Kaligula i Filon Żydowin
Stryj Klaudyusz zasnął przy gościnnym stole.
We włosach skórki fig, pestki daktyli,
Na tłustym brzuchu ręce. I wnet Cezar
Ściągnął brwi groźne, a błyszczące oko
Po sali biegło nakazując ciszę.
Zamilkły lutnie; greckie niewolnice
Tak się rozpierzchły, jako białe cienie,
A śmiech tłumiony słychać dookoła.
Tylko leniwi pieczeniarze, leżąc
Na swem triclinium, piją słodkie wino:
Ogromną głową trzęsąc, Kaligula
Śmiał się posępnie, aż mu kędzior brody
Rozchwiał się cały, jak szmat gęstej piany,
Gdy ją w zatoce wiatr miota na strony.
Wtem wszedły rzezaniec niosąc żeńskie trepki,
Które śpiącemu dał na tuczne ręce,
A drugi puścił misę z hucznym brzękiem...
Zbudził się Klaudyusz i zaczął oblicze
Trepkami drapać i trzeć sobie oczy...
Śmiech homeryczny zakończył tę scenę,
Która sie zwykła po ucztach odgrywać,
U cezarowych stołów.
...A świat cały
Tonął w zepsucia bagnie i w ucisku,
I tylko podłość władała na ziemi,
Zgarniając złoto. Wszystko mogłeś kupić:
Wstyd niewiast w Rzymie był największym cudem
A siła mężczyzn — niewidzianym dziwem.
Od stołu powstał Cezar. Eunuch klęknął
I szeptał w prochu: Jakim strojem raczy
Odziać, pan świata, boskie swoje ciało?
Czy wśród bachantek chce, jak Dionizos,
W purpurze jechać miastem, ambrozyjskie
Biodra tygrysią przepasawszy skórą?
Czy jak Posejdon, wielki władca morza,
Chce się wieźć w muszli, trójząb dzierżąc w dłoni?
Czy jak Apollo chce swej nogi krasą
Świat olśnić? Czy też w zbroi Aleksandra
Chce lud swój straszyć, jako owcze stado?
Odął wzgardliwie Cezar grube wargi,
Przeciągnął członki, zatoczył się pijany,
Z trudem unosząc ogromne swe cielsko
Na cienkich nogach. Kopnął eunucha,
Aż ten na marmur padł, i krwawe ślady
Czołem wycisnął.
— ...Do Tartaru, z całym
Tym kramem bogów aryjskich i greckich!
Ja sam tu Bogiem! Na co mi te maski
Olimpijczyków? Nie chcę być ich błaznem!
Dość już mam tego! Dzisiaj na Selenę,
Jako Endymion czekałem noc całą,
Przecież nie przyszła! W ucho Jowiszowi
Szeptałem tysiąc pytań... I cóż?... — Kamień!
Ani drgnął na swej podstawie... Precz z nimi!
Wyrzucę wszystkich! Idę dziś do Lamnis!
Jako satrapa Azyi chcę iść miastem,
Pałać jak słońce, wonią ambry dyszeć!...
Upadł, bełkocąc, na złote leżenie,
Czaszę za czaszą jął wypróżniać duszkiem,
I głośno ziewał; a zanim niewolnik
Przyniósł żądany strój jął targać róże,
Co w okół czaszy winęły się wieńcem.
— Kto śmiał — rzekł — dawać to prostackie kwiecie,
Mnie, Cezarowi? Jakże woń ich mdląca!
Czem napuszczone są te listki blade?
Jestem otruty! Napcham ich wam w usta,
Aż do zduszenia!... Ten, co się poważy
Raz jeszcze czaszę owinąć mi w róże,
W pośród róż zginie!
Uklęknął niewolnik
I kładł na nogi pana złote kolce,
Szkarłatną szatę spiął drogą zaponą,
Na włosy wieniec z hyacentów wcisnął,
A w rękę włożył złote berło, które
Siało do koła blask dyamentów; poczem
W dłonie zaklaskał, a orszak ruszył.
Szli wiecznem miastem. Rzezańcy, dziewczęta,
Senatorowie, cytrzyści, flecistki,
Wodzowie, skoczki, augury, mimy,
Straż pałacowa, kuglarze, i z cyrku
Tłum barbarzyńców.
W pośród nich, w lektyce,
Pod chłodem pawich wachlarzy legł Cezar,
W stroju satrapy. W koło, na kolana
Padała ludu czerń, ujrzawszy orszak,
Czołem się w prochu korząc, jak przed bóstwem.
Ale drzemiący w wielkiej swojej nudzie
Cezar, nie raczył widzieć tego hołdu.
Stryj Klaudyusz tylko, co przy nim jak trefniś
W podskokach śpieszył, na tłumy klęczące
Rzucał wybrane z włosów obierzyny
Fig i pomarańcz, i łuskawiny brzoskwiń
Dziś dworski błazen, jutro — tyran krwawy.
O muzo! porzuć twój tragiczny koturn!
Szyderstwem ściągnij usta, i z strun grzmiących
Dobądź burzliwym śmiechem groźny akord!
Bo dzieje świata często się w komedyi
Maskę chowają i ponurej farsy!
Wszakże z jej pustych, trupich oczodołów
Patrzy Nemezys i podnosi palec...
W atrium willi, gdzie błyszczący marmur
Śnieżył się w złotych wieńcach arabesek
Kolumn korynckich, które akantowy
Liść obejmował, wśród rzeźb, malowideł,
Bezładnie na swe czekających miejsce
U ścian, gdzie śmiał się z pompejańskich fresków
Niejeden satyr pieszcząc nimfę młodą,
Gdzie się wznosiły tańcujące Hory,
Nad uskrzydlonym rydwanem Heliosa, —
Tłum siwych starców z bojaźnią stał w sercu.
Obcy im był ten cały przepych piękna,
Wstrętnemi rzeźby, obrazy, kolumny.
Innego Boga oni wyznawali,
A sztuka, która do zmysłów przemawia,
Grzechem im była. Mroczna, groźna przyszłość,
Na ich zjeżonych brwiach zawisła chmurą,
A oczy żarem prorockim pałały.
Płaszcz prosty, ciemny, rzemieniem wiązany,
Na piersiach srebrny falą długiej brody,
Do stóp im spływał, odzianych w sandały.
Tak się cisnęli w Atrium, drżący w sobie.
Wtem zabrzmiał odgłos cymbałów i fletni...
Cezar przybywał. Starcy na ziem padli,
Twarz kryjąc w dłoniach; bo w piersi ich wzgarda
Z strachem walczyła...
Chwilę była cisza.
Tłum ukorzonych spostrzegł Kaligula
I nagle spytał: — Kto są? skąd przychodzą?
Po co mi drogę zawala ten motłoch?
Hejże tam! Chaeres! Każ ich precz wyrzucić!
— ...Jesteśmy żydzi... Idziem z Aleksandryi...
— Ach! Wyście żydy? Jak to w swej satyrze
Mówi Horacyusz? Prawda! Z samej woni
Mogłem to poznać! Dajcie no mi róże!
Bo mnie ten czosnek i cebula zdusi!
I sięgnął dziewce w zapaskę, co świeżych
Róż była pełna, i garść ich do twarzy
Podniósł nie bacząc, że przed krótką chwilą
Ich woń czarowną zwał prostacką wonią.
— Czego chce czerń ta? — mówił poprzez kwiecie.
— Ach, przypominam!... Piękne o was rzeczy
Pisał Petroniusz! Że mnie bogiem swoim
Uznać nie chcecie? No dobrze! Więc teraz
Snadź do rozumu przyszliście? Mój posąg
Chcecie zapewne przed arką przymierza
Wznieść w synagodze? Cóż, czy ten wasz straszny
Jehowa, swoim uzna mnie sąsiadem,
I godnym bratem?
Twarz zakryli żydzi
Przed tem bluźnierstwem. Odwrócił się Cezar
Od ukorzonych w prochu ku drużynie,
I parsknął śmiechem.
— Ej, patrzcie! Ten satyr,
To cały stryj nasz, Klaudyusz!... Brzuch ten, nogi...
Nie... przez Fortunę!... Ten kto to malował
Miał wprost natchnienie!... Cóż się nie śmiejecie,
Kiedy się Bóg wasz śmieje?
Tupnął gniewnie,
I wnet się orszak zaśmiał. Z prochu żydzi
Podnieśli twarze, a z pośród nich starzec
Filon, co orłem ulatał na skrzydłach
Myśli, ku słońcu mądrości i prawdy —
Postąpił naprzód i rzekł tkliwym głosem:
— Krew ciecze miastem naszem! Słupy dymu
Oblicze słońca kryją nam na rynkach...
W ulicach ginie izraelski naród...
Na polach, w pośród naigrawań tłuszczy,
Na szubienicach, na zgliszczach swych domostw,
Z których łup bierze kto chce, przez swawolę
I żądzę złota...
Nie znajdujesz, Prysku,
Że ta bachantka, tam wyżej, na fresku,
Lewą pierś mniejszą ma od prawej?... Bo mnie
Tak się coś zdaje!...
Filon mówił dalej:
— Wszystko to sprawił rozkaz, by twój posąg
Stanął w świątyni, przed Arką Przymierza...
My, Panie, tego dopuścić nie mogli!
W pokutnych worach, z popiołem na głowach,
W szatach rozdartych na piersiach i czarnych,
Wznieśliśmy proźby, by raczył Petroniusz
Mówić za nami przed tronem twym, Panie,
I lud nasz zbawić od strasznej tej kaźni!
Jako tu mówię, takom przed nim mówił...
— Te okna nie są w mym guście. Za wązkie
Kolumny także doryckie bym wolał.
Tu nadto złota, tam zaś barw za mało.
Ta pospolita czerwień!...
Filon mówił:
— Niżbyśmy mieli znieważyć świątynię,
Umrzemy raczej! — rzekliśmy w swym zborze,
Męże i starce. Zbierzemy się tłumem,
I przywiedziemy żony swe i córki,
I drobne dzieci i wszyscy zginiemy
Z rąk własnych, i brat brata wyda śmierci.
Krew nasza niech twe bluźnierstwa, o władco,
Zmaże przed okiem żyjącego Boga!
— Wyrąbać mi te cyprysy na drodze!
Drzewo to jest mi wstrętne! Laur i mirty
Sadźcie do koła willi, a po krzakach
Tysiąc słowiczych gniazd niechaj mi śpiewa!
Niech mi wesoło będzie!
Filon mówił:
— Oto się wszyscy damy na objatę,
I naród cały na ofiarny kamień
Szyję położy, a nie zbluźnim Bogu!
A wtem się Cezar, jako błyskawica
Odwrócił z śmiechem: — Czy to prawda, żydzie,
Że wieprzowego nie jadacie mięsa?
Radbym to wiedział...
Odrzekł Filon: — Prawda.
Tak zakon każe, prawo ojców święte.
A mnodzy, wśród nas, tak go ściśle strzegą,
Że i koźlęciem, władco, pogardzają.
— I mają słuszność — odpowiedział Cezar —
Bo to niesmaczne mięso!
Parsknął śmiechem,
I nie zważając już więcej na żydów,
Szedł dalej. Mijał sale i galerye,
Tu gniewem zawrzał, ówdzie sypał żarty,
Jak przyszedł kaprys. Tłum żydów szedł za nim,
Z głową schyloną i z bojaźnią w duszy,
Bo żart tyrana bywa gorszy gniewu.
Tak idąc Filon rzecz prowadził dalej,
A mowa jego była jako wody
Górskie, którym sie próżno przeciwiają
Skalne wywroty, wstrzymując je w biegu.
I wód tych również nikt w okół nie słucha,
Lecz one w pustce głos niosą burzliwy.
Ptak je zuchwały chce przekrzyczeć wrzaskiem,
Szczyt skalny w bród mu rzuca swoje głazy,
Lecz one dalej walą się zwycięzkie,
Grzmiąc wiecznym hymnem — pustyni i Bogu.
— O! bądź miłościw!... W duszach naszych smutek,
A na ust prochu przebywa westchnienie!
Lgnie suchy język nam do podniebienia,
A oczy palą łez gorących żary...
Tam, w domu, czeka lud nasz opuszczony,
Na łaskę tłuszczy wydan... Piersi matek
Wpierw ssać nie będą wątłe niemowlęta,
Aż się do domów wrócim wysłuchani,
Aż słowo łaski z ust twych padnie, władco,
A to bezprawie ukróci, przez które
Jesteśmy łupem rozjuszonej czerni,
I wojsk, zarówno chciwych krwi, jak złota!
O zmiłowanie będziem prosić Boga,
By szczęściem wieńczył wszystkie kroki twoje,
A laurem sławy nieśmiertelnej — głowę.
Byś władał długo potężny i wielki,
Tak jako niegdyś Salomon i Dawid!
Za ciebie modlić będziem się, nie tobie!
Wszak gdybyś naszych nie usłuchał głosów,
Zaprawdę, Panby powstał w swoim gniewie,
A sprawiedliwość, co w nas krzywdę cierpi,
Z prochu by podniósł na tron wszego świata!
O, pomsty Bożej nie wyzywaj, panie!
Na pajęczynie, na pajęczej nici
Wisi, i palcem może być strącona...
A wtedy skruszy cię, jak młyński kamień...
Sąd boży czeka — lecz straszny przychodzi! —
Wszakże na słowa te nie zważał Cezar,
Ni jego orszak. Nagle we drzwiach samych
Chaeres nadto sie przybliżył do pana,
A ten na nogę nastąpił mu z śmiechem.
Zacisnął usta gniewny pretorianin
I ani syknął. Więc Cezar się złością
Zapali srogą.
— Nuże! krzycz niezdaro!
Na jednej nodze tańcuj! Chcę się bawić!
A wy się śmiejcie!...
Przymuszonym śmiechem
Ściągnął więc Chaeres usta i jął skakać...
Wszakże z głębiny oka jego błysła
Twoja, Nemezys, twarz i włos wężowy...
Gdy odchodzili żydzi, do Filona
Z chmurnym się licem schylił pretorianin:
— Czekaj do jutra w Rzymie na odpowiedź,
Usłyszysz o mnie więcej! — A nim Filon
Mógł go zapytać, z drużyną Cezara
Zniknął na schodach.
Drugiego dnia skonał
Pod mieczem swoich pretoryanów Cezar.
Chaeres ich przywiódł — i cios pierwszy zadał.