Krajobraz nad brzegiem morza, wczesnym rankiem dnia pogodnego. Morze jasne, mgła prześwietlona słońcem otula dolne części skał nadmorskich. Wśród skał pnie się kabłąkowata ścieżka »en dos d’âne«. Na przełęczy stoi Tristan II. Izolda wychodzi ścieżką z mgły na przełęcz; na widok i słowa Tristana zatrzymuje się.
TRISTAN II.
Kto jesteś Ty?
Z porannej mgły
Wypływasz w brzask...
Słoneczne skry
W Twych włosach lśnią,
W Twych oczach blask.
A postać Twa Jak dziki kwiat Od rosy lśni... Kto jesteś Ty?
Widziałem Cię
W pogodną noc Poświaty...
Gdy księżyc już,
Ze srebrnych kruż,
Lał światło mdłe
Na Twoją brew I szaty.
Widziałem Cię W burzliwy dzień, Gdy z trzaskiem skier, Z łomotem drzew, Z nawałem chmur Zły wicher dął. Twój rumak piął. W Twych oczach skry, W Twych oczach grot. Spokojna dłoń, Spokojny głos.
A potem w lot, Choć wicher dął, Choć piorun klął Twój dziki koń Rwał pustką błoń Posłusznie.
I dzisiaj znów
Z mych wschodzisz snów,
Jak wiosny wieść,
Jak świata treść Promienna.
Kto jesteś Ty?
Twe imię znam:
Izoldą chrzcę
Bo Tristan jam Jest drugi.
IZOLDA
Kto jesteś Ty?
TRISTAN II.
Z dalekich włość
Jam zawsze gość,
Bo Tristan jam Jest drugi.
Jak zimny wichr
I deszczem iskr
Na wieszczów skroń Opada.
By dali żer
Światu co drwi:
Swych myśli szmer,
Tętno swej krwi.
Moc, która jest Jak świtów cud, Jak strumień z gór, Jak rytm bez słów, Jak ognia chrzest. I rodzi z krwi, Z wiedzy i z łez: Zdobywców ród, Proroków chór I świętych huf.
Jeżeli wiesz,
Rozumem mierz:
To nie jest bój Półbogów.
Faluje, mży...
Jak otęcz szkli,
Wygasa, lśni,
Jak powiew drży.
Umyka rąk,
Jak rosa łąk;
Jak ranny brzask,
Jak pereł blask,
Jak strumień żyw,
Jak pieśni spływ…
Zwyciężę ja; Lecz iskra ta Zanika, drga, Barw tęczą gra, Prześwieca kurz I spływa już W dni nowych brzask, W chwalebny blask Zwycięstwa.
Zwyciężę ja;
Lecz tajna skra
W głębinie tli,
Wygasa, lśni,
Komnata w starym zamku, u szczytu dachu. Okno i drzwi B na balkon z żelazną kratą, uwieszony na wysokiej ścianie; z balkonu rozległy widok na okolicę; jest po zachodzie słońca; drugie drzwi A w głębi komnaty.
GŁOS IZOLDY (za A)
Czy klucz ten znasz?
Czy sobie dasz Z nim radę?
TRISTAN II. (otwierając A)
Patrz, stare drzwi I stary klucz, Na zamku rdza Jak plama krwi.
(Milczenie — potem zwracają się ku sobie i patrzą na siebie długo jak zaczarowani).
(Tristan II. i Izolda wchodzą do pokoju z balkonu. Tristan II. zapala latarnię ręczną, stojącą w rogu — rozglądają się. W czasie ich rozmowy księżyc wschodzi i po jakimś czasie jedno pasmo promieni zakrada się do komnaty).
IZOLDA
Patrz w ściany wnęk: Za siatką krat Spowite w kurz Słoiki. Bierz kluczy pęk; To z dawnych lat Zwietrzałe już Apteki.
(Tristan II. otwiera szafkę zagłębioną w niszę ściany. Izolda bierze jeden zapylony słoik do ręki).
»Niech się napije, który się nie boi;
»Niechaj przód drugą duszą się upoi;
»Niech mnie rozsączy w puhar kryształowy
»I zmiesza ze mną sok winogradowy,
»Nie skąpiąc łyżką setnego obrotu.
»Kto mnie zażyje nie zazna powrotu:
»Ja krew i ciało rozkładam zgnilizną,
»Śmiertelną jestem i przednią trucizną«.
TRISTAN II.
Zabawny lek, Ten śmierci stek Zwietrzały.
(Rozgląda się po portretach wiszących na ścianach):
Któż pił ten płyn?
(latarnią oświetlając portret pięknej damy w koronkach, o długiej, okrutnej ręce):
Ten śmierci znak… Czyż nie drwisz z kart Alchemii?
IZOLDA (oddaje puhar Tristanowi II.)
To może żart,
A może wart Jest próby.
TRISTAN II. (jak wyżej)
Izoldo, słysz, Ty może śnisz Sen zguby?
IZOLDA (jak przez sen, przypominając, patrzy się w Tristana)
U ciasnych bram,
W bezkreśnej rzeki wstąpię wody;
Chcę płynąć tam,
Gdzie płynął wzrok:
W niebiański mrok,
W tajemny śpiew,
W rytmiczny zlew
Fal życia i fal śmierci.
Przyjm z moich rąk Śmiertelny lek Trujący krew, Eliksyr mąk. Słyszałem śpiew Wieczystych ech, Przyjmuję zew —
(Podaje jej puhar kryształowy).
(Izolda w milczeniu pije z puhara do połowy — patrząc w oczy Tristana II. — podaje go Tristanowi IITristanowi II., który tak samo, do dna go wychyla — patrzą na siebie bardzo długo — potem wyciągają ku sobie objęcia).
W innej części zamku — po północy — Tristan II. siedzi schylony w fotelu, z głową ukrytą w dłoniach - w drugim końcu pokoju Izolda stoi i patrzy przez okno otwarte, opierając się lekko na ręku.
I cóż, że gdzieś tam w nieskończonym bycie
Dwie fale równe siłą, wzrostem, pędem,
Wciąż się ścierają równoległym rzędem?
Ciebie nie ujrzę o porannym świcie…
(Zakrywa twarz rękoma — — Milczenie)
Bo zwykle ludzie, gdy ich fala niesie
Życia lub śmierci patrzą tylko żłobu;
Jak martwi płyną na życia bezkresie,
Łudzą się życiem zstępując do grobu.
Lecz jeśli komu od życia zarania
Braćmi są ludzie i ptaki i głazy,
Jeżeli w świecie nie zmienne obrazy,
Lecz przedmiot widzi swego ukochania,
Jeżeli patrzy w głębie lazurowe,
Jeśli miłości zdroje kryształowe
Pogodnem czołem on tylko osłania,
To kiedy stanie na żywota szczycie,
W potędze pieśni i miłości świcie,
Śmierci zapragnie, aby posiąść życie.
Marzyłem cudnie w nieskończonym bycie,
Że kiedy w nicość spłynie nasza zorza,
Zabłyśnie znowu jako iskra boża
Na nieskończonym, bezdennym błękicie…
Na wiecznej wadze przesunie się życie,
Gdy muśnie o nią nasza śmierć skrzydlata.
I cóż, choć wzejdzie nowy cud dla świata?
Ciebie nie ujrzę o porannym świcie…
(Milczenie).
IZOLDA
Daremnie chcesz Rozpaczą truć Nas zwodną.
Tristanie wierz: Twarz ku mnie zwróć Pogodną.
TRISTAN II.
O nie, Izoldo, bo jestem przeklęty.
Przebiła wiedzy i natchnień godzina,
Gdy myśl leciała, jak chyże okręty,
W bezmiar bezgrzeszny, tajemny i święty...
Ale »bez portu było żeglowanie«[1]
Wszechświata pisze nie człowiek równanie.
Wir myśli porwał, jak rozbite szczęty,
................ ................
...Wiem gdy wzrok oprę o Tatr granit pewny,
Żem wcale nie jest Słowianin rozlewny;
Nad mętną jedność przekładam różnicę:
III.
Dobra i złego, natchnienia, pokusy,
Jutra od wczoraj, i dwu listków w lesie...
A gdy myśl ostrzę o Tatr jasne brusy,
Różnicę rzeczy zaznaczam w okresie,
Nizinnych równań nie zdurzą mnie czary.
Nie uśpi ducha głos doliny sennej,
Że świat jest zawsze jednaki i płaski,
Że byt w przestrzeni i czasie niezmienny
I zieje nudą z poza złudzeń maski
I że odwieczne powracają mary.
V.
Bom już od dziecka patrzał na zrąb skały,
Którą dźwignęły siły buntownicze,
Gdy ziemię twórcze rozpierały szały,
Gdy duch wbrew ciału rzeźbił jej oblicze
I wzniósł ku słońcu dumny profil chwały!
VI.
Otchłanie światła, w chmurne zwątpień noce,
Nieciły czasem myśli-błyskawice,
Że duch wciąż tworzy poziomu różnicę
I nowy zsyła potok żywej mocy,
Gdy ziemi w błękit podnosi granicę.
VII.
Poznałem później, że prąd ducha rwący
Porywa sobą wszelki byt żywiący
I walczyć każe wiotkiej roślinności,
Za życie świata, za wieczną odnowę,
By świat nie skarlał w równaniach nicości.
VIII.
Poznałem później, że człowiek rozumny
Nie może w spadku pozostawić trumny;
Nim płomień życia spali ciało zdrowe,
Zbudować musi nowości kolumny
I cisnąć z góry czynów ogień żrący!
IX.
Lecz kto na szczycie nie spali się żartwą,
Kto twórcą nie jest, daremnie się trudzi
Uśmiechem stroić bryłę losu martwą:
Szałem się zmysłów lub rozrywek łudzi,
Aż w noc odpłynie smutnej śmierci tratwą.
X.
W dziecku myśl taka nie była świadoma:
Sierota mały, wychowan z starszyzną
Cierpką, posępną, nie wyszedłem doma,
Gdzie dnie się kładły popiołu szarzyzną
Na taflę bytu cichą, nieruchomą...
Dworzec nasz nizki, ledwo zdał się białym,
Pod dachów wielkich okapem zczerniałym;
W okna patrzały wygięte w kabłąki
Jabłonie stare; jednym skokiem śmiałym,
Byłem w konarach i biegłem na łąki.
XII.
Biegłem jak zając na ranną wyprawę,
Z brylantów mokrą otrząsałem trawę;
Migały mi się, rumiane od świtu,
Tatry wysokie, lub niebo łaskawe,
Nieskończoności otchłań i błękitu.
XIII.
Jesienią biegłem na wzgórki jałowe,
Pławiąc się w zwojach mgieł srebrzystej przędzy;
Po ślizkich stokach pędziłem co prędzej,
Przez ostre skale i upłazki płowe,
Na szczyt, gdzie słońce pieściło mi głowę,
XIV.
Mgłę siwą dołem, a górą złocistą,
Przerosły Tatry: wyspa z skał i z śniegu,
Mierząca w otchłań bladą i świetlistą.
Mgła wypełniała dolinę do brzegu
Gorców lesistych modrego szeregu.
XV.
Patrzyłem długo na mgieł płynne ruchy,
Rozkołysane przez wiatru podmuchy,
Aż je rozegnał powiew wichru ścigły
I poszły konać, srebrzyste i drżące,
W rowach, kotlinach, na rzeczce i łące.
XVI.
Pędziły potem niebem światła duchy,
Fale promieni złote i gorące;
Błyszczały wsparte o jałowca igły
Mdłe pajęczyny, jak promień zastygły
W opalach rosy i srebrnej koronce.
XVII.
A gdy mnie słońca muskały pieszczoty,
Biegłem na pomoc od skry do promienia,
Rzucałem trawom złoto i klejnoty,
Barwiłem rosy w tęczy zamierzenia...
Myśląc, że słońca jestem królewiczem;
Lub chociaż z jasnych duchów pokolenia,
Że ziemia ciemnem wzywa mnie obliczem,
Bym leciał ku niej świateł rannych smugą...
Szeptałem klęcząc, świętych przysiąg roty:
»Że świata będę i panem i sługą«.
Przyszłeś jak wid
Możliwych dni,
Niebyłych dni.
I widzę Cię,
Przez dziwną mgłę...
Bo lekki sen
Słonecznych dni
Faluje, mży...
Jak wiotka mgła,
Jak ranna ćma,
Przez krótki czas
Owija nas,
W subtelną nić Pamięci.
Wyniosłych gór, Dalekich dróg, Jak pereł sznur Zawisa. Jak ranna mgła Barw tęczą gra, Nasz pereł sznur Świeci i drży, Jakby przez łzy Padały skry… Lecz co to jest? Pobladła twarz… Sznur pereł nasz Zerwany!
Nie pomnę już,
Czyj tępy nóż,
Czyj ciężki giest,
Porwał na szmat,
Wonny jak kwiat,
Sznur pereł i Opali.
»Nie szukaj księżniczek Z bajki. »Błędne księżniczki, rusałki, »Koszałki, wszystko, opałki; »To tylko lśni, »To tylko mży. »Skarby rusałek są zwodne, »A panny bardziej dorodne«.
Nie pomnę już,
Czyj tępy nóż,
Czyj ciężki giest,
Porwał na szmat,
Wonny jak kwiat
Sznur pereł i Opali.
Rusałki czekać nie mogą, Bo ciągle płyną na fali… Na żywej płyną przeźroczy, A fala bystro się toczy. Pod falą błyszczą kamyczki… Dumne są także księżniczki I pierwsze mówić nie zdolą; A kiedy jadą swą drogą,
Omijać z daleka wolą Zamki, gdzie więzią rycerzy, Gdzie się księżniczkom nie wierzy.
Lecz Rycerz dawniej misternie,
Od róży odłączał ciernie.
Nawlekał zręcznie kamyczki
Dla błędnej swojej księżniczki;
Leciutkie kował okowy:
Niech wiąże sznurek perłowy!
Co mnie dziś jest? Dziwny mój giest… Z minionych dni, Coś mi się śni, Coś z poza chmur… »Zerwałam sznur »Z perełek i ze stali; »Sznur nosi szkła, »W mych oczach mgła »I widzę źle; »Więc prośbę ślę: »Zawiąż łańcuszek, proszę, »Na którym szkiełka swe noszę«.
Pobladła twarz:
»To nie sznur nasz, »To tylko szych«.
»O sznurek nie chodzi wcale!
»Wygasły perły, opale ..opale...
»Rusałka płynie na fali....
»Zawiąż łańcuszek ze stali.
»Co Tobie jest?
»To tylko giest,
»Z minionych dni...
»Coś mi się śni,
»Coś z poza chmur…«
Wziął Rycerz sznur,
Zawiązał łańcuch ze stali.
Już sznurek nie jest zerwany, Lecz dziwnie jakoś zmotany; Nosić go wcale nie mogę. Sznur nosi szkła, W mych oczach mgła, Więc jakoż wyjdę na drogę?
Rozplątać sznurka nie może
W kim dusza wspomnieniem chorze; Gdy coś się mży I ręka drży, A dawna ćma, Jak ranna mgła, Przez krótki czas, Omota nas W subtelną nić Pamięci.
Patrzymy jak biedne dzieci;
Z boku odezwał się trzeci:
»Mnie daj łańcuszek, księżniczko,
»Bo ja go wprawnie, nawyczką, »Rozerwę snadnie, »Rozmotam składnie, »Proś czego chcesz, »Potrafię, wiesz«.
Rozplątał łańcuch ze stali.
Rusałka płynie na fali.
Już dal błękitna w podróż mnie nie woła,
Lub morze słone, lub brzegi Sekwanny,
Lub kraje piękne albo wiedzy szkoła,
Odkąd tej wiosny stał się cud poranny.
Jak dłonią zdarta mądrego anioła
Opadła z ziemi szarzyzny powłoka;
Otchłań się życia rozwarła głęboka
I suche różdżki zakwitły dokoła.
I w nurt spoglądam twórczego strumienia,
Co soki pędzi w drzew dumne konary,
Herosa postać dobywa z kamienia
I ziarno wszelkie obudzi z uśpienia...
I po cóż jechać? świat się zmienił stary:
Wszędzie pić mogę z wiecznie pełnej czary.
Przez salę przeszła zamglona,
Gasząc swą piękność dziewiczą,
Jakby ją w obłok Junona
Skryła przed czcią napastniczą.
Patrzę: to leśna Dryada,
Rzuciła źródła, paprocie...
I drobną swą rączką bada,
Czy nie zgubiła w przelocie
Czapeczki, którą Aryele
W leśnej podały jej grocie,
Ażeby chodziła śmiele,
Przed ludzkim wzrokiem ukryta...
Wtem cudny uśmiech wykwita,
Jak róża jutrzenki blada,
W całem wiośnianem jej ciele:
»Jest czas dla siejby, jest czas kłosobrania,
»Jest czas wesela, jest czas dla płakania;
»Jest czas budować, jest czas burzyć miasta, Rzekł Eklezyasta« .
...Gdy brzask oświeci świat pusty i nowy,
Wspomnimy może ten wieczór zimowy;
Więc proszę przyjąć, dziś w zmierzch wigilijny Wiersz elegijny.
… Już walczą długo, pokruszyli dzidy;
Gniewny Achilles, syn morskiej Tetydy,
Z góry w Hektora tęgim mieczem wali ..
Już losy zwycięstw przechylone w szali
I wielki Hektor, cny Troi obrońca,
Wie, że nie ujrzy porannego słońca,
Że psom zwycięzca rzuci jego ciało,
Że Iljon spłonie, Andromachę białą
Achajczyk jakiś w dal powlecze smutną,
By wodę niosła i tkała mu płótno… ................
I pytam, patrząc w brukselskie obicie,
Czy dzień dzisiejszy, jak bezkształtne głazy,
Zawiera epos, które w pięknym micie,
W przyszłości wstanie, jak posąg bez skazy,
W poezyi blaskach odkryje i streści
Nadzieje, klęski, walki i boleści?
Jaki duch lotny zatoczy swe kręgi
Nad starym światem, który dzisiaj ginie,
Pokaże wszystkie walczące potęgi
Na ziemi, w niebie i w morza głębinie,
Wędrówki ludów, mordy i pożary,
Od gór Kaukazu po słone obszary?
Ludzkości przyszłej duch ten wytłomaczy,
O jaką dzisiaj świat walczy Helenę,
Jakiej królowej składa plon oraczy,
Gruzy i zgliszcza, krwi i życia cenę?
I czy jak Greków Pani go obdarzy
Mocą wcielania nadludzkich miraży?
A potem rzuci duch ten szczodrobliwie
Wawrzyny wszystkim, co w boju polegli:
I tym, co Troję zdobyli szczęśliwie,
I tym, co mężnie Troi swojej strzegli.
Potem opowie, jak krętemi szlaki
Ulisses wracał do skalnej Itaki.
Wyprawę moją nad brzeg Bohu wody,
W podolskie łany i cieniste jary,
Pieszo i łodzią i autem przygody,
Uczty, pochodnie, fety i fanfary
I dni błękitnych świąteczne pogody
Na wyspie, skałach, w ogrodach Karary
Spiszę — — łaskawe niech mnie natchną gwiazdy,
Cieszące nocne podróżnych wyjazdy.
INWOKACYA.
Cna Mnemozyno, świętych Muz macierzy,
Gdy wszystko płynie wiecznej prądem rzeki,
Czas miastoburca zniszczenia swe szerzy,
Ty roztoczyłaś skrzydła Twej opieki!
Przeszłość salwujesz od czasu rubieży;
Lecz sercom dajesz, nie mózgom Twe leki,
Bo to co miłe, nie to czego trzeba,
Wspomnieniem wznosisz w empiryjskie nieba.
Bądź mnie łaskawą! a jeżeli bluźnię,
Sądząc, że rozum pamięcią nie włada,
Zapędź mnie kiedyś w erudytów kuźnię,
Niech mi szpargały noc oświeca blada!
Dziś dyletantem niechaj chodzę luźnie,
Może półboga spotkam koniokrada
I mimo zmiennych wypadków zasłony,
Gaj Twój nad czasem znajdę zawieszony!
PIEŚŃ I.
Nad Boh niech dzisiaj wiozą mnie Pegazy:
Noc będzie ciepła i miodem pachnąca;
Na łąki niechaj srebrne ściele gazy
Seledynowa poświata miesiąca.
W dąbrowie ujrzę czarowne obrazy,
Przedemną wzrośnie step czasem bez końca
I może zoczę, przy cwale rumaków,
Lance błyszczące wśród ciemnych sumaków.
Bo takie były letniej nocy wdzięki,
Kiedy jechałam skądś tam do Karary;
W ciszy się dzwonków kołysały brzęki,
Wozu co jechał przez puste obszary.
Żab słysząc żechot lub puszczyka jęki,
Poezyę piłam jakby z pełnej czary
I myśli słałam w lipową ulicę,
W nowego kraju cudną tajemnicę.
III.
Potem miasteczka błysły mi bazary:
Otwarte ściany świeciły różowo,
Na słupach wschodnie wisiały towary,
A wkoło dziwną szwargocący mową,
Snuli się ludzie, niby piekła mary...
Już kupić chciałam lampę kryształową,
Ale skoczywszy na jakimś wyboju,
Z poetycznego wypadłam nastroju.
IV.
Lecz jak trwać można w przyziemnym humorze,
Gdy tysiąc szmerów pustki rozpowiada,
Że już w paprociach bogi tańczą hoże?
Step skrzydeł dwoje przed duszą rozkłada,
A serca drżące i tajemne morze
Światłość księżyca ciągnie k'sobie blada?
Więc myśli czujne a jakoby senne,
Pomknęły w szlaki nikłe i promienne.
V.
Aż nas zatrzymał mur z kamienia lity.
Księżyc nad bramą bielił smukłe wazy,
O cień drzew wsparte i nieba błękity.
Zanim dzwon stróża zabrzęczał trzy razy,
Już sunęliśmy przez traw aksamity,
Do drzew i kwiatów cienistej oazy
I do świecącej wśród dębów arkady,
Pałacu jasnej, śmigłej kolumnady.
VI.
Ledwo podróżne otrząsnęłam pyły,
Wieczerzę dali na sali sklepionej.
Płomień latarni oświetlał ją miły.
Maryny[2] strojnej w perły i robrony,
Z pod łuku sklepień oczy mnie śledziły;
I chociaż w inne zwróciłam się strony,
Zdawało mi się, że caryca blada
Nieufnie patrzy i coś we mnie bada.
VII.
Wnet pod przewodem poszłam Pani agi,
Na wysrebrzone miesiącem terasy.
Drzew, skał i kwiatów księżyc uczył magii,
W parku się niosły szumy i hałasy
Bohu, co ciska na porohów wagi
Pieniące prądy i wód wściekłych masy.
Słuchając rzeki, staliśmy w milczeniu,
Ponad urwiskiem, w lip i dębów cieniu.
VIII.
Nadbrzeżną ścieżką chodziliśmy długo;
Księżyc zaglądał przez gałęzi kraty,
Na ciemnych głębiach kołysał się smugą,
Aż prąd ją porwał na pian śnieżne płaty
I plwał na głazy rozwścieczoną strugą.
Tu ktoś przypomniał, jak dawnemi laty, Karara Turków była wilajetem,
A bazyliańska świątynia... meczetem.
Od stepu zwrotkę ostatnią przywiało
Smutnego epos; idziemy od rzeki,
Wzdłuż murów drogą szeroką i białą
Od murów dzienne promienieją spieki;
Boh toczy w dole krzywę swoją śmiałą
I płynie srebrem w widnokrąg daleki...
My przez kararską wracamy korniszę
W pałacu senną, popółnocną ciszę.
X.
Rano ................ .................. ..................
Słońce mnie budzi i niebo przeczyste
I w towarzystwie pośpieszam jamnika,
Przez strome ścieżki i stoki urwiste,
Nad Boh, gdzie słońce blaski sieje szczodre,
Na fale dźwięczne, pieniące i modre.
XI.
Hymn uroczysty Bohu i miesiąca,
Już na akordy rozplótł rozmaite
Blask różnofarbny i wesoły słońca.
Na wzgórzach stroi chaty strzechą kryte,
Na cerkwiach błyszczy sieć promieni drżąca;
Powietrze całe zda się złotolite
I czujnem uchem, o porze porannej,
W ryku wód słyszę głos kapeli szklannej.
XII.
Boh jest przed parkiem jak lustro pogodne,
Aż spłynie skrętem w jaru strome ściany,
Skały łożyska w sploty chwyci wodne,
Zryczy wód grzmotem, oplwa mętem piany;
Chwilę w głębinie zbiera siły prądne,
Na progi pada wściekłością pijany...
Przeleci gniewny; głazy za nim warczą;
Z dala się śmieje chytrą, złotą tarczą.
XIII.
A gdy tak pędzi z wściekłością i w szale,
W tyle srebrzyste grają mu fanfary,
Ruchliwe, drobne, poniechane fale.
Kraj skał nadbrzeżnych oblegają szary;
Cisną się, tłoczą, wpierają zuchwale:
I nie wiem czyli trzciny i szuwary
Kołyszą lęki czy ranne wietrzyki,
Gdy woda wdziera w wysepek przesmyki.
Właśnie prom wyspy opuszczając brzegi,
Przypływał ku mnie toń prując głębiny
I prządł za sobą płynne, złote ściegi,
Chłopcy rytmicznie przesuwali liny;
Prom niósł wprzęgnięte do małej telegi
Osiołki gniade wiozące jarzyny.
Więc mi się wyspa marzyła szczęśliwa,
Gdzie są pasieki, sady i warzywa.
XV.
Błądzę urwiskiem przez ścieżyny kręte...
Złociste centki pieszczą leśne mroki
I mchów aksamit i głazy zaklęte.
Pod drzew namiotem sen zawisł głęboki...
Takie pogańskie gaje były święte,
Gdzie czczono węże i zielone smoki.
Nagle zawyło... Męstwem serce zbroję
I szukam smoka, lecz znajduję Gioję.
XVI.
Gioja to czarna pomorska wilczyca;
Jak jedwab miękka, mieści się na dłoni;
Prym jej piękności oddała stolica.
Gdy obcych ujrzy albo zaprząg koni,
Miota jej ciałem gniewu nawałnica:
Jak Cerber szczeka w daremnej pogoni,
Świat niepokoi: na nerwy jest chora,
Lub jako piękność do kaprysów skora.
XVII.
Więc pani Gioji uspokaja Gioję;
Lecz wilk przy źródle zawarł ze mną zgodę:
W calową czeluść sączą się tam zdroje.
Wilk chce się napić, lecz by poniósł szkodę,
Utonął snadnie; przeto palce moje
W studzience zwilżam i daję mu wodę.
Wilk milczy, poznał, że i przykrych gości
Pomoc jest cenną, gdy pragnie lub pości.
XVIII.
Wysokopienne grabów wiodę ściany
W ogród, co blaskiem wszystkich barw się mieni,
Kwitnący śniegiem, iskrą wyzłacany;
Gdzie wszystkich kwiatów lata i jesieni,
Dyszące wonią kołyszą się łany,
W złotym potopie gorących promieni;
A nad rozkwitłą i pachnącą tęczą,
Roje owadów muzykalnie brzęczą.
Takim był pierwszy mój w Kararze ranek,
Błękitem, słońcem, rosą malowany;
I tak dni miłych rozpoczął się wianek,
Na nić pogody złotą nanizany;
Dziś rozprysł w czasie jak lot kraśnych baniek,
Które w przestworu powietrznego ściany
Śle małe dziecko; lecz któż z czasu toni
Zaczerpnie wody i zawrze ją w dłoni?
W piątej topieli ojciec śni;
Kość w koralowy rośnie pręt;
Blask oczu jego w perłach lśni:
Nie zginie z niego jeden szczęt,
Lecz go przetworzy morski spływ W jakiś bogaty, cudny dziw.
Nimfy mu dzwonią śmierci ton: Ding-don.
Słysz, teraz słyszę, — ding-dong, dzwon.
Szybujmy w przestrzeń, przez góry, doliny,
Gdzie strugi jasne płyną wśród wikliny,
Czeremcha pachnie, gdzie sad śniegiem kwitnie,
Gdzie dal przedmioty otula błękitnie;
Gdzie brzegi lasów złocone kaczańcem...
Lećmy, aż myśli upoję się tańcem.
Szybujmy chyżo, tam rzepaku łany
Ruń przewijają pasem szczerozłotem,
W przysiółkach białe tryskają fontanny
Jabłoni kwietnych nad chruścianym płotem.
Każde z drzew gaju inne w barwy cieniu;
Nie mówcie, proszę, i lećmy w milczeniu;
Niechaj samochód tylko cicho brzęczy,
Bo w łuk jedziemy różnobarwnej tęczy… ................
Szybujmy w przestrzeń: tam gdzie sosny sine,
O stropy niebios oparły się mgliste,
Gdzie klasztór biały wzniósł ponad dolinę,
Mur starożytny i wieże strzeliste...
Lecimy z słońcem: wędrowne obłoki
Drgającą centką jasne znaczą stoki;
Brylantem świecą krople dżdżu na błoniach...
Szybujmy prędzej, czując wiatr na skroniach,
Aż chyżo bieżąc w szybkości zawrotnej,
Ciało mdłe stopię w mojej myśli lotnej!
Świat się spopielił śmiertelną szarugą;
Kochać nie mogę, używaniem gardzę,
Czynić nie warto. W monotonnej skardze
Zastygło serce. Kto wie na jak długo?
Może na zawsze, może wieczność całą,
Gdy w trawie legnę z przestrzelonem sercem,
Gdy w ziem i wodę obróci się ciało,
Rozpaczać będę pod łąki kobiercem…
Atomy ciężkie mojej nudnej psyche,
Wcielą się zwolna w one trawki liche
I tam gdzie legnę już się siew nie ruszy.
Z piekieł najgorsze, piekło moje ciche:
W ziarnach bezpłodnych, zamiast w jednej duszy,
Nic mnie nie wyrwie z martwej, ciemnej głuszy.
I cóż że płynąc wciąż nowym korytem
Nie zdołam wstrzymać rwącego strumienia?
Most złoty rzucę ponad nędznym bytem
I pójdę patrzeć w miraże wspomnienia.
Gdy zechcę zmroki wymaluję świtem,
Powietrzne miasta zbuduję z marzenia,
Albo mocniejsze zamki niż z kamienia;
Nasycę oczy zgasłym już błękitem.
Aż znów purpurą odzieją się piaski
I wiatr pomyślny czoło mi ochłodzi;
Miraże zaćmią nowych cudów blaski,
Objawień nowych spłyną na mnie łaski.
Niech rzeka płynie; bo i cóż mi szkodzi,
Że nigdzie chyżej nie zatrzymam łodzi?
Quand à l’ombre fraîche des voûtes palatines,
Vous me lisiez Goethe, le Faust, les Elégies.
Les parfums des roses, de l’herbe, des glycines,
Et du jour, et du lieu la limpide magie,
La poussière sacrée de l’auguste colline,
La fête du soleil sur la ruine immense,
Votre timbre grave, votre douce présence,
Versaient à mon âme, l’illusion divine.
Et ainsi que les mystes aux èleusiennes fêtes,
Je voyais Galatée, ses nymphes, ses tritons,
Dans l’azur insondable, en renversant ma tête…
Soudain je tressaillis: dépassant l’horizon,
Galatée m’invitait à ses courses inquiètes
Sur l’inconnu amer, et à fuir sans raison.
Aux dieux domestiques j’ai donné sans liesse
Les fleurs merveilleuses, que je n’ai point cueilli,
Et des sentiers nouveaux l’ardeur et l’allé-gresse, L’espoir infini.
De mon âme inquiète l’essor voyageur
Vers l’ombre de la nuit et vers l’or des matins;
Des pays inconnus les parfums, les couleurs, Le blé et le vin.
Aux dieux domestiques j’ai donné les mirages
Des claires fontaines et des cites de rêve;
J’ai donné les souffles qui vers d’autres rivages Dirigent sans trêve.
A ces dieux j’ai donné, et sans parcimonie,
Les déserts de sables et l’horizon avide,
Des vaisseaux disparus les sillons infinis Sur la mer placide.
Sans joie, sans colère aux dieux domestiques
J’ai donné l’avenir et son charmant mystère,
Des amis inconnus le sourire mystique, Les fronts de lumière.
J’ai donné l’or du Rhin et les brumes de Thulé,
Le rhytme de mes pas, mon allégresse intime...
Mais des dieux maussades j’entends les voix mêlées: »Paye enfin ta dime!«
Un jour dame Beauté rit et pleine de zèle,
D’une fleur caressa son attelage frêle.
Tandis que l’emportaient en leur gracieux essor,
Ses colombes dans le ciel, tout de roses et d’or,
La reine très-douce, planant sur les cités,
Rêvait et dirigeait le haut vol argenté.
Et comme le matin et la blonde clarté
Exaltaient son âme de grande charité,
Elle dit: »Comme l’air et le soleil et l’onde,
»De ma pure essence je bénirai le monde;
»Loin de mon temple blanc, de l’encens, de mes stéles
»J’irai les mains pleines de mes dons immortels«.
Ainsi dit, ainsi fait; et la reine pensive
Renvoya l’équipage et mit pied sur la rive.
Elle marchait solitaire; aux portes d’une cité,
Pleine de commerce, de lucre, de gaîté
Une femme mendiait; sur une pierre assise,
Pas vieille, peut-être, et les cheveux à la bise.
Et la reine frémit, car la bouche édentée
Effaçait les courbes de pure volupté,
Et l’oeil morne, éteint, aurait pu translucide
Brûrler de la flamme, vivante mais limpide;
Et le corps sans grâce, sans âge, rebuté
Tendait les guenilles d’un élan de beauté.
La reine recula, connaissant qu’aux barrières
Veillait à toute heure l’insatiable Misère;
La reine recula, de ses dons rougissant,
Ses mains refermées, son âme fléchissant...
Mais dejà revenaient les colombes fidèles:
La reine s’envola vers l’encens et les stèles.