Julian Apostata (Mereżkowski, 1901)/Część II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Julian Apostata |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Towarzystwo Artystyczno-Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Czekalski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nad bramą głównego gmachu szpitala Apollina Wdal-Godzącego, dla nędzarzy, pielgrzymów i kalek, na frontonie marmurowym błyszczał rzeźbiony w języku greckim wiersz Homera:
Wszyscy od Zeusa, pochodzim
Biedni pielgrzymi. Niewiele daję, ale z serca ofiara..
Cesarz wszedł pod portyki wewnętrzne. Wysmukła kolumnada jońska okalała dziedziniec. Szpital ten był dawną palestrą. Nastawał wieczór łagodny i jasny; słońce jeszcze nie zaszło.
Z portyków szpitalnych, z pomieszczeń wewnętrznych szedł zaduch ciężki.
Tam, w jednej gromadzie, tłoczyli się dzieci i starcy, chrześcijanie i poganie, zdrowi i chorzy, kalecy, dziwotwory, paralitycy, chromi, trędowaci, dotknięci puchliną wodną, trawieni gorączką, ludzie, noszący na twarzach piętna wszelkich nałogów i cierpień wszelakich.
Jakaś staruszka półnaga, w łachmanach, ze skórą ogorzałą barwy liści zwiędłych, tarła swe plecy owrzodziałe o delikatny marmur kolumny jońskiej.
Na środku dziedzińca wznosił się posąg Apollina Pityjskiego z łukiem w ręku i kołczanem na ramieniu.
U stóp posągu siadła zmarszczona poczwara, ni to dziecko, ni starzec. Oplótłszy rękoma kolana i podbródek na nich oparłszy, kołysała się to na prawo to na lewo, i bezmyślnie wyśpiewywała ciągle tę samą żałosną zwrotkę:
— Jezu Chryste, Synu Boży! zmiłuj się nad nami grzesznymi.
Zjawił się wreszcie dozorca główny, Markus Auzoniusz, blady i drżący.
— Najuczeńszy i najmiłosierniejszy cesarzu, racz wejść do mego mieszkania!.. Tutaj powietrze niezdrowe... Przy tem są choroby zaraźliwe... W pobliżu oddział trędowatych...
— Nic nie szkodzi, nie obawiam się. Ty jesteś głównym dozorcą?
Auzoniusz skłonił się nizko, powstrzymując oddech, by nie wciągać zatrutego powietrza.
— Czy rozdają codziennie chleb i wino?
— Tak jest, wedle rozkazu twego, boski Auguście...
— Jak tu brudno!
— To galilejczycy. Dla nich myć się jest grzechem. Niepodobna ich zmusić do kąpieli.
— Każ podać księgi rachunkowe — rozkazał Julian.
Dozorca padł na kolana i przez długą chwilę nie mógł słowa przemówić. Wreszcie wyjąkał:
— Panie, wszystko w porządku... Ale... stało się nieszczęście.. Księgi spłonęły...
Cesarz spochmurniał.
W tej chwili rozległy się okrzyki śród tłumu chorych.
— Cud, cud!.. Patrzcie!.. Paralityk wstaje!..
Julian odwrócił się i ujrzał człowieka wysokiego wzrostu, z obłąkaną z radości twarzą, który wyciągając ku niemu ręce z dziecinną wiarą w oczach, powstawał ze słomianego zgniłego posłania.
— Wierzę, wierzę! — mówił paralityk. — Wierzę, żeś ty nie człowiek, lecz bóg, który zstąpił na ziemię!... Twarz twoja, jako twarz boga! Dotknij się mnie, uzdrów mnie, cesarzu!
— Cud, wielki cud! — tryumfowali ułomni. — Chwała cesarzowi! Chwała Apollinowi-Uzdrowicielowi!
— Przyjdź do mnie! przyjdź do mnie!... — wołali nieszczęśliwi. — Rzeknij słowo, a wyzdrowieję!
Zachodzące słońce zajrzało przez odemkniętą bramę i łagodnem światłem oblało marmurową twarz Apollina W dal Godzącego. Julian spojrzał na boga, i po raz pierwszy to wszystko, co się działo w szpitalu, wydało mu się świętokradztwem. Jasne oczy boga olimpijskiego nie powinny były patrzeć na tę całą szkaradę. Julian uczuł rodzącą się chęć oczyszczenia starożytnej palestry, w której niegdyś mocowali się potężni atleci, z tej całej plugawości galilejskiej i pogańskiej, tego cuchnącego gnoju ludzkiego. O, gdyby bóg starożytny się ocucił, jakie błyskawice ciskałyby jego oczy, jakżeby świstać poczęły jego strzały, godząc w tych ułomnych i paralityków, oczyszczając to powietrze zatrute!
Julian z pośpiechem i w milczeniu opuścił przytułek Apollina, zapominając nawet o książkach rachunkowych Auzoniusza. Przekonał się, że doniesienie było słuszne, że główny dozorca był łupieżcą; ale takie znużenie i taki wstręt opanowały mu serce, że nie miał odwagi zagłębiać się w tej nikczemności w celu sprawdzania.
Późno już było, gdy powrócił do pałacu. Wydał rozkaz, aby nikogo nie przyjmowano, i udał się na taras wzniesiony nad Bosforem.
Cały dzień zbiegł mu na nudnych drobiazgowych sprawach, na sporach kancelaryjnych i sprawdzaniach rachunków.
Odkryto wielką liczbę nadużyć; cesarz mógł się przekonać, że oszukiwanym był nawet przez najlepszych przyjaciół. Wszyscy ci filozofowie, retorowie, poeci i panegiryści, którym oddał panowanie nad światem, okradali skarb tak samo, jak eunuchowie i biskupi chrześcijańscy za rządów Konstancyusza.
Przytułki, schronienia dla filozofów w rodzaju klasztorów, szpitale Apollina i Afrodyty — wszystko było pretekstem do bogacenia się dla ludzi zręcznych, tem bardziej, że zarówno w oczach pogan, jak i chrześcijan wydawało się jedynie dziwacznym i świętokradzkim kaprysem cesarza.
Julian czuł, że mu się ciało ugina pod ciężkiem i bezowocnem znużeniem. Zgasiwszy lampę, wyciągnął się na łożu obozowem.
— Należy rozważyć wszystko w milczeniu i spokoju — rzekł, spoglądając na nocne niebo.
Ale ochota do rozważania nie nadchodziła. Wielka gwiazda błyszczała pośród ciemnego, bezdennie głębokiego eteru, i Julian przez wpół przymknięte powieki widział jej światło, przenikające go aż do serca, niby zimna pieszczota.
Ocknął się i wzdrygnął, począwszy, że ktoś wchodzi do komnaty. Promienie księżyca padały pomiędzy kolumny. Nad łożem jego stał wysoki starzec z długą, siwiuteńką brodą, z twarzą zoraną głębokiemi ciemnemi zmarszczkami, które nie wyrażały cierpień, jeno wytężenie niezłomnej woli i myśli. Julian podniósł się na łożu i wyszeptał:
— To ty, mistrzu?
— Tak jest, Julianie. Przyszedłem pomówić z tobą na osobności.
— Słucham cię...
— Dziecię moje, zginiesz, ponieważ przeczysz sobie...
— I ty, Maksymie!... i ty przeciwko mnie?
— Pamiętaj o tem, Julianie, że boskie jabłka Hesperyd są wieczyście młode i twarde. Miłosierdzie — to miękkość i słodycz gnijących owoców. Tyś poszczący, tyś wstrzemięźliwy, tyś posępny, tyś litościwy, mienisz się być wrogiem galilejczyków, a tyś sam galilejuzykiem. Powiedz mi: czem zamierzasz zwyciężyć Ukrzyżowanego?
— Pięknością i weselem bogów — odpowiedział Julian.
— Czujesz-że w sobie dosyć siły?
— Czuję...
— Potrafisz znieść całkowitą prawdę?
— Potrafię...
— Dowiedz się zatem, że oni nie istnieją.
Julian z przerażeniem spojrzał w spokojne, rozumne oczy mistrza.
— O kim powiadasz, jako „nie istnieje”?... — zapytał drżącym głosem, blednąc.
— Mówię, że olimpijczycy nie istnieją. Sam jesteś.
Cesarz, nic nie odpowiedziawszy, spuścił głowę na piersi w wyczerpaniu.
Wtedy czułość głęboka zatliła się w oczach Maksyma. Kładąc dłoń na ramieniu Juliana, przemówił:
— Uspokój się! Więc nie zrozumiałeś? Chciałem cię doświadczyć. Bogowie istnieją. Widzisz, jakiś ty słaby. Nie możesz pozostać sam. Bogowie istnieją i miłują ciebie. Ale zapamiętaj sobie — nie ty zjednoczysz prawdę okutego Tytana z prawdą Ukrzyżowanego Galilejczyka! Chcesz, abym ci powiedział, jakim będzie Ten, który nie przyszedł jeszcze, Niewiadomy, Pojednawca dwóch światów?
Julian milczał, wciąż jeszcze wylękły i blady.
— Oto się zjawi — ciągnął Maksym — jako piorun z chmur, niosący śmierć i opromieniający wszystko. Straszny i nieustraszony, wyższy nad powinność i prawo, wyższy nad dobro i zło. W nim zleje się w jedno — dobro i zło, pokora i duma, tak samo, jak światło i cień zlewają się w jedno w zmroku porannym. I ludzie błogosławić go będą nie tylko za miłosierdzie, lecz i za nielitościwość, w której nadludzka potęga będzie i piękno.
— Mistrzu! — zawołał cesarz: — oto widzę to wszystko w oczach twoich. Rzeknij, iż jesteś Niewiadomym, a pójdę ze tobą i błogosławić ci będę!...
— Nie, mój synu. Jestem światłem Jego światła, duchem Jego ducha. Ale nim jeszcze nie jestem. Jam nadzieją, jam zwiastunem.
— Dlaczego, Maksymie, ukrywasz się przed ludźmi? Objaw się im, ażeby i oni poznali cię, jako ja...
— Godzina moja nie nadeszła — odpowiedział hierofant; — nieraz już przychodziłem na świat i jeszcze przyjdę nieraz. Ludzie boją się mnie, nazywając mnie to wielkim mędrcem, to uwodzicielem, to czarownikiem, Orfeuszem, Pitagorasem, Maksymem z Efezu. Ale ja jestem Bezimienny. Przechodzę koło tłumu z niememi usty i słoneczną twardą. Coż bowiem powiedzieć mógłbym tłumom? Nie zrozumieliby nawet mego pierwszego słowa! Tajemnica mojej mądrości jest dla nich nad śmierć straszniejsza. Są tak dalecy ode mnie, że nawet nie krzyżują mnie i nie kamienują, jak swe proroki; jedynie tylko nie poznają mnie. Mieszkam w podziemnych jaskiniach i rozmawiam z gwiazdami, przysłuchuję się, jak rośnie trawa, jak szemrzą fale mórz, jak bije serce ziemi — wyglądam, czy godzina moja nie nadchodzi. Ale nie, — więc znów odchodzę jako cień z niememi usty i zasłonioną twarzą...
— Nie odchodź, mistrzu, nie porzucaj mnie!...
— Nie obawiaj się, Julianie: duch mój nie porzuci ciebie do końca. Kocham cię, ponieważ musisz zginąć przeze mnie, umiłowany synu mój — i niema już dla ciebie ocalenia!... A nim przyjdę na świat i objawię się ludziom, wielu jeszcze zginie ludzi wielkich, wyklętych, zbuntowanych przeciwko Bogu, z sercem głębokiem na dwoje rozdartem, skuszonych moją mądrością, odstępców, podobnych tobie. Ludzie przeklną cię, ale nie zapomną nigdy, bowiem nosisz na sobie piętno moje, jako mój twór, jako dziecię mądrości mojej! Ludzie najdalszych przyszłych pokoleń mnie poznają w tobie, moje nadzieje w twej zgubie i przez życie twoje dopatrzą się mej wielkości, jak słońca przez mgłę!
— O, jeżeli zwodzisz mnie, Boski, jeżeli słowa twe są kłamstwem, pozwól mi umrzeć za to kłamstwo, ponieważ piękniejsze jest ono, niż prawda!
— Błogosławiłem cię nigdyś na życie i panowanie, cesarzu Julianie, dziś błogosławię cię na śmierć i nieśmiertelność. Idź ginąć za Niewiadomego, za Przyszłego, za Pojednawcę dwóch prawd!...
Z pełnym namaszczenia uśmiechem, jak patryarcha starożytny albo jak ojciec, błogosławiący syna, położył starzec swe dłonie na głowie odstępcy, pocałował go w czoło i rzekł:
— Oto znowu kryję się w mroku podziemnym, i nikt mnie nie pozna. Duch mój niech będzie z tobą!