Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1876 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Tokarzewicz |
Tytuł orygin. | Notre-Dame de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z dawnego placu de Gréve ślad tylko ledwo dojrzalny pozostał dzisiaj. Śladem tym, śliczna wieżyczka zajmująca północny róg placu.
Ale i ona, pokryta już wstrętną warstwą tynku, zalepiającego żywe zręby i zgięcia jéj rzeźb, zniknie być może niezadługo, zatopiona wylewem domów nowych, który tak szybko pochłania wszystkie starożytne frontony paryzkie.
Osoby, które przechodząc przez plac grevski nie mogą, równie jak autor, powstrzymać się od obdarzenia spojrzeniem współczucia i litości biednéj téj wieżyczki, skrępowanéj między dwiema kleconkami z czasów Ludwika XV, łatwo potrafią odbudować w swéj myśli zbiór zabudowań, do których ona należała, i odnaléźć stary place gotycki piętnastego wieku w pierwotnéj, posępnéj jego całości.
Był to jak i dzisiaj, trapez krzywy, otoczony z jednéj strony nadbrzeżem, a z trzech innych szeregiem domów wysokich, wązkich i ciemnych. We dnie można było podziwiać rozmaitość tych gmachów, zdobnych w rzeźby drewniane lub kamienne, i już wówczas przedstawiających wykończone wzory rozmaitych domowych stylów architektonicznych, idąc wstecz od wieku piętnastego do jedenastego, od okna czworokątnego, wypychającego okno ostrołukowe, aż do pełnołucza romańskiego, które się dało było zwyciężyć spięciom ostrołucznym, i które zajmowało jeszcze, tuż pod niemi, pierwsze piętro starożytnego domu, zwanego Rolandową-wieżą, a położonego na rogu placu i Sekwany, od strony ulicy Garbarskiéj. W nocy, z całéj owéj massy zabudowań rozróżniać się dawała tylko czarno-zębata koronkowatość dachów, rozwijająca w około placu swą wstęgę kątów ostrych. Jest-to bowiem jeden z rdzennych kontrastów między miastami ówczesnemi a dzisiejszemi, że kiedy za dni naszych fasady patrzą na place i ulice, to dawniéj wyglądały na nie szczyty. W ciągu dwóch wieków domy się odwróciły z boku na front.
Na wschodniéj stronie placu, po samym jéj środku, wznosiła się ciężka i mięszana budowa, złożona z trzech mieszkań sąsiednich. Zwano ją trzema imionami, tłómaczącemi jéj dzieje, jéj przeznaczenie i jéj architekturę: Domem delfina, z powodu, że tu mieszkał Karol V, Delfin; Towarnicą, gdyż służyła za ratusz i giełdę; Domem słupiastym, (domus ad piloria), z powodu że trzy jéj piętra spoczywały na grubych potężnych słupach. Miasto znajdowało tu wszystko, co jest potrzebném tak zacnemu grodowi jak Paryż: kaplicę dla składania modłów Najwyższemu; izbę posłuchalną dla narad kupieckich i dla odprawy, w razie potrzeby z kwitkiem, posłów królewskich; oraz pod strychem, arsenak pełen sztukostrzelnych narzędzi. Paryzcy bowiem obywatele wiedzą doskonale, że wszystko zważywszy dokładnie, bywają zdarzenia, w których modlić się i pieniaczyć o swobody Grodu nie wystarcza; mają więc zawsze na podorędziu parę tęższych moździerzy zardzewiałych, szczelnie strzeżonych w ciemniejszéj świetlicy ratuszowéj.
Gréve posiadał wtedy fizyognomię złowrogą, która i podziśdzień przy nim pozostała, zarówno w wyobrażeniach doń przywiązanych i przezeń budzonych, jako téż i w posępnym ratuszu Dominika Bocadora, wzniesionym na miejscu dawnego Domus ad piloria. Powiedzmy również, że nieustająca szubienica i nieustający pręgierz, czyli „sprawiedliwość i drabinka“, jak je wówczas nazywano, ustawione obok siebie na samym środku placu, niemało się téż przyczyniały do odwracania głów od tego miejsca fatalnego, na którém tyle istot pełnych zdrowia, i życia konało i skonało, i gdzie w pięćdziesiąt lat późniéj miała się narodzić gorączka Saint-Vallier, potworny ów terroryzm szafotowy, najstraszniejsza z chorób, bo pochodząca nie od Boga, lecz od ludzi.
Pocieszającym jest wszakże widokiem — dodajmy tu nawiasowo — pomyśléć sobie, że kara śmierci, która przed trzystu jeszcze laty żelaznemi swemi kołami, swemi szubienicami kamiennemi i całym przyborem do męczenia, stale i okazale do bruku przygwożdżonym» zapełniała niemal wszystkie główne place i przejścia publiczne: Gréve. Targowiska centralne, plac Delfina, rozstaiska Trahoir, Rynek prosięcy, ohydny Montfaucon, zastawę Strażników, Plac-koci, bramę St.-Denis, Champeaux, bramę Beaudet, bramę Św. Jakóba, nie rachująe już licznych „drabinek“ starościńskich, marszałkowskich, biskupich, kapitulnych, opackich i parochialnych, nie rachując sądowych pławień i topień w rzece Sekwanie; pocieszającym jest — powiadamy — widokiem, że dziś stara owa władczyni społeczności feudalnych, straciwszy po kolei wszystkie części swojego rynsztunku, wszystek swój wykwint ciemięzki, cały proceder karny, oparty na samowoli i fantazyi, całą torturową wystawę, dla któréj co lat pięć sprawiano nowe „miedziane łoża“ w wielkim zamku Chatelet, wypędzona późniéj z miast i niemal wyjęta z pod praw naszych, wypłaszana z kodeksu do kodeksu, szczuta z miejsca na miejsce, zeszła w końcu do tego, że w niezmierzonym naszym Paryżu posiada już tylko kryjówkę bezczesną przy Gréve, z jedną jedyną do usług pokojówką: gilotyną wynędzniałą, głodną, nieśmiałą, i tak wstydliwie zmykającą do swój nórki za każdém wysunięciem się na świat, jakby się lękała być schwytaną na gorącym uczynku.