
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1901
Druk Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Czekalski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

W sąsiednim klasztorze, przy zamkniętych szczelnie drzwiach i okiennicach, rozlegały się uroczyste śpiewy duchownych. Zdaleka zalatywały odgłosy pieśni bachicznych. By je stłumić, zakonnicy złączyli swe głosy w jeden jęk żałosny:
„Przecz-żeś nas, o Boże, do końca odrzucił? Przecz-że się rozpaliła zapalczywość Twoja przeciwko owcom pastwiska Twego?
„Podałeś nas, jako owce na żer, a między pogan rozproszyłeś nas. Podałeś nas na wzgardę sąsiadom naszym, na szyderstwo i na pośmiech tym, którzy są około nas.”
Dawne słowa proroka Daniela nabierały nieoczekiwanego znaczenia:
„Wydał nas Pan królowi Odstępcy, na całym świecie najzłośliwszemu!”
Późno w nocy, gdy cisza zapanowała na ulicach, ojcowie popowracali do cel.
Brat Parfeniusz ani myśleć nie mógł o śnie. Miał on twarz bladą i łagodną. W jego wielkich oczach, czystych, jak oczy dziewicy, gdy musiał przemawiać do ludzi, widać było zakłopotanie smutne. To też odzywał się rzadko, niewyraźnie i najczęściej wypowiadał zdania tak nieoczekiwane i dziecinne, że nie można go było słuchać bez uśmiechu. Często śmiał się bez przyczyny, a na zapytania posępnych mnichów: — Czego szczerzysz zęby dyabłu na uciechę? — odpowiadał bojaźliwie, że „śmieje się ze swych własnych myśli.” Utrwalało to tem bardziej wszystkich w przekonaniu, że Parfeniusz nie jest przy zdrowych zmysłach.
Miał on za to wielki talent przyozdabiania kart naczelnych i tytułowych liter ksiąg świętych kunsztownemi malowidłami, i tą sztuką pozyskiwał klasztorowi nie tylko pieniądze, lecz i sławę w najodleglejszych prowincyach. Naturalnie, sam wcale się tego nie domyślał, i gdyby nawet był w stanie pojąć, co to znaczy sława, prędzejby się pewnie przeraził, niż uradował.
Zajęć swych artystycznych, wielce mozolnych, gdyż brat Parfeniusz doprowadzał wykonanie szczegółów do ostatecznej doskonałości, nie uważał za pracę, lecz za rozrywkę. Nie mówił: „Idę pracować” — lecz prosił przełożonego, starca Pamfila, który go kochał tkliwie: — „Pozwól mi, ojcze, pójść się pobawić.”
Wykonawszy jaką zawiłą kombinacyę ornamentacyjną, klaskał w dłonie i sam sobie winszował.
Brat Parfeniusz polubił do tego stopnia ciszę i spokój nocy, że nauczył się pracować przy świetle lampy. Barwy nabierały wprawdzie nieoczekiwanych odcieni, lecz fantazyjnym rysunkom nie wychodziło to na szkodę.
W swojej małej celce o nizkiem sklepienia Parfeniusz zapalił niewielką lampę glinianą i postawił ją na półce obok małych flaszek, cienkich pendzelków, puszek z farbami, z cynobrem, z płynnem złotem i srebrem. Przeżegnał się, ostrożnie umoczył pendzelek i począł malować ogony dwu pawi nad tytułem jednej stronicy. Złote pawie na zielonem polu piły u źródła turkusowego, podnosząc dzioby i wyciągając szyje, jak przystało pijącym ptakom. Opodal oczekiwały porozpoczynane inne pergaminy. Był tam cały świat nadnaturalny i wdzięczny. Dokoła tekstów przewijały się śród pomysłów najbajeczniejszej architektury fantastyczne drzewa i zwierzęta. Parfeniusz, stwarzając je, nie myślał o niczem, ale na bladą twarz spływała mu radosna pogoda. Hellada, Asyrya, Persya, Indye i późniejsze Bizancyum, wymyślne i mgliste wizye przyszłych światów — wszystkie narody i wieki wszystkie zlewały się w jeden raj mnicha, migocący blaskiem kamieni drogocennych dokoła inicyałów Pisma Świętego.
Tu był wyobrażony Chrzest. Jan Chrzciciel polewał wodą głowę Chrystusa, obok zaś pogański bożek rzeczny Jordan uprzejmie nachylał amforę z ciekącą strugą, i jako dawny posiadacz strumienia, trzymał przygotowany ręcznik, by go po odbytym chrzcie podać Zbawicielowi.
Brat Parfeniusz w prostocie ducha nie bał się dawnych bogów, bawił się nimi i uważał ich za nawróconych oddawna na wiarę chrześcijańską. Nie zapominał nigdy umieszczać na wierzchołkach wzgórz boga gór w osobie nagiego młodziana. Gdy rysował przejście Żydów przez Morze Czerwone, kobieta z wiosłem w ręku wyobrażała morze, a człowiek nagi z napisem: „Bythos” miał reprezentować otchłań, która pochłonęła Faraona; na brzegu siedziała kobieta smutna, w tunice piaskowego koloru — to była Pustynia.
Tu i owdzie, w wygięciu szyi końskiej, w fałdach powłóczystej sukni, w naiwnej pozie leżącego bożka, wspartego na łokciu, przebijała wytworność starożytna, wdzięk nagości.
Tej nocy „zabawa” nie zajmowała artysty. Jego niestrudzone palce drżały, uśmiech nie zjawiał się na ustach.
Nadstawiając ucha, otworzył skrzynię cedrową, wyjął szydło, służące do oprawiania książek, przeżegnał się i zasłaniając zaróżowioną od światła dłonią płomień lampy, cichuteńko wyszedł z celi.
W korytarzu było cicho i duszno; słychać było zaledwie bzyk muchy, zaplątanej w siatce pajęczej.
Parfeniusz wszedł do kościoła, oświetlonego jedyną lampką, stojącą pod starym dyptykiem z kości słoniowej. Dwa wielkie podłużne szafiry z aureoli Jezusa, siedzącego na ręku Bogarodzicy, zostały wyjęte przez pogan i przeniesione na miejsce pierwotne do świątyni Dyonizosa.
Te czarne otwory w pożółkłej kości słoniowej wydały się Parfeniuszowi ranami na żywem ciele.
— Nie, nie mogę! — szepnął, ucałowując dłoń dzieciątka Jezus. — Nie mogę, wolałbym umrzeć.
Te świętokradzkie blizny w kości słoniowej męczyły go i oburzały bardziej, niż jakakolwiek katusza dokonana nad ludzką istotą.
W kącie kościoła wyszukał drabinę sznurową, używaną przy zapalaniu lamp w kopule świątyni. Zabrawszy ją, wszedł do wązkiego korytarza, prowadzącego ku wyjściu, przy którem na słomie chrapał gruby brat odźwierny Chorys.
Parfeniusz prześliznął się jak cień. Zawiasy drzwi skrzypnęły metalicznym dźwiękiem. Chorys podniósł się, zamrugał powiekami i nanowo runął na słomę.
Parfeniusz przelazł przez nizkie ogrodzenie i wydostał się na ulicę przedmiejską, pustą o tej porze. Pełnia świeciła na niebie. Morze szumiało.
Obszedł świątynię Dyonizosa aż do miejsca, pogrążonego w cieniu i zarzucił drabinkę sznurową, chcąc ją zaczepić na metalowym akroterze, zdobiącym róg gmachu. Drabina zawisła na łapie sfinksa. Mnich wdrapał się na dach.
W oddali zapiał kur, pies szczeknął, potem znowu stało się cicho, tylko dochodził nieustanny szum morza.
Parfeniusz przerzucił drabinę i spuścił się do wnętrza świątyni. Panowało tu uroczyste milczenie.
Źrenice boga, dwa podłużne szafiry, jaśniały jak żywe w blasku miesięcznym i wpatrywały się w mnicha. Parfenyusz zadrżał i przeżegnał się.
Wszedł na ołtarz, przy którym Julian niedawno składał ofiarę, i uczuł jeszcze pod stopami ciepło zaledwie wygasłych popiołów.
Mnich wyciągnął szydło z zanadrza. Oczy bożka błyszczały tuż przy jego twarzy. Artysta widział uśmiech bez troski Dyonizosa i całe jego marmurowe ciało, zalane światłem księżyca. I oto przez chwilę zapatrzył się na bożka starożytnego.
Potem zabrał się do dzieła, usiłując ostrzem szydła wydłubać szafiry z otworów. Dłoń jego mimowoli oszczędzała marmur ponętny.
Dokazał wreszcie swego. Oślepiony Dyonizos groźnie spoglądał na mnicha ciemnemi orbitami.
Wtedy Parfeniuszem owładnął przestrach. Wydało mu się, że ktoś go podgląda. Zeskoczył z ołtarza, podbiegł do drabiny, wdrapał się na górę, przerzucił ją, nie nie myśląc o przymocowaniu, to też przy schodzeniu zerwał się na ostatnich stopniach i upadł.
Blady, z włosami w nieładzie, z poszarpaną odzieżą, ale pomimo wszystkiego mocno trzymając w dłoni drogocenne szafiry, przebiegł ulicę jak złodziej i wpadł do klasztoru.
Odźwierny nie obudził się wcale. Paifeniusz ukradkiem wsunął się do kaplicy. Uspokojony na widok dyptyku, próbował osadzić szafirowe oczy Dyonizosa w otworach; utrzymywały się znakomicie i zajaśniały na nowo w aureoli Dzieciątka Jezus.
Powróciwszy do celi, Parfeniusz zgasił lampę i położył się spać.
Nagle śród ciemności skurczył się, ukrył twarz w dłonie i wybuchnął tłumionym śmiechem, jak czynią dzieci, szczęśliwe ze spłatanego figla i, obawiając się, żeby go nie wykryto. Zasnął ze śmiechem tym w duszy.
Gdy się obudził, poranne fale Propontydy błyszczały przez kraty małego okienka, za którem gruchały gołębie, trzepocąc błękitnawemi skrzydłami.
Nocny śmiech trwał jeszcze w sercu Parfeniusza, który podbiegł do swego stołu i z radością spoglądał na niewykończone arabeski.
Był to raj ziemski. Adam i Ewa siedzieli na łące. Promień słońca wschodzącego padł na malowidło, które zapłonęło rajskim przepychem: złotem, purpurą i lazurem.
Parfeniusz zasiadł do pracy i nie zauważył, że nadaje nagiemu ciału Adama starożytną wspaniałą piękność olimpijską wesołego boga Dyonizosa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Apolinary Antoni Czekalski.