Kamienica w Długim Rynku/XLVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kamienica w Długim Rynku
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1868
Druk J. Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Nazajutrz sprzedanie willi zostało już postanowione, pułkownik tylko chciał jeszcze raz sam przekonać się naocznie iż skarb o którym marzył zawsze, nie mógł być tam ukryty. Wziął z sobą Radgosza... pojechali... przez całą lipową aleję wiodącą ku Oliwie milczeli zamyśleni. Nareszcie ukazały się w lewo owe ruiny ogrodu, i wspaniałych niegdyś gmachów... Widok był prawdziwie zasmucający; tak to wszystko stało opuszczone, zarosłe, dzikie i puste... Sama willa trzymała się wprawdzie, ale w czasie zajęcia Gdańska przez Francuzów, umieszczono w niéj lazaret, powybijano okna, poodrywano potém posadzki, pokaleczono niemiłosiernie to cacko. Fontann, galeryj, posągów leżały tylko pokruszone szczątki. Oba z Radgoszem przebiegli wszystkie zakątki i przekonali się łatwo, że gdyby tu był skarb, jużby się przed łupieztwem nie mógł ostać... Na nieszczęście zruinowanie zniżało o wiele cenę, chociaż z pozostałości wiele było można skorzystać...
Rozmawiając tak, obchodzili z uczuciem smutku pokoje i sale, na których ścianach przeforsztowania lazaretowe zostawiły ślady obrzydliwe, gdy Wiktor spostrzegłszy z sieni wschodki w dół, zażądał znijść do suterenów... Stróż który pilnował niby pustki, poszedł po klucze... pod całą budową bardzo starannie sklepioną rozciągały się lochy w części jasne i mieszkalne od frontu, częścią ciemne i na składy przeznaczone... Nic w nich nie było prócz śmiecia...
Ale Wiktor opanowany zawsze manią szukania Albertowego skarbu grzebiąc się w jedném miejscu za kupą gruzu pod sklepienie aż nagromadzonego... dostrzegł niewidzialne, ukryte drzwi które zdawały się wieść daléj — do umyślnie zasypanéj kryjówki. — Odkrycie to na chwilę i jego i Radgosza poruszyło, posłano natychmiast po ludzi, po rydle, zaczęto gruzy któremi drzwi były zasłonięte, na stronę odrzucać. Trwało to do późnego bardzo wieczora... potem przy świetle w nocy; z naturalnym niepokojem i rozbudzoną do żywego ciekawością, stary Radgosz jakkolwiek obojętny na wszystko w świecie, nie chciał do Jakuba i Klary odjechać, posłano więc karteczkę. Pułkownik chodził paląc cygaro i podśpiéwywał tryumfujący... Drzwi które się powoli odsłaniały były mocne, dębowe, kute i zamknięte na zamek ogromny. Z rachuby na planie domu zrobionéj, wypadało że nie mogły prowadzić zewnątrz, ale do zapowiadanego lochu. Na wiadomość o wypadku Jakub i Klara, choć pora była późna, przybyli. Willa przedstawiała widok wcale niezwyczajny z temi światłami w nocy, robotnikami i zgromadzoną rodziną. Mimo zachęceń pułkownika i żwawéj pracy najętych ludzi, szło to jakoś powoli... patrzano na drzwi... Wiktor pokręcał wąsa... serce mu biło...
— Do kata! to będzie dopiéro jutro w Gdańsku plotek, jeżeli skarb się odkryje! mówił chodząc uśmiéchnięty.
— Ale co będzie szyderstwa i żartów z nas, dodał Jakub, jeżeli nic się nie znajdzie.
— Nic! nie może być, wołał Wiktor, po cóż zamek? na co drzwi zasypano gruzem, i to jeszcze tak zręcznie, że gdyby mnie było cóś nie tknęło odgrzebać go nieco, niepodobna się było domyśléć nawet téj kryjówki.
— Przyznaję się, dodał Radgosz — iż mimo pozorów wszystkich, wątpię żebyśmy tu ów skarb znaléźć mogli. Życie dziadunia Alberta jest znane, mało tu kiedy bywał, a raczéj nigdy, jakimby sposobem potrafił sumy tak ogromne w złocie przewieść niepostrzeżony? A gdyby użył do tego pomocy ludzi, cóśby się wydało.
Klara patrzyła na te przygotowania smutna i znużona. Jakub z obojętnością przynajmniéj pozorną — pułkownik świstał, śpiéwał, sam odgrzebywał i — po długich a długich usiłowaniach, drzwi do dołu oczyszczono, ponieważ odmykały się na zewnątrz, trzeba było jeszcze dobrze ziemi nadebrać, aby je uwolnić zupełnie. Niecierpliwość dochodziła do najwyższego stopnia... Już wszystko było do otwarcia gotowe ale pozostał zamek, zamek straszliwy, olbrzymi i zardzewiały.
— Rąbać drzwi! zawołał Wiktor... niéma tu ceremonij.
Drzwi znowu okazały się tak okute sztabami żelaznemi zewsząd, że topory podołać im nie mogły... posłano oklep do Oliwy po ślusarza, który nie prędko z całym pękiem kluczów nadjechał. Cały ten zachód nazajutrz oczéwiście miał miasto i okolice napełnić najzłośliwszemi plotkami. Radgosz przewidując to i zarazem niepomyślny koniec, głównie się zagryzał rozgłosem wypadku i szyderstwem, jakie musiał obudzić.
Po wielu próbach, szczęśliwy jakiś wytrych uchwycił zardzewiałe sprężyny i z łoskotem zamek puścił... ludzie pchnęli drzwi... Wszyscy stali w nich ciekawi, zatrzymując dech, śląc wejrzenie w głąb ciemną... Pułkownik pochwycił światło i mężnie przestąpił próg...
— Skrzynia! zawołał! skrzynia...
— Tak, dodał idący za nim Radgosz... skrzynia — ale pusta...
Jakub, Klara i wszyscy, kto mógł, wcisnęli się teraz do loszku... Był mocno zasklepiony, mały, ciasny. W jednym jego kącie stała dębowa, staroświecka okuta skrzynia, bez zamku z wiekiem odrzuconém, pyłu pełna...
— Okradziono nas! tu był nieochybnie skarb! wołał pułkownik... ale kiedy... za czasów zajęcia przez Francuzów... czy...
Opatrzono wszystkie kąty, oprócz téj skrzyni nic się nie znalazło... Wyciągnięto ją do piérwszéj izby, a pułkownik milczący począł się wglądać w głębi... Znalazł w niéj drobne szczątki pożółkłych papiérów, które na jakiś ślad naprowadzić mogły... Na jednym zrzynku zdało mu się widziéć rachunek ręką dobrze znaną dziada Alberta pisany. Niektóre jego cyfry nawet zgadzały się z notatką przed śmiercią skreśloną o sumach które posiadał... Ale papiérek inny widocznie z czasu świéższego po francuzku, był regestrem prowiantów, dostarczonych z okolicy dla wojska.
Z tego wnioskować było można dosyć prawdopodobnie iż skarb ukryty w tym lochu, zdobyty został i uniesiony w czasie plondrowania Francuzów po okolicy.
Z posmutniałemi twarzami, Wiktor, Jakub, Radgosz stali nad tą dębową trumną swoich nadziei, pułkownik ponury, zniecierpliwiony, kazał przecież skrzynię zabrać do miasta. Naostatku gdy już odjeżdżać mieli, wszedł sam jeszcze ze światłem do loszku, pogrzebał rydlem po kątach, postukał w głuche ściany, pochodził... Miał tę pociechę że znalazł w pyle jednę sztukę złota, wypadłą widać w czasie rabunku skarbu... Obudziła ona ciekawość... ale nie mówiła nic, był to niezbyt stary dukat holenderski... schowano go na pamiątkę... Poszukiwania kosztowały kilka czerwonych złotych.
Tak się tedy skończyła wyprawa do willi... próżną nadzieją, wielkim hałasem i zawodem...
Pułkownik śmiał się gorżko sam z siebie, ale zarazem tłumaczył: — czy kto z was na mojém miejscu byłby zostawił drzwi tajemnicze nie tykając, nie starając się dowiedziéć co się za niemi dzieje? Pewno nie... Zresztą, dowiodę wam, dodawał, że to co się stało, przynosi nam korzyść istotną, rozbija złudzenie i marzenia próżne... Wiemy teraz że skarb tu a nie gdzieindziéj musiał być złożony i że go sobie Francuzi zabrali. Niéma więc zdaje mi się powodu teraz zachowywania dla pamiątki przy naszych interesach, ani willi ani domu, potrzeba wszystko sprzedać i rozpocząć nowe życie.
To co mówił Wiktor, było wistocie bardzo rozsądném... Radgosz poklasnął, Jakub zgodził się milczący.
— Zaczniemy od willi — dodał, ogłaszam jutro sprzedaż... Zobaczymy.
Późno w noc znużeni powrócili wszyscy do domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.