Kłopoty Henryka Sienkiewicza z “Rodziną Połanieckich”

>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Kłopoty Henryka Sienkiewicza z “Rodziną Połanieckich”
Wydawca Kuryer Polski
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia “Kuryera Polskiego”
Miejsce wyd. Milwaukee
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KŁOPOTY HENRYKA SIENKIEWICZA
Z “RODZINĄ POŁANIECKICH”
Napisał JÓZEF BIRKENMAJER,
Prof. Polonistyki na Uniwersytecie Wisconsin



W całej twórczości Sienkiewicza nie było chyba utworu, który by autorowi przyczynił tyle zgryzot i kłopotów, co „Rodzina Połanieckich”. Jedną stroną tych zgryzot i kłopotów były ostre, niekiedy zjadliwe sądy niektórych krytyków, atakujące bądź mniejszą rzekomo wartość artystyczną tej powieści, bądź też jej zawartość ideową, jej tendencję.
Sądy też choć dziś już stępione wpływem czasu, tułają się jeszcze gdzie niegdzie po podręcznikach literatury, przeto powtarzać ich nie widzimy potrzeby. Natomiast nie od rzeczy może będzie rzucić nieco światła na inne przykrości, na jakie powieść ta narażała jej twórcę.
Otóż trzeba zaznaczyć, że do pisania „Połanieckich” — Sienkiewicz nie był usposobiony zbyt chętnie. Dokuczało mu wielkie zmęczenie jakie towarzyszyło już ostatnim kartom „Bez Dogmatu”, a z jakiego nie miał czasu się otrząsnąć, tym bardziej, że dołączył się do tego zły stan zdrowia samego pisarza, niebawem zaś i uciążliwa choroba jego córki, wymagająca dłuższej kuracyi. Ale nie byłyby to może przeszkody najważniejsze. Nieraz przecie już większe nawet przeciwności losu nie stanowiły dla Sienkiewicza decydującej zapory w tworzeniu powieści. Tak było naprzykład z „Potopem”, którego najświetniejsze może karty pisane były w chwili najboleśniejszej w całym życiu wielkiego pisarza — przy łożu konającej żony...

PROF. JÓZEF BIRKENMAJER.

Tak, ale „Połanieckich” nie można mierzyć miarą „Potopu”. Mamy tu całkowite prawo zastosować inną miarę skoro nas do tego upoważnił sam autor tych dzieł obu.
Sienkiewicz zdawał sobie sprawę z tego, że właściwym jego powołaniem jest powieść historyczna. Do takiej powieści — i to w wielkim stylu — tęsknił zawsze, ilekroć wypadło mu zajmować się czym innym; niecierpliwił się wtedy, śpieszył, poddawał się nastrojom niesmaku i zniechęcenia. I oto właśnie, gdy musiał dalej prowadzić zaczętą już — i drukującą się powieść o powszednich sprawach teraźniejszych, cisnęła mu się uporczywie na myśl i pod pióro rzecz inna, wspanialsza: powieść o zmaganiu się pierwszych chrześcijan z prześladowaniem ze strony rzymskiego cezara. Jej pomysł, coraz to wyraźniej kształtujący się w głowie, zakłócał spokój powieściopisarza, odrywał go od „Połanieckich”.
Tym bardziej, że „Połanieccy” nie mieli jeszcze wtedy równie wyraźnego zarysu, jak ta nowa, dopiero zamierzana powieść historyczna. Wbrew pierwotnemu planowi wplątały się do fabuły nowe osoby, które bardziej pociągały ich twórcę, a przez to odsunęły na bok właściwą akcyę. Żeby tylko tyle!... Z takim kłopotem nasz pisarz prędzej czy później dałby sobie radę przez odpowiednie pokierowanie biegiem wypadków. Natomiast przeszkodą, z jaką autor „Połanieckich” walczyć nie umiał, czy nie chciał, była — plotka ludzka, głupia i złośliwa, jaka uczepiła się tej powieści. W postaciach występujących w utworze, zaczęto dopatrywać się portretów — osób rzeczywistych; wynikły stąd najprzeróżniejsze urazy, obmowy, zarzuty, intrygi, które zatruwały życie Sienkiewicza, a między innymi stały się powodem zerwania jego drugiego małżeństwa.
Wszystkie te okoliczności coraz to bardziej zniechęcały Sienkiewicza, utrudniały, niekiedy wręcz przerwały pisanie powieści i może udaremniłyby ją ostatecznie, gdyby nie przychodziła z pomocą silna wola, nakazująca mu panowanie nad sobą, oraz współczujące serce najzaufańszego powiernika, jednego z najserdeczniejszych i najbardziej oddanych przyjaciół, jakich autor „Quo vadis” miał w swym życiu.
Przyjacielem tym był człowiek starszy znacznie od Sienkiewicza, doświadczony w trudach żywota, patriota, bojownik i zesłaniec, niepośledni (choć uderzająco skromny) pisarz i publicysta, kierownik, doradca i niejako wychowawca najprzedniejszych naszych ówczesnych pisarzy, współpracownik „Biblioteki Warszawskiej”, „Gazety Polskiej” i wielu innych pism, Dionizy Henkiel. Zasługom tego człowieka, jego zacnemu sercu i prawemu charakterowi złożył hołd Józef Weyssenhoff w pięknym, głęboką czcią i wdzięcznością nabrzmiałym szkicu (w książce „Mój pamiętnik literacki”), należało by się Henkielowi nie jedno jeszcze wspomnienie, może nawet i dłuższa biografia. Nie będzie przeto historykowi literatury obojętną wiadomość o znajdującej się w Oblęgorku korespondencji Sienkiewicza z Henkielem, stanowiącej jedno z najważniejszych źródeł dla monografisty autora „Quo vadis”, gdyż, kryjącej najdokładniejsze i najszczersze zwierzenia w odniesieniu zarówno do życia jak i twórczości wielkiego pisarza.
W kołach redakcyjnych, do których należeli czy z którymi współpracowali ci dwaj ludzie, utarło się przekonanie, że Henkel zna utwory Sienkiewicza lepiej, niż sam Sienkiewicz. Przekonanie takie nie było bezpodstawne. Ze wspomnień Bronisławy Neufeldówny i innych świadków wiadomo, że Henkiel nieraz swą fenomenalną pamięcią wybawiał przyjaciela z kłopotów wynikłych z autorskiego roztargnienia. On to telegrafował do Sienkiewicza, że „Bukacki już umarł”, on też w korekcie usunął (na chwilę przed drukiem) ową „przemowę”, jaką w rękopisie „wygłaszał” Chilon Chilonides, na jednej z kart poprzednich... pozbawiony języka. Sienkiewicz darzył Henkiela bezgranicznym zaufaniem, w każdym swym przedsięwzięciu literackim polegając całkowicie na jego zdaniu, często też radząc się jego co do swych projektów.
Najwięcej tego zasięgania opinii, tego zwierzania się z projektów spotykamy właśnie, gdy chodzi o „Rodzinę Połanieckich”. Im więcej piętrzy się trudności, im więcej wątpliwości, tym dłuższe stają się listy. Dzięki temu znajdujemy tu niemal całą historię powstania powieści — mniej więcej od zakończenia pierwszego tomu, aż po jej zakończenie. Ponieważ szczegóły tej historii pomagają do zrozumienia metod twórczych Sienkiewicza, a przy tym rzucają właściwe światło zarówno na powieść samą, jak i na osobę jej twórcy, więc pożyteczną będzie rzeczą — jak sądzę — przytoczyć kolejno wszystkie te urywki listów, gdzie autor zwierza się Henkielowi w sprawie „Połanieckich”.
„Z początku powieści nie jestem kontent”, czytamy w najdawniejszym z tych listów, datowanym z Krakowa 10 maja 1893, — „pisałem go w najgorszych warunkach”.
Pomimo tego niezadowolenia autor żywi co do dalszego ciągu powieści najlepsze nadzieje: „Połanieccy są wykomponowani dobrze oraz zupełnie...”.
Do końca lipca, wedle żądań redakcji i wedle solennych obietnic autora, ma być gotów tom pierwszy. Jakoż posyła Sienkiewicz raz po raz “ładunek” to znów “drugi nabój Połanieckich”. Przed końcem terminu jednakże zaczyna się rwać pisanie: “Zarzuciłem teraz na kilka dni Połanieckich, bo chcę, by się nade mną trochę wypogodziło” — pisze 20 lipca. Wyjazd do Włoch niemal odwodzi go od planów powieściowych; pisanie wrażeń włoskich bardziej go pociąga. W październiku czytamy znaczącą wzmiankę: “Połanieckich piszę na nowo”. W listopadzie Sienkiewicz donosi z Nervi: “Byłem nieco zniechęcony do Połanieckich“.
Narazie tylko “nieco”. W parę miesięcy po tym miał Sienkiewicz swoje najcięższe chwile, gdy wszystko się niejako złożyło, by go zniechęcać.
“Połanieccy stali się dla mnie rodzajem ucieczki... wkładam w nich, ile mogę...”
Tak pisał Sienkiewicz w marcu 1894, a niebawem, dn. 9 kwietnia, rozwijał szerzej te słowa:
Uspokój Pan Weyssenhoffa, że trzech tomów nie będzie. Będzie dwa dobre. Połanieccy teraz mnie interesują i wkładam w nich ile mogę, ale coraz więcej dochodzę do przekonania, że i powieść wogóle i ja w szczególności powinniśmy szukać przyszłości w epopei. Dlatego tęsknię do Quo vadis — a na dalekim horyzoncie widzę „Krzyżaków”.
Poczem, widocznie odpowiadając na jakieś obawy, wyrażone w niedochowanym liście adresata, tak przedstawił swoje zamiary co do dalszego ciągu drukującej się powieści:
Co do Połanieckich — przeciwnie! Nie odstępuję od pierwotnego wspólnego planu, tylko “różnymi drogi mój poemat wiodę”. — Zniżę temperaturę małżeńską Połanieckich w ten sposób, by z jednej strony Marynia doszła do rezygnacji i ślicznej melancholii, on zaś do niepokoju i poznania, że w planie życia coś zostało chybione, coś nie wzięte lub źle wzięte w rachubę i że do zupełnej duchowej pewności i spokoju czegoś brak. To właśnie będzie kara i pokuta za złe i lekkomyślne obchodzenie się z miłością — kara trwająca dopóty, dopóki miłosierdzie Boże nie zdejmie bielma z oczu i nie zmieni jego serca tak, by odczuło, że miłość powinna się składać z żądzy i czci. Nastąpi to w Krzemieniu wraz z powrotem Połanieckiego do ziemi. Oto najogólniejszy plan.
Wprowadzam przytem nowych kilka osób, które mi są potrzebne dla niego, dla niej lub dla prawd i obserwacji życiowych.
Piszę pilnie i, mówiąc po malarsku, staram się nic nie puszczać kantem...

Że Henkiel nietylko przyjmował do wiadomości te plany, nietylko o nich sąd wypowiadał, ale że niekiedy poddawał ten czy inny pomysł lub projekt, wobec czego plan istotnie stawał się “wspólny”, — wnosimy i z poprzedniego listu, pisanego o kilka dni wcześniej (3-IV), gdzie Sienkiewicz prosi przyjaciela:
Pisz mi Pan o nich (t. j. o Połanieckich J. B.), cobyś Pan zrobił i jakbyś Pan rzecz prowadził, bo to mnie ogromnie ożywia i podnosi interes dla nich... Tęsknię do tych pogadanek, podczas których Lubowski wpada jak (bomba? J. B.).
E. Lubowski, znany komedjopisarz, wspomniany tu został nie bez kozery. Oto bowiem w skołatanej głowie Sienkiewicza, nie tylko strudzonego pracą nad powieścią, ale i przybitego przejściami domowymi, jawi się zamiar, by dla odprężenia myśli napisać komedię — coś jakby interludium do “Połanieckich”; Lubowski, wspomniany ponad to w jednym jeszcze liście ówczesnym, widocznie projekt ten pochwalił, skoro w liście z 26 maja Sienkiewicz donosi:
W czerwcowym numerze (“Biblioteki Warszawskiej” J. B.) będą niezłe rzeczy i jak będziemy pisali na współkę z Lubowskim komedyę, zastrzegam sobie jednak rozmowy miłosne...
Tymi i tym podobnymi projektami starał się Sienkiewicz uciszyć wewnętrzną bolesną rozterkę, przyprowadzić do harmonii władze swej duszy. W tym czasie, kiedy przemocą “starał się wykreślić dwa lata z dziejów swoich”, wprost zasypywał Henkiela wiadomościami zarówno o “Połanieckich”, jak i o powstającym już “Quo vadis”. Pierwsze z nich, rzecz oczywista, są obszerniejsze, bo nawiązują do rzeczy już Hekielowi znanej, a przytym dla niego, jako dla redaktora — pilnej. Oto więc, co pisał o losach “Połanieckich” w dniu 17 kwietnia 1894:
Wahałem się czy ich żenić w drugim czy na zakończenie I. tomu... Chcę, by Połaniecki zakończył rachunki życiowe poznaniem się na żonie i powrotem do Krzemienia, t. j. odzyskaniem miłości i ziemi. Wtedy będzie w zupełnym życiowym porządku. Jest oto p. Maszkowa, która wtedy, gdy się ktoś (Połaniecki) do niej dobiera, zachowuje się jak lód, nie pomaga ale nie broni, taka paskudna bierność bez zmysłu moralnego. Jest p. Osnowska i panna Castelli, obie pełne fałszywych aspiracji, a godnego w istocie pokojówek pociągu do Kopowskiego, o którego skrycie walczą. Połaniecki to widzi, jest świadkiem tego, co się dzieje w Zawiłowskim, jego męki i otwiera mu to oczy na Marynię. Wówczas znajduje się to, czego brakło, to coś, co nie tylko pożąda, ale i czci. V’la mon idée! Mam przytem melancholię i rezygnacyę Maryni, szalbierstwa pani Osnowskiej, która sugestionuje pannę Castelli Zawiłowskiemu, dlatego, by się Kopowski z nią ożenił. Mam pannę Castelli, w którą świat wmawia Bóg wie co i która próbuje polotu, ale cóż, kiedy Kopowski nad wszystko. Mam mękę Zawiłowskiego, gdy się naprawdę w Castelli zakochał, bankructwo i upadek Maszki, rozumowania i wnioski Połanieckiego, a wkońcu bielmo spadające mu z oczu. Jest to tak ogólne, że nie wiem, czy Pan co rozumie... Staram się.... nie folgować sobie, choć nieraz ciężko...
Przypuszczam, że Henkiel nie wszystko zrozumiał z tego ogólnego planu i żądał wiadomości bardziej konkretnych — zwłaszcza co do zakończenia powieści, gdyż jako redaktor musiał wiedzieć, jak ma rozłożyć materiał przyszłych zeszytów “Biblioteki Warszawskiej”. Dlatego przyparty do muru autor spieszy wkrótce (1 maja) z dodatkowymi wyjaśnieniami:
Zawiłowski ma być tylko repoussoir dla Maryni... Wróci jeszcze Świrski i Waskowski... Maszko zbankrutuje... Połaniecki będzie miał syna (nie Litkę). Siła będzie powiedzieć, powiązać, ale w czerwcu skończę.
“W czerwcu”... Hm, łatwo to powiedzieć, wykonać trudniej, zwłaszcza gdy akcją tak się splątało — i każdej z osób trzeba dać jaką ostateczną odprawę. A zawiłości najwięcej przyczynił — któż jak nie poeta Zawiłowski! Więc autor skarży się na niego w liście z 2 marca:
Walczę z trudnością, by sprawa Zawiłowskiego nie odsunęła wgłąb Połanieckich...
Zresztą nie tylko Zawiłowski, ale i
wszystkie te panie mają być tylko repoussoirem dla Maryni...
Jak zaś należy rozumieć ten zwrot, tłumaczy nam autor w liście z 26 maja:
W dalszym ciągu (ale mówię tak, jakbyś Pan już znał porcję czerwcową) pokaże się, że panna Castelli nie dopisze p. Zawiłowskiemu, p. Osnowska p. Osnowskiemu, p. Maszkowa panu Maszce. Wówczas p. Połaniecki zobaczy różnicę między nimi a Marynią i zakocha się w żonie z kretesem... i pójdzie na rolę do Krzemienia...
“Trudność” z Zawiłowskim nie była jedyną. Zbliża się koniec — nie powieści, ale zapowiedzianego terminu — i oto w liście z 29 czerwca czytamy już o wielu “trudnościach”. — Uspokajając możliwe obawy przyjaciela, już na parę tygodni przed tym Sienkiewicz pisze (27 maja):
Do Połanieckich siadam od jutra... żebym sam siebie nie dusił i pozwalał sobie na pobieżną robotę, jakby to szło prędko!
Czerwiec minął. Lipiec spędza Sienkiewicz w Zakopanem — nad „Połanieckimi”:
Do ich skończenia będę goły, tak że na eskapadę (do Lwowa J. B.) nie mogę sobie pozwolić.
Nic też dziwnego, że do tego zakończenia — czyli do uzyskania swobody — rwie mu się dusza. Oto co o “Połanieckich” pisze autor pod datą 12 lipca:
Czasem bierze ochota urwać, t. j. zakończyć trochę sumarycznie, i o ile sumienie literackie pozwoli, to tak zrobię, byle rzecz nie straciła. Wkrótce przyjdzie katastrofa z Zawiłowskim, która będzie nauką moralną “jedną więcej” dla Połanieckiego. Długi czas wahałem się, czy go nie powstrzymać na drodze przeniewierstwa. Już chciałem, alem się namyślił, zadawszy sobie pytanie: jakby było w rzeczywistości i gdzie byłaby prawda. Zresztą mam i swoją tezę psychiczną, mianowicie: że człowiek powiada sobie: “wszystko dobrze” i przestaje pracować nad sobą wewnętrznie, kręci kark przy pierwszej sposobności. Praca wewnętrzna to jest życie. Mądrość tę usłyszy Połaniecki z ust Maryni, naturalnie jako coś przypadkowego i w sposób nadzwyczaj prosty.
Gdy tak Sienkiewicz coraz to bardziej zniechęcał się do pracy literackiej, zdarzył się błahy z pozoru wypadek, który ożywił w nim silne ambicje twórcze i pozwolił zapomnieć o przeszłych ciężkich trudach. Oto grono obywateli zakopiańskich zwróciło się do niego z prośbą, by wygłosił odczyt na dochód budowy kościoła parafialnego. Sienkiewicz zgodził się — niebawem odczytał wobec licznie zgromadzonej publiczności nakreślone wówczas urywki nowej powieści, opisujące pożar Rzymu i spotkanie świętego Piotra z Neronem. W liście z 13 września tak o tym przełomowym momencie doniósł Henkielowi:
Zmęczyłem się odczytem, Połanieckimi, i piłowaniem materiałów do Quo vadis... siedziałem cały dzień nad robotą... Z Połanieckimi dobijam i piszę już ich lżej, na co czas, bom się przepracował, uwzględniając warunki... Odczyt dla górali przyniósł mi ten dobry rezultat, żem się przekonał, iż mnie koń zwany Quo vadis z siodła nie wyrzuci... O Połanieckich piszę do Bogusławskiego...
W parę dni później (19 września) donosi Henkielowi o terminie:
Skończę w przyszłym miesiącu... Jeżeli się myśli o stronie tylko artystycznej... dla zysku nie przedłużyłbym powieści ani o jedną literę...
Jednocześnie wraca dawny pomysł — komediowy:
Z różnych figur i ustępów Połanieckich można by wykroić komedię. Wtedy myślę o Lubowskim...
Tym razem już obietnice nie są próżne. Istotnie powieść dobiega końca; pod koniec września (25 IX) autor komunikuje:
Mimowoli — ale zupełnie mimowoli — ściągam sznurki powieści, by ją zamknąć, jak kapciuch, jak najprędzej. Skończyłbym w tym miesiącu, gdybym miał więcej dni przed sobą. Skończę jednak niezawodnie w październiku... całość będzie wynosiła 30 arkuszy druku, może i kilka kartek...
Dotrzymał słowa. Oto dn. 26 października donosi o zakończeniu powieści, zaznaczając, że jest z niego i z tytułu kontent:
Usprawiedliwiłem tytuł, który Bogusławski zostawił przez pomyłkę, bo ja chciałem, żeby był “Stanisław Połaniecki”. Może to nawet lepiej, bo daje to książce większą doniosłość społeczną.
Ogarniając dokonane już dzieło, autor pisze o nim:
Jest w całości kupa stronic i kupa indywiduów. Nazywam te figury indywiduami, bo jednak żyją swoim życiem i stoją na własnych nogach...
W tych figurach, jak wspominałem, publiczność warszawska dopatrywała się portretów różnych osób rzeczywistych, a złośliwi ludzie szerzyli na ich temat przeróżne plotki — które, jak wspomniano, nie mało przyczyniły się do przykrych dla autora komplikacji osobistych. Bolał nad tym Sienkiewicz głęboko — ale daleki był od wszelkiej mściwości, wszelkiego uprzedzenia czy obmowy; przeciwnie, okazał w stosunku do szkalujących go ludzi imponującą szlachetność, dobroć i wielkość serca. Te wielkie zalety, tę prawdziwie wzniosłą i chrześcijańską postawę okazywał jeszcze niejednokrotnie względem źle życzących i szkodzących mu jednostek [...] że za napaści, za p[...]nie jego czci odpłacał się tym ludziom — pomocą materialną, posyłaną im tak cicho, iż nigdy nie wiedziała lewica, co daje prawica.
Przedwczesną dziś rzeczą byłoby ogłaszanie bliższych szczegółów, więc wracając do ściślejszego tematu, poprzestanę jedynie na przytoczeniu urywków tych listów, gdzie jest mowa o galerii “figur” czy indywiduów, włączonych do omawianej przez nas powieści; oto co pisze autor w cytowanym już powyżej liście (25 IX):
Co do podobieństwa figur... Od tego do portretowania kogoś daleko; nigdym tego nie robił i nie będę. W tym wypadku... figura pani Broniszowej jest przeze mnie zmyślona... Ludzie szukaliby portretów. Wie Pan zresztą, kto jest fizycznie trochę portretowany. Oto Marynia Połaniecka. Z tego bierz Pan miarę moich sposobów; miary ludzkich języków dawać nie potrzebuję. Że pewna ilość ludzi łże, z tego nie idzie, żeby nie wolno było powieściopisarzowi stworzyć postaci łgarza lub łgarki. Jest w tym wszystkim jednak coś charakterystycznego. Ja tworzę tego rodzaju postać — a ludzie mówią: Oho, to nie może być kto inny, tylko XX...
Do sprawy tej wraca jeszcze Sienkiewicz w liście z 5 października, pisząc a propos Broniszowej:
Możem się nie ustrzegł, żeby analogie całkiem uniemożliwić... Ja potrzebowałem dramatu w powieści, a obok tego tła dla Maryni, na którym jej dusza odbijałaby się z tym większą jasnością. Takim tłem mogły być kobiety lekkie, próżne, kokietki, kłamliwe. Zróbże Pan takie, żeby nie mówiono: to ona...
Już koniec pisania... “Kolosalne zmęczenie” — świadomość, że trzeba będzie wypocząć gruntownie, zanim przystąpi się do tworzenia systematycznego nowej powieści — postanowienie, by “przez dwa tygodnie tylko czytać, a nic nie pisać” — poczucie dziwnego odprężenia: “ustała pobudka, jaką miałem w Połanieckich”. Ale jeszcze z powieścią swą autor się nie rozstaje. Jeszcze “łowi uchem ostatnie znikające tony”. Najpierw spogląda sam w siebie:
A teraz mam głównie tę pociechę, że książka to jest jednak czyn literacki, społeczny...
Potem ogólne spojrzenie na treść ukończonego dzieła, na jego dążność i zamierzenie:
Chciałem wywołać wrażenie wsi i ciszy i do pewnego stopnia udało mi się, jak widzę w druku...
Ale w druku dostrzega i usterki, które podczas pisania uchodziły jego uwagi. Wylicza zmiany, jakie poczynił w opracowaniu książkowym:
Jedną na samym początku, polegającą na tym, że Połaniecki, nim wrócił z zagranicy, był już wspólnikiem domu, który przed tym prowadził sam Bigiel...
Po tym koncept o Lolu w spirytusie wyrzuciłem, bo podobno zużytkował go gdzieś, lub może wymyślił Alfons Carr — nic o tym nie wiedziałem i wziąłem jako anegdotę kursującą. Obejdzie się bez niego...

O tych zmianach — i zapewne innych, ustnie omówionych — Henkiel musiał wiedzieć koniecznie zawczasu, bo nie kto inny, ale on sam przecie miał prowadzić książkową korektę. Książka już była gotowa do druku — nie miała marudzić tak długo, jak w odcinkach. Już autor nie był zmuszony w nią wkładać swego bólu serdecznego — i swego trudu nie zawsze powetowanego — i swoich rozgoryczeń. To wszystko zostało daleko, poza nim... Także i te ludzkie małostki, które ślad swój w powieści wycisnęły. Wielki artysta postąpił wyżej — tam gdzie go czekał trud większy i czyn wspanialszy. — Quo vadis...

Józef Birkenmajer.
Drukiem Kuryera Polskiego. 747 N. Broadway, Milwaukee, Wis.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.