Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc burzliwa. W rzadkich chwilach mdły promień księżyca, przerznąwszy się przez pędzie chmury, zlewa się dziwacznie z przelotnym blaskiem błyskawic. Wiatr ciepły, przesiąkły słonymi wyziewy, chłoszcze igłami pochyłego deszczu. Na brzegu Bosforu jeździec jakiś zbliżył się do samotnych ruin. Za niepamiętnych czasów, kiedy zamieszkiwali tutaj waleczni Trojańczycy, było to miejsce obronne, za strażnicę służące. Teraz pozostały z niego stosy kamieni i nawpół rozwalone mury, wysokiemi trawami porosłe. W dole ocalała izdebka niewielka, schronisko pasterzy i włóczęgów.
Uwiązawszy wierzchowca pod osłoną sklepienia i rozsunąwszy łopiany, jeździec zastukał do nizkich drzwiczek:
— To ja, Merroe, otwieraj!
Egipcyanka odemknęła drzwi i wpuściła go wewnątrz wieży.
Przybyły podszedł do pochodni, która oświetliła mu twarz — był to cesarz Julian.
Poszli dalej. Staruszka, obeznana z miejscowością prowadziła Juliana za rękę. Rozsuwając zarośla suchego ostu, odsłoniła nizkie wejście do groty skalnej i zeszła na dół po stopniach. Morze było blizko, ziemia drżała od huku bałwanów, ale ściany kamienne nie dawały wichrowi dostępu. Egipcyanka skrzesała ogień.
— Oto, Panie, lampka i klucz. Obrócisz go dwa razy. Brama klasztorna stoi otworem. Gdybyś napotkał brata odźwiernego, nie obawiaj się. Przekupiłam go. Tylko nie omyl się przypadkiem: w korytarzu górnym trzynasta cela na lewo.
Julian otworzył drzwi i długo schodził po spadzistej pochyłości o szerokich stopniach ze starych kamieni ciosowych. Wkrótce podziemie zwęziło się w korytarz tak ciasny, że dwaj ludzie nie mogliby się w nim wyminąć. Ta droga tajemna łączyła niegdyś strażnicę z warownią na przeciwległym brzegu zatoki, obecnie zaś opuszczone zwaliska z nowym klasztorem chrześcijańskim.
Julian wydostał się na wierzch wysoko nad huczącem morzem śród poszczerbionych falami wiszarów i począł wspinać się po drobnych stopniach, w skale wykutych. Na wierzchołku zobaczył murowane ogrodzenie, ale wdrapując się po wystających cegłach, zdołał je przesadzić i znalazł się w małym ogródku klasztornym.
Wszedł na czyściutki, tchnący spokojem dziedziniec, którego ściany okrywały krzewy róż herbacianych, a kwiaty te w ciepłej burzliwej atmosferze pachnęły silnie i niepokojąco.
Jedno okno na dole nie było zasłonione okienicą. Julian otworzył je ostrożnie i wszedł do środka. Ogarnęło go duszne powietrze kobiecego klasztoru. Czuć było wilgoć, kadzidła, myszy, zioła lecznicze i świeże jabłka, przechowywane w śpiżarni przez skrzętne mniszki.
Cesarz udał się długim korytarzem, na który z obudwóch stron wychodziły szeregi drzwi. Policzył je, i trzynaste na lewo uchylił zcicha. Alabastrowa lampka słabo oświecała ciepłą celę. Wstrzymał oddech.
Na nizkiem biało zasłanem łożu leżała kobieta w ciemnej tunice zakonnej. Snadź zasnęła w czasie modlitwy, nie zdążywszy się rozebrać. Długie rzęsy ocieniały jej wybladłe policzki, a brwi miała zmarszczone surowo i majestatycznie, jakby umarła.
Julian poznał Arsinoe.
Zmieniła się ogromnie. Tylko włosy pozostały te same: ciemno-złote u korzeni, płowe ku końcom, jak miód w promieniach słonecznych.
Powieki drgnęły. Westchnęła.
Przed oczyma Juliana przemknęło wspomnienie przepysznego ciała amazonki, zalanego światłem, oślepiającego jak złotawe marmury Partenonu, i, ogarnięty miłością niepowstrzymaną, wyciągnął ręce ku śpiącej w cieniu czarnego krzyża zakonnicy i wyszeptał:
— Arsinoe!
Dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała nań bez zdziwienia i przestrachu, jak gdyby się spodziewała jego przyjścia. Ale, odzyskując przytomność, zadrżała i potarła rękę czoło.
Postąpił ku niej.
— Nie obawiaj się niczego. Rzeknij słowo, a pójdę sobie.
— Po coś tu przyszedł?
— Chciałem się przekonać, czy istotnie...
— Co ci potem, Julianie?... My się nie zrozumiemy...
— Więc naprawdę uwierzyłaś w Niego, Arsinoe?
Nic nie odrzekła, na dół opuściwszy oczy.
— Pamiętasz noc naszą w Atenach? — ciągnął cesarz.
— Pamiętasz, jak wtedy kusiłaś mnie, galilejskiego mnicha, zupełnie, jak ja ciebie teraz kuszę? Dawna duma, siła dawna malują się wciąż na twojej twarzy, Arsinoe zamiast niewolniczej pokory galilejskiej!... Dlaczego udajesz? Serca tak zmienić niepodobna. Wyznaj mi prawdę!...
— Pragnę panowania... — odrzekła cichutko.
— Panowania! Zatem pamiętasz jeszcze o naszym sojuszu! — zawołał radośnie Julian.
Potrząsnęła głową ze smutnym uśmiechem:
— O, nie! Panowanie nad ludźmi nie warte, by się o nie ubiegać. Sam się o tem przekonałeś. Pragnę panowania — nad sobą.
— I dlatego udajesz się na pustynię?
— Tak jest... A także dla wolności.
— Arsinoe! Jak dawniej, kochasz tylko siebie!...
— Pragnęłabym również kochać innych, według Jego przykazania. Ale nie mogę. Pogardzam nimi i pogardzam sobą.
— W takim razie lepiej nie żyć! — zawołał Julian.
— Należy się przezwyciężyć — odpowiedziała zwolna. — Należy pokonać w sobie nie tylko wstręt do śmierci, lecz i wstręt do życia, co jest o wiele trudniejsze, albowiem życie takie, jak moje, straszliwsze jest od śmierci. Ale kto się przezwycięży do końca, dla tego życie i śmierć stają się równie obojętne, ten zdobywa wielką wolność!...
Zmarszczyła brwi delikatne z wyrazem niezłomnej woli.
Julian patrzał na nią z rozpaczą.
— Co oni z ciebie zrobili! — szepnął. — Wszyscy jesteście albo katami, albo męczennikami. Dlaczego sami się udręczacie? Alboż nie widzisz tego, że w duszy twojej niema nic, prócz nienawiści i rozpaczy?
Utkiwiła w nim gniewne spojrzenie.
— Po coś tu przyszedł? Nie wołałam ciebie. Odejdź! Cóż mnie obchodzi, co ty myślisz o mnie? Dość mi swoich własnych myśli i moich cierpień. Pomiędzy nami jest przepaść, której żyjący przekroczyć nie mogą. Mówisz, że ja nie wierzę... Ale właśnie dlatego gardzę sobą! Znienawidzeniem siebie chcę dosięgnąć Boga. Nie wierzę, ale chcę wierzyć, czy rozumiesz? Chcę i uwierzę! Zmuszę się. Umartwię swe ciało, wysuszę je głodem i pragnieniem, uczynię je nieczulszem od martwego głazu. Ale przedewszystkiem — rozum! Rozum zabić muszę, ponieważ on jest szatanem i bardziej kuszącym niż jakakolwiek namiętność. Ale ja go poskromię! To będzie moje ostateczne, największa zwycięstwo, ponieważ ono mnie wyswobodzi. A wtedy zobaczę, czy jeszcze co zbuntuje się we mnie i waży się powiedzieć: „Nie wierzę!”
Wyciągnęła złożone dłonie ku niebu, błagając beznadziejnie:
— Panie! zmiłuj się nade mną!... Gdzie jesteś, Panie? Wysłuchaj mnie i zmiłuj się!...
Julian padł na kolana przy niej, chwycił ją w objęcia, przycisnął do piersi i z blaskiem tryumfu w oczach zawołał:
— Dziewczę! widzę teraz, że nie potrafiłaś nas porzucić. Chciałaś tego, ale nie potrafiłaś! Chodź, chodź ze mną natychmiast! Jutro zostaniesz małżonką cesarza rzymskiego, władczynią świata. Wszedłem tutaj, jak złodziej, wyjdę, jak lew ze swoją zdobyczą. Co za tryumf nad galilejczykami! Co nas powstrzyma? Na wszystko się odważymy, staniemy się równymi bogom!...
Twarz Arsinoe przybrała znowu wyraz smutku i spokoju; spoglądała z litością na Juliana, nie odtrącając go:
— Nieszczęśliwy! i ty jesteś, jak ja, nieszczęśliwy! Nie wiesz sam, dokąd mnie chcesz prowadzić. Na co ty liczysz? Bogowie twoi umarli. Od tej zakały, od tego straszliwego zapachu gnicia uciekam na pustynię. Puść mnie... W niczem ci pomódz nie mogę... Odejdź...
Gniew i namiętność zapłonęły w oczach Juliana.
Ona jednakże z większym jeszcze spokojem i z taką litością, że serce jego zadrżało i zmroziło się w łonie, jak pod wrażeniem śmiertelnej obrazy, mówiła dalej:
— Czemu się łudzisz? Nie jest-żeś chwiejnym i ginącym, jak my wszyscy? Pomyśl, co ma znaczyć twa dobroczynność, twe przytułki, kazania kapłanów helleńskich? To wszystko jest naśladowaniem galilejczyków, to wszystko są nowości, nieznane starym bohaterom Hellady!... Julianie, Julianie! Alboż twoi bogowie są dawnymi Olimpijczykami, promiennymi i nieubłaganymi, okrutnemi dziećmi błękitów, których radowała krew ofiar i cierpienia śmiertelników? Krew i męki ludzkie były ambrozyą starożytnych bogów. Twoi zaś, uwiedzeni wiarą rybaków z Kafarnaum, są słabi, łagodni, chorzy, umierający z litości ku ludziom. Albowiem, widzisz, litość ku ludziom jest dla bogów śmiertelną!...
Barza ucichła. Przez okno widać było śród rozproszonych chmur bezdenny błękit nieba, jaśniejący smutną zorzą, w której konała gwiazda Afrodyty. Julian odczuwał straszne znużenie. Twarz okrywała mu bladość trupia. Czynił niesłychane wysiłki, żeby się wydawać spokojnym, ale każdy wyraz Arsinoe przenikał mu do głębi serca i ranił je.
— Tak jest — ciągnęła nieubłagana. — Jesteście chorzy, jesteście zbyt bezsilni dla waszej mądrości. I to jest klątwą waszą, spóźnienie Hellenowie! Nie macie mocy ani w dobrem, ani w złem. Nie jesteście ani dniem, ani nocą, ani życiem, ani śmiercią. Serce was ciągnie tu i tam; odpłynęliście od jednego brzegu, a do drugiego dotrzeć nie możecie. Wierzycie i nie wierzycie, wiecznie zmienni, wiecznie wahający się; chcecie i nie możecie, ponieważ niepotraficie chcieć. Silnymi są tylko ci, którzy, widząc jedną prawdę, ślepi są na każdą inną. I oni was zwyciężą — was, dwulicowych, mądrych a słabych!
Julian podniósł głowę z wysiłkiem, jak gdyby budząc się z przykrego snu, i rzekł:
— Niesprawiedliwą jesteś, Arsinoe! Dusza moja nie zna trwogi, a moja wola jest niezłomna. Moc przeznaczenia kieruje mną. Jeżeli mi sądzono umrzeć przedwcześnie — wiem o tem — tedy w oczach bogów śmierć moja będzie wspaniałą! Bądź zdrowa. Patrz — odchodzę bez urazy, smutny i spokojny, ponieważ od tej chwili — umarłaś dla mnie!