<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Sułkowska
Tytuł Karareida
Podtytuł Żart epiczny i przedwojenny.
Pochodzenie Tristan II. Wiersze ulotne i fragmenta
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KARAREIDA.
ŻART EPICZNY I PRZEDWOJENNY.

ARGUMENT.

Wyprawę moją nad brzeg Bohu wody,
W podolskie łany i cieniste jary,
Pieszo i łodzią i autem przygody,
Uczty, pochodnie, fety i fanfary
I dni błękitnych świąteczne pogody
Na wyspie, skałach, w ogrodach Karary
Spiszę — — łaskawe niech mnie natchną gwiazdy,
Cieszące nocne podróżnych wyjazdy.


INWOKACYA.

Cna Mnemozyno, świętych Muz macierzy,
Gdy wszystko płynie wiecznej prądem rzeki,
Czas miastoburca zniszczenia swe szerzy,
Ty roztoczyłaś skrzydła Twej opieki!

Przeszłość salwujesz od czasu rubieży;
Lecz sercom dajesz, nie mózgom Twe leki,
Bo to co miłe, nie to czego trzeba,
Wspomnieniem wznosisz w empiryjskie nieba.

Bądź mnie łaskawą! a jeżeli bluźnię,
Sądząc, że rozum pamięcią nie włada,
Zapędź mnie kiedyś w erudytów kuźnię,
Niech mi szpargały noc oświeca blada!
Dziś dyletantem niechaj chodzę luźnie,
Może półboga spotkam koniokrada
I mimo zmiennych wypadków zasłony,
Gaj Twój nad czasem znajdę zawieszony!



PIEŚŃ I.

Nad Boh niech dzisiaj wiozą mnie Pegazy:
Noc będzie ciepła i miodem pachnąca;
Na łąki niechaj srebrne ściele gazy
Seledynowa poświata miesiąca.
W dąbrowie ujrzę czarowne obrazy,
Przedemną wzrośnie step czasem bez końca
I może zoczę, przy cwale rumaków,
Lance błyszczące wśród ciemnych sumaków.


II.

Bo takie były letniej nocy wdzięki,
Kiedy jechałam skądś tam do Karary;
W ciszy się dzwonków kołysały brzęki,
Wozu co jechał przez puste obszary.
Żab słysząc żechot lub puszczyka jęki,
Poezyę piłam jakby z pełnej czary
I myśli słałam w lipową ulicę,
W nowego kraju cudną tajemnicę.


III.

Potem miasteczka błysły mi bazary:
Otwarte ściany świeciły różowo,
Na słupach wschodnie wisiały towary,
A wkoło dziwną szwargocący mową,
Snuli się ludzie, niby piekła mary...
Już kupić chciałam lampę kryształową,
Ale skoczywszy na jakimś wyboju,
Z poetycznego wypadłam nastroju.


IV.

Lecz jak trwać można w przyziemnym humorze,
Gdy tysiąc szmerów pustki rozpowiada,

Że już w paprociach bogi tańczą hoże?
Step skrzydeł dwoje przed duszą rozkłada,
A serca drżące i tajemne morze
Światłość księżyca ciągnie k'sobie blada?
Więc myśli czujne a jakoby senne,
Pomknęły w szlaki nikłe i promienne.


V.

Aż nas zatrzymał mur z kamienia lity.
Księżyc nad bramą bielił smukłe wazy,
O cień drzew wsparte i nieba błękity.
Zanim dzwon stróża zabrzęczał trzy razy,
Już sunęliśmy przez traw aksamity,
Do drzew i kwiatów cienistej oazy
I do świecącej wśród dębów arkady,
Pałacu jasnej, śmigłej kolumnady.


VI.

Ledwo podróżne otrząsnęłam pyły,
Wieczerzę dali na sali sklepionej.
Płomień latarni oświetlał ją miły.
Maryny[1] strojnej w perły i robrony,

Z pod łuku sklepień oczy mnie śledziły;
I chociaż w inne zwróciłam się strony,
Zdawało mi się, że caryca blada
Nieufnie patrzy i coś we mnie bada.


VII.

Wnet pod przewodem poszłam Pani agi,
Na wysrebrzone miesiącem terasy.
Drzew, skał i kwiatów księżyc uczył magii,
W parku się niosły szumy i hałasy
Bohu, co ciska na porohów wagi
Pieniące prądy i wód wściekłych masy.
Słuchając rzeki, staliśmy w milczeniu,
Ponad urwiskiem, w lip i dębów cieniu.


VIII.

Nadbrzeżną ścieżką chodziliśmy długo;
Księżyc zaglądał przez gałęzi kraty,
Na ciemnych głębiach kołysał się smugą,
Aż prąd ją porwał na pian śnieżne płaty
I plwał na głazy rozwścieczoną strugą.
Tu ktoś przypomniał, jak dawnemi laty,
Karara Turków była wilajetem,
A bazyliańska świątynia... meczetem.


IX.

Od stepu zwrotkę ostatnią przywiało
Smutnego epos; idziemy od rzeki,
Wzdłuż murów drogą szeroką i białą
Od murów dzienne promienieją spieki;
Boh toczy w dole krzywę swoją śmiałą
I płynie srebrem w widnokrąg daleki...
My przez kararską wracamy korniszę
W pałacu senną, popółnocną ciszę.


X.

Rano ................
..................
..................
Słońce mnie budzi i niebo przeczyste
I w towarzystwie pośpieszam jamnika,
Przez strome ścieżki i stoki urwiste,
Nad Boh, gdzie słońce blaski sieje szczodre,
Na fale dźwięczne, pieniące i modre.


XI.

Hymn uroczysty Bohu i miesiąca,
Już na akordy rozplótł rozmaite
Blask różnofarbny i wesoły słońca.
Na wzgórzach stroi chaty strzechą kryte,

Na cerkwiach błyszczy sieć promieni drżąca;
Powietrze całe zda się złotolite
I czujnem uchem, o porze porannej,
W ryku wód słyszę głos kapeli szklannej.


XII.

Boh jest przed parkiem jak lustro pogodne,
Aż spłynie skrętem w jaru strome ściany,
Skały łożyska w sploty chwyci wodne,
Zryczy wód grzmotem, oplwa mętem piany;
Chwilę w głębinie zbiera siły prądne,
Na progi pada wściekłością pijany...
Przeleci gniewny; głazy za nim warczą;
Z dala się śmieje chytrą, złotą tarczą.


XIII.

A gdy tak pędzi z wściekłością i w szale,
W tyle srebrzyste grają mu fanfary,
Ruchliwe, drobne, poniechane fale.
Kraj skał nadbrzeżnych oblegają szary;
Cisną się, tłoczą, wpierają zuchwale:
I nie wiem czyli trzciny i szuwary
Kołyszą lęki czy ranne wietrzyki,
Gdy woda wdziera w wysepek przesmyki.


XIV.

Właśnie prom wyspy opuszczając brzegi,
Przypływał ku mnie toń prując głębiny
I prządł za sobą płynne, złote ściegi,
Chłopcy rytmicznie przesuwali liny;
Prom niósł wprzęgnięte do małej telegi
Osiołki gniade wiozące jarzyny.
Więc mi się wyspa marzyła szczęśliwa,
Gdzie są pasieki, sady i warzywa.


XV.

Błądzę urwiskiem przez ścieżyny kręte...
Złociste centki pieszczą leśne mroki
I mchów aksamit i głazy zaklęte.
Pod drzew namiotem sen zawisł głęboki...
Takie pogańskie gaje były święte,
Gdzie czczono węże i zielone smoki.
Nagle zawyło... Męstwem serce zbroję
I szukam smoka, lecz znajduję Gioję.


XVI.

Gioja to czarna pomorska wilczyca;
Jak jedwab miękka, mieści się na dłoni;
Prym jej piękności oddała stolica.
Gdy obcych ujrzy albo zaprząg koni,

Miota jej ciałem gniewu nawałnica:
Jak Cerber szczeka w daremnej pogoni,
Świat niepokoi: na nerwy jest chora,
Lub jako piękność do kaprysów skora.


XVII.

Więc pani Gioji uspokaja Gioję;
Lecz wilk przy źródle zawarł ze mną zgodę:
W calową czeluść sączą się tam zdroje.
Wilk chce się napić, lecz by poniósł szkodę,
Utonął snadnie; przeto palce moje
W studzience zwilżam i daję mu wodę.
Wilk milczy, poznał, że i przykrych gości
Pomoc jest cenną, gdy pragnie lub pości.


XVIII.

Wysokopienne grabów wiodę ściany
W ogród, co blaskiem wszystkich barw się mieni,
Kwitnący śniegiem, iskrą wyzłacany;
Gdzie wszystkich kwiatów lata i jesieni,
Dyszące wonią kołyszą się łany,
W złotym potopie gorących promieni;
A nad rozkwitłą i pachnącą tęczą,
Roje owadów muzykalnie brzęczą.


XIX.

Takim był pierwszy mój w Kararze ranek,
Błękitem, słońcem, rosą malowany;
I tak dni miłych rozpoczął się wianek,
Na nić pogody złotą nanizany;
Dziś  rozprysł  w  czasie  jak  lot  kraśnych  baniek,
Które w przestworu powietrznego ściany
Śle małe dziecko; lecz któż z czasu toni
Zaczerpnie wody i zawrze ją w dłoni?


Październik 1913


KONIEC FRAGMENTU »KARAREIDY«.







  1. Mniszchównej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Sułkowska.