Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział LV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ LV.
NIECH ŻYJE SIMON!

Maurycy słysząc krzyk Genowefy, pojął, że walka już się zaczyna.
Miłość może unieść duszę aż do bohaterstwa, miłość też, mimo wrodzonego instynktu, może natchnąć człowieka pragnieniem śmierci, atoli nie stłumi ona w nim nigdy obawy boleści.
Widocznem było, że Genowefa cierpliwiej i z większym spokojem przyjmowała śmierć od czasu jak Maurycy wraz z nią umierał; ale rezygnacja nie usuwała cierpienia, a opuszczając świat ten, nietylko wpadamy w przepaść zwaną niewiadomością, lecz wpadając w nią, cierpimy.
Maurycy jednem spojrzeniem objął całą obecną scenę i jedną myślą przeczuł tę, która nastąpić miała.
Na środku sali leżał trup, z którego piersi żandarm wyrwał nóż, alby go inni nie użyli.
Wokoło niego ludzie, oniemieli z rozpaczy, zaledwie na niego zważający, ołówkiem zapisywali w pugilaresach słowa bez związku, lub jedni drugim ściskali dłonie, albo znów bez przerwy, jak warjaci, powtarzali ukochane imiona, lub zlewali łzami jaki portret, pierścionek, albo splot włosów.
Wpośród tych nieszczęśliwych uwijał się Samson, mniej obciążony pięćdziesięciu czterema laty wieku, niż powagą złowrogiego obowiązku swojego, o tyle słodki i pocieszający, o ile okropne powołanie na to mu pozwalało, udzielając jednemu radę, drugiemu smutną zachętę, odpowiadając chrześcijańskiemu słowy zarówno na rozpacz jak na zuchwalstwo.
— Obywatelko, — rzekł do Genowefy — wypadnie zdjąć chusteczkę, i podczesać albo obciąć włosy, jeżeli wolisz.
Genowefa struchlała.
— Odważnie, przyjaciółko, — rzekł łagodnie Lorin.
— Czy wolno, abym ja podczesał włosy pani? — spytał Maurycy.
— O! tak, — zawołał Genowefa, — on! błagam pana panie Samson.
— Dobrze, odwracając głowę odpowiedział starzec.
Maurycy odwiązał chusteczkę z jej szyi, Genowefa pochyliła się i klękając przed młodzieńcem nadstawiła mu swą czarowną głowę, piękniejszą w chwili boleści, aniżeli kiedykolwiek była w chwilach radości.
Kiedy Maurycy kończył ubierać ją do grobu, ręce mu tak drżały i taka boleść malowała się w jego twarzy, iż Genowefa zawołała:
— O! jam odważna!... Maurycy!...
Samson obrócił się.
— Wszak prawda, panie, żem odważna?... — spytała.
— W istocie, obywatelko, wzruszonym głosem odrzekł wykonawca, prawdziwieś odważna!
Tymczasem pierwszy pomocnik przejrzał wykaz, podany przez Fouquier-Tinvilla.
— Czternastu... — rzekł.
Samson policzył skazanych.
— Piętnastu wraz z umarłym... — rzekł, — a to jakim sposobem?
Lorin i Genowefa jedną myślą kierowani, liczyli z nim razem.
— Mówicie, że jest tylko czternastu skazanych, a nas jest osób piętnaście?... — rzekła.
— Tak, obywatel Fouquier-Tinville musiał się omylić.
— O!... ty kłamałeś... — powiedziała Genowefa do Maurycego, — ty nie jesteś skazany!
— Pocóż mam czekać do jutra, kiedy ty dzisiaj umrzesz?... — odpowiedział Maurycy.
— Przyjacielu... rzekła z uśmiechem, uspokajasz mię, widzę teraz, że umrzeć jest to rzecz bardzo łatwa.
— Lorinie, rzekł Maurycy, Lorinie... ostatni raz mówię... nikt cię tu poznać nie może... powiedz, żeś przyszedł pożegnać mię... powiedz, że cię przez omyłkę zamknięto... przywołaj żandarma, który widział, jak wychodziłeś. Ja będę prawdziwym skazanym, ja który umrzeć powinienem; ale ty!... błagamy cię, przyjacielu, spraw niech umieramy w radosnem przekonaniu, że żyć będziesz dla zachowania nas w pamięci... Lorinie!... błagamy cię!... póki czas!...
Genowefa na znak prośby złożyła obie ręce.
Lorin wziął je i ucałował.
— Powiedziałem nie, zatem nie, rzekł Lorin stanowczo. Nie wspominajcie mi więcej o tem, albo naprawdę będę myślał, że wam przeszkadzam.
— Czternastu... powtórzył Samson, a jest ich tutaj piętnastu!
I podnosząc głos, dodał:
— Czy jest tu kto! któryby mógł udowodnić, że się tutaj dostał przez omyłkę?
Może które usta otworzyły się, chcąc odpowiedzieć na to pytanie, ale zaraz się zamknęły, nie wymówiwszy ani słowa; ci którzyby kłamali, wstydzili się kłamstwa, ten zaś, któryby mógł powiedzieć prawdę mówić nie chciał.
Przez kilka minut trwało milczenie, w ciągu którego pomocnicy odbywali swą złowrogą powinność.
— Obywatele!... jesteśmy gotowi!... głuchym i uroczystym głosem wyrzekł stary Samson.
Na ten głos odpowiedziało kilka łkań i kilka jęków.
— O!... zawołał Lorin.

Jakżesz to pięknem jest,
Gdy się za kraj umiera!

— Tak, kiedy się w istocie dla Francji umiera: ale ja zaczynam teraz wierzyć, że my nie dla niej umieramy, lecz dla przyjemności tych, którzy na śmierć naszą patrzą. Na honor, Maurycy, podzielam twoje zdanie, już i mnie także się sprzykrzyła ta rzeczpospolita.
— Apel!... rzekł stojący we drzwiach komisarz.
Kilku żandarmów weszło do sali i pozamykało wszystkie wyjścia.
Odczytano listę skazanych.
Maurycy, słyszał w czasie sądu nazwisko skazanego, który nożem Lorina odebrał sobie życie i odpowiedział, gdy go wywoływano.
Przekonano się więc, że tylko umarły jest zbyteczny.
Wyniesiono go z sali.
Tych, którzy go przeżyli popchnięto ku drzwiom. W miarę, jak który przechodził wiązano mu w tył ręce...
Przez dziesięć minut żaden z tych nieszczęśliwych nie wymówił ani słowa.
Tylko kaci mówili i działali.
Maurycy, Genowefa i Lorin, nie mogąc się już trzymać za ręce, cisnęli się ku sobie, aby ich nierozłączono. Nakoniec wyprowadzono skazanych na dziedziniec.
Widowisko stało się przerażające.
Kilku zemdlało na widok śmiertelnych wozów, ceklarze pomagali im wsiadać.
Za wrotami jeszcze zamkniętemi słyszano głosy tłumu, a zgiełk okazywał, że stało tam ludzi wielu.
Genowefa dosyć mężnie wsiadła na wóz, Maurycy podtrzymał ją łokciem i sam czemprędzej wsiadł za nią.
Lorin nie śpieszył się. Wybrał sobie miejsce i usiadł po prawej stronie Maurycego.
Otworzono wrota; Simon stał w pierwszym szeregu widzów.
Dwaj przyjaciele poznali go, on także ich zobaczył. Wsparł się o słupek, obok którego miały przejeżdżać wszystkie trzy wozy.
Właśnie wyjechał pierwszy, w którym znajdowało sie troje przyjaciół.
— Dzień debry, piękny grenadjerze, odezwał się Simon do Lorina, zdaje mi się, że spróbujesz mojego nożyka...
— Tak... odrzekł Lorin, ale postaram się go niewyszczerbić, ażeby mógł z czasem i twoją skórę pokrajać.
I dwa następne wozy przejechały za pierwszym.
Okropne krzyki, oklaski, jęki i przekleństwa odezwały się wokoło skazanych.
— Odwagi!... Genowefo, odwagi!... szepnął Maurycy.
— O!... odpowiedziała młoda kobieta, ja tylko żałuję, że nie mam rąk wolnych, że przed śmiercią nie mogę cię uścisnąć.
— Lorinie... rzekł Maurycy, poszukaj w kieszeni mojej kamizelki, znajdziesz tam scyzoryk.
— O! do pioruna... rzekł Lorin, a dawaj go! To mnie już upokarzało, że jadę na śmierć związany jak cielę.
Maurycy podsunął kieszeń do rąk przyjaciela.
Lorin wyjął scyzoryk, potem obaj go otworzyli i wtedy Maurycy wziął w zęby i przeciął nim sznury krępujące Lorina.
Lorin, uwolniony z więzów, tę samą przysługę wyświadczył Maurycemu.
— Śpiesz się... mówił młodzieniec, bo Genowefa mdleje.
W rzeczy samej, dla przecięcia więzów, Maurycy na chwilę odwrócił się od nieszczęśliwej kobiety, a że ona wszelką siłę z niego czerpała, zamknęła oczy i głowę zwiesiła na piersi.
— Genowefo... rzekł Maurycy, Genowefo, otwórz oczy, moja droga, już tylko kilka chwil oglądać się będziemy na tym świecie.
— Sznury ranią mnie, szepnęła młoda kobieta.
Maurycy rozwiązał jej ręce.
Genowefa natychmiast otworzyła oczy i wstała w uniesieniu.
Jedną ręką objęła szyję Maurycego, drugą szyję Lorina i tak troje stojąc na wozie, i wzajem na sobie wsparci, przesłali ku niebu spojrzenie wdzięczności.
Pospólstwo, które ich znieważyło, gdy siedzieli, umilkło widząc, że stoją.
Rusztowanie już się pokazało.
Maurycy i Lorin widzieli je, Genowefa nie widziała, bo patrzyła tylko na swojego kochanka.
Wóz nakoniec się zatrzymał.
— Kocham cię!... rzekł Maurycy do Genowefy, kocham cię!
— Kobieta najpierw!... najpierw kobieta!... krzyknęło tysiąc głosów.
— Dziękuję ci, narodzie!... rzekł Maurycy, któż śmiał ci zarzucać okrucieństwo?...
Wziął Genowefę na ręce i przyłożywszy usta do ust jej, poniósł ją do rąk Simona.
— Odważnie!... wołał Lorin, odważnie!
— Dobrze... odrzekła Genowefa, dobrze!
— Kocham cię!... szepnął Maurycy, kocham cię!
Wyglądali nie na ofiary, które zarzynano, ale na przyjaciół, obchodzących uroczystość śmierci.
— Bądź zdrów!... zawołała Genowefa do Lorina.
— Do widzenia!... odpowiedział.
I Genowefa znikła na nieszczęsnej desce.
— Idziemy do ciebie!... zawołał Lorin.
— Idziemy do ciebie!... powtórzył Maurycy.
— Słuchaj!... ona cię woła.
W rzeczy samej Genowefa, wydając ostatni okrzyk, zawołała:
— Pójdź do minie!
Tłumy się poruszyły, piękna jej głowa spadła.
Maurycy poskoczył.
— Bardzo słusznie... powiedział Lorin i bardzo logicznie. Słyszysz mnie, Maurycy?
— Słyszę!
— Ona kochała ciebie i zabili ją najpierw, ty nie jesteś skazany i umierasz drugi; ja, nic niezawiniłem, ale żem najwystępniejszy między wami, idę na śmierć ostatni.

Tak pięknie i ślicznie,
Wszystko składa się logicznie.

— Na honor, daruj obywatelu Samsonie, przyrzekłem ci czterowiersz, ale poprzestań już i na dwóch wierszach.
— Kochałem!... szepnął Maurycy przywiązany do nieszczęsnej deski i uśmiechając się do głowy swojej przyjaciółki — koch...
Żelazo przecięło drugą połowę słowa.
— Ja teraz!... zawołał Lorin, wskazując rusztowanie, a prędzej! bo doprawdy tracę głowę. Obywatelu Samsonie, zbankrutowałem o dwa wiersze, ale za to daję ci kalambur.
Samson przywiązał go zkolei.
— No... powiedział Lorin, wszak teraz moda wołać: niech żyje! gdy kto umiera. Dawniej wołano: niech żyje król, ale już niema króla, ja wołam więc: niech żyje Simon! bo nas wszystko troje połączył!
I głowa szlachetnego młodzieńca spadła obok głów Maurycego i Genowefy.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).