Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział LIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ LIV.
SALA UMARŁYCH

W dziesięć minut po trzeciej, Maurycy, mając bilet, przebył szereg ceklarzy i żandarmów i bez przeszkody stanął u nieszczęsnych drzwi.
Dwoje to było drzwi, wielkie, któremi wchodzili posiadający bilety; i drzwi skazanych, dla tych, których następnie odprowadzano na rusztowanie.
Izba, do której wszedł Maurycy, podzielona była na dwie części.
W jednej siedzieli urzędnicy, zapisujący nazwiska w drugiej, mającej ledwie kilka drewnianych ławek, znajdowali się pospołu aresztowani i na śmierć skazani, co prawie jedno było i to samo.
Ciemną tę salę oświetlały tylko szyby w przepierzeniu oddzielającem ją od kancelarji.
Jakaś kobieta, biało ubrana, na wpół omdlała, leżała w kącie, oparta o ścianę.
Przed nią stał mężczyzna ręce założywszy na piersi i niekiedy poruszając głową, jakby coś mówiąc.
Obok nich kręcili się w nieładzie inni skazani, łkając lub śpiewając hymny narodowe.
Inni znów przechadzali się wielkiemi krokami, jakby dla pozbycia się pożerających ich myśli.
Był to zaiste prawdziwy przedpokój śmierci, a umeblowanie czyniło go godnym tej nazwy.
Widziano tu trumny, napełnione słomą, jakby wzywające do siebie żywych; w trumnach tych odpoczywano przed śmiercią.
W ścianie naprzeciw przepierzenia widać było wielką szafę.
Jeden z więźniów otworzył ją przez ciekawość i cofnął się przerażony.
W szafie wisiała zbroczona krwią odzież w przeddzień ściętych osób, tu i ówdzie widniały długie zwoje włosów: był to spadek kata, który tę spuściznę odprzedawał krewnym, jeżeli władza nie poleciła mu spalić tych szczątków.
Maurycy, drżący i nieprzytomny, zaledwie drzwi otworzył, jednym rzutem oka objął ten cały obraz.
Wszedł na salę i padł u stóp Genowefy.
Nieszczęśliwa wydała okrzyk, który on stłumił na jej ustach.
Lorin, płacząc ściskał przyjaciela w swoich objęciach.
Rzecz dziwna, wszyscy obecni tu nieszczęśliwi, mający razem umrzeć, zaledwie patrzyli na rozrzewniający ten widok.
Każdy zanadto sam był wzruszony, iżby miał się przejmować wzruszeniem innych.
Troje przyjaciół przez chwilę pozostało złączonych niemym, serdecznym i prawie radosnym uściskiem.
Lorin pierwszy oddzielił się od tej rozpaczającej grupy.
— Więc i ty jesteś także skazany?.. — spytał Maurycego.
— Tak.... — odpowiedział tenże.
— Co za szczęście!... — szepnęła Genowefa.
Radość ludzi, którzy godzinę tylko żyć mają, nie może trwać nawet tyle, co samu ich życie.
Maurycy napatrzywszy się na Genowefę z tą gorącą miłością, jaką w sercu swojem żywił, podziękował jej za to słowo zarazem tak samolubne i tak czułe, i zwrócił się do Lorina:
— A teraz... — rzekł, biorąc ręce Genowefy w obie dłonie, pomówmy z sobą.
— O! tak, pomówmy, odpowiedział Lorin, niewiele już nam pozostaje czasu. Cóż mi powiesz.
— Aresztowano cię z mojej przyczyny, potępiono Genowefę, aleś ty nic przeciw prawu nie zawinił, ja zaś i Genowefa dług swój spłacamy, ale poco ty masz pokutować z nami?
— Nie rozumiem cię.
— Lorinie, jesteś wolny.
— Ja wolny! chyba oszalałeś!... — rzekł Lorin.
— Nie, nie oszalałem, powtarzam ci, żeś wolny; patrz, oto bilet. Spytają cię, kto jesteś: powiesz, żeś urzędnik więzienny, żeś przyszedł za interesem nadzorcy pałacu, że przez ciekawość prosiłeś go o bilet, abyś mógł zobaczyć skazanych, a teraz, kiedy już ich widziałeś, to ci wystarcza i odchodzisz.
— Żartujesz?...
— Nie, mój drogi, oto bilet, korzystaj ze sposobności. Ty nie kochasz; nie potrzebujesz umierać, abyś mógł kilka minut dłużej spędzić przy ukochanej, abyś nie utracił ani sekundy z jej wieczności.
— Dobrze! mój Maurycy... — rzekł Lorin, — tegom się nigdy nie spodziewał, alby można stąd wyjść, ale zaklinam cię, ocal najprzód panią!... Co do ciebie, później temu poradzimy.
— Niepodobna... — z okropnie ściśnionem sercem rzekł Maurycy, — patrz, na bilecie napisano obywatel, nie zaś obywatelka; wreszcie, Genowefa nie wyszłaby stąd beze mnie, nie chciałaby żyć, wiedząc, że ja mam umrzeć.
— Więc, jeżeli ona nie chce, dlaczegóż ja mam chcieć. Sądzisz, że mniej jestem odważny niż kobieta?
— Nie, przyjacielu, wiem, żeś najdzielniejszy; ale nie nie zdoła usprawiedliwić twego uporu. No, Lorinie, korzystaj z chwili i pociesz nas najwznioślejszą radością, przekonaniem, żeś wolny i szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — zawołał Lorin, — czy ty żartujesz?... Szczęśliwy, ja bez ciebie? I cóż u djabła chcesz, abym robił na tym świecie, bez ciebie, bez moich przyjaciół? — jażbym nie miał ciebie więcej widzieć, nie miał nudzić mojemi rymami? O! przez Boga! nie.
— Lorinie, przyjacielu!...
— Właśnie też dlatego, żem twój przyjaciel. Gdybym sam tylko był uwięziony i miał nadzieję zobaczenia was, o! mury obaliłbym, byleby się ocalić. Ale teraz iść przez ulicę ze schyloną głową i z wyrzutem sumienia, szepcącym mi do ucha: „Maurycy! Genowefa!“, przechodzić przed domami, w których was widywałem, gdzie teraz widywałbym tylko wasze cienie, obrzydzić sobie wreszcie ten drogi Paryż, który tak kochałem, o! na honor, na to nigdy się nie zgodzę! Dlatego wam powiadam, że nie powinniśmy nigdy opuszczać dobrego towarzystwa, nawet pod gilotyną; czuję, że mi tu dobrze i zostaję.
— Biedny, biedny przyjacielu! — rzekł Maurycy.
Genowefa nic nie mówiła, lecz patrzyła na nich zalana łzami.
— Ty więc żałujesz życia? — rzekł Lorin.
— Tak, dla niej.
— Ja zaś wcale go nie żałuję, nie dbam nawet o Boginię Rozumu, która, zapomniałem ci powiedzieć, nie słuszną wkońcu miała do mnie urazę, ale się zapewne łatwo pocieszy, jak tamta, Artemiza, i spokojnie, a więc i wesoło pojadę na śmiertelnym wozie; żarcikami bawić będą wszystkich gapiów, biegnących za mną; powiem ładny czterowiersz Samsonowi i dobranoc państwu... ale. ale... czekaj no...
Lorin przerwał sobie.
— A! prawda, — rzekł, — prawda, wyjdę; wiedziałem że nie kocham nikogo; ale zapomniałem, że nienawidzę kogoś; która godzina, Maurycy, która godzina.
— W pół do czwartej.
— Jeszcze czas, doprawdy!... czas.
— Zapewne, — zawołał Maurycy, — dziś jeszcze jest dziewięciu oskarżonych, sądy potrwają do piątej; mamy więc prawie dwie godziny przed sobą.
— Tego mi tylko potrzeba... dawaj mi swój bilet i pożycz mi dwadzieścia su.
— O! mój Boże! co chcesz uczynić? — szepnęła Genowefa.
Maurycy ściskał jej dłoń, najważniejszą rzeczą dla niego było, aby Lorin wyszedł.
— Mam pewną myśl, — rzekł Lorin.
Maurycy wydobył sakiewkę z kieszeni i podał ją przyjacielowi.
— A teraz na miłość Boską, podaj mi bilet... chciałem powiedzieć na miłość najwyższej istoty.
Maurycy oddał mu bilet.
Lorin pocałował Genowefę w rękę i korzystając z chwili, w której wprowadzano do kancelarji mnóstwo skazanych przeskoczył drewniane ławki i stanął u wielkich drzwi.
— O!... — rzekł żandarm, to ty chcesz uciekać? Lorin wyprostował się i pokazał bilet.
— Patrz, obywatelu żandarmie... — rzekł — i naucz się lepiej poznawać ludzi.
Żandarm poznał podpis nadzorcy, ale należał do ludzi podejrzliwych, a że właśnie w tej chwili ciągle jeszcze truchlejący nadzorca wychodził z trybunału, żandarm zawoła:
— Obywatelu nadzorco, tu jakiś prywatny chce wyjść z sali umarłych za tym papierem, czy dobry ten papier?
Nadzorca zbladł z przerażenia i pewny, że gdyby spojrzał, zobaczyłby okropną twarz Dixmera, nie patrząc wziął kartę czemprędzej i zawołał:
— Tak, to mój podpis.
— No... — odezwał się Lorin, — kiedy twój, to oddaj mi bilet.
— Nie... — rzekł nadzorca, drąc bilet na tysiąc kawałków, — tego rodzaju przepustki służą tylko na raz jeden.
Lorin przez chwilę nie wiedział, co ma czynić.
— Ha! tem gorzej... — rzekł, ale przedewszystkiem muszę go zabić.
I wybiegł z kancelarji.
Maurycy z łatwem do pojęcia wzruszeniem śledził Lorina i wreszcie ujrzał, że wyszedł.
— Ocalony.... — rzekł do Genowefy w pełnej uniesienia radości, — rozdarto mu bilet i już nie będzie mógł wrócić; wreszcie, choćby wrócił, posiedzenie trybunału już się skończy; wróci o piątej, kiedy my już żyć nie będziemy.
Genowefa westchnęła i zadrżała.
— O! obejmij mnie twojemi ramiony... — rzekła, — i nie opuszczaj mnie odtąd. Boże! dlaczegóż nie może w nas jeden cios uderzyć, dlaczego razem nie możemy oddać ostatniego tchnienia.
Usunęli się w najciemniejszy kąt sali, Genowefa usiadła przy Maurycym i objęła go swemi ramiony, i tak jednem tchnieniem oddychając, najprzód już tłumiąc w sobie wszelką myśl, przejęci miłością, czekali zbliżającej się śmierci.
Minęło pół godziny.
Nagle dał się słyszeć jakiś szmer, żandarmi otworzył dolne drzwi, i ukazał się Samson wraz z pomocnikam niosącymi sznury.
— O! przyjacielu! przyjacielu!... — rzekła Genowefa, — już ta nieszczęsna chwila!... czuję, że mdleję.
— Źle pani robisz... — zawołał czuły głos Lorina, — źle pani robisz, bo śmierć to wolność prawdziwa!
— Lorin!... — z rozpaczą zawołał Maurycy — o! pocóżeś wrócił nieszczęśliwy!...
— Sądzę, że się tak umówiliśmy? Słuchaj, bo to, co ci mam powiedzieć, i panią także obchodzi.
— O Boże! Boże!
— Pozwólże mi mówić, bo nie będę miał czasu opowiedzieć wam, co zaszło. Chciałem wyjść i kupić sobie nóż na ulicy de la Barillerie.
— Cóż chciałeś począć z tym nożem?
— Chciałem zabić poczciwego Dixmera!
Genowefa zadrżała.
— O!... — rzekł Maurycy, — rozumiem cię.
— Kupiłem go. Tak sobie rozumowałem, a zgadzasz się zapewne, że twój przyjaciel ma dosyć logiki. Zaczynam wierzyć, że powinienem był zostać matematykiem nie zaś poetą. Otóż tak sobie mówiłem: Pan Dixmer skompromitował swoją żonę. Pan Dixmer nie odmówił sobie przyjemności widzenia jej na wozie śmiertelnym, zwłaszcza w naszem towarzystwie. Znajdę go więc zapewne w pierwszym szeregu widzów; przysunę się do niego i powiem mu: „Dzień dobry, panie Dixmer!“ a potem wpakuję mu nóż w wnętrzności.
— Lorinie!... — zawołał Genowefa.
— Uspokój się, kochana przyjaciółko, Opatrzność wszystko dobrze urządziła. Wystawcie sobie, że widzowie zamiast stać naprzeciw pałacu, jak to zwykle czynią, zwrócili się na prawo, otoczyli wybrzeże. Oho!... — rzekłem sobie; — zapewne jakiś pies tonie; może i Dixmer tam jest, bo takie widowisko zawsze czas zajmuje... Zbliżam się i wzdłuż brzegu widzę mnóstwo ludu, który, wznosząc ręce do góry, zniża się ku ziemi, jakby na coś patrzył i woła: o! szkoda! Podchodzę bliżej... patrzę... i zgadnijcie, co widzę....
— Dixmera... — ponurym głosem rzekł Maurycy.
— Tak, ale jakim sposobem tak łatwo odgadłeś? Tak, Dixmera, kochany przyjacielu, który sam sobie otworzył wnętrzności; nieszczęśliwy zabił się zapewne przez pokutę.
— O!... — z ponurym uśmiechem rzekł Maurycy; — czy tak pomyślałeś?
Genowefa zwiesiła głowę na ręce, zbyt słaba, żeby mogła znieść tyle wzruszeń.
— Tak, tak myślałem, bo znaleziono przy nim zakrwawiony jego pałasz, chyba... że kogo spotkał...
Maurycy, nie mówiąc nic, skorzystał z chwili, że Genowefa widzieć go nie mogła, odpiął swą odzież i pokazał Lorinowi zbroczoną krwią kamizelkę i koszulę.
— A! to co innego... — odrzekł Lorin.
I podał rękę Maurycemu.
— Teraz... — dodał, pochylając się do ucha przyjaciela, — ponieważ mnie nie rewidowano i wszedłem tu, mówiąc, że należę do orszaku pana Samsona, mam więc nóż przy sobie i jeżeli czujesz wstręt do gilotyny.
Maurycy z uniesieniem radości schwycił to zabójcze narzędzie.
— Nie... — rzekł, — onaby zanadto cierpiała.
I oddał nóż Lorinowi.
— Masz słuszność, — odpowiedział tenże, — niech żyje machina pana Guillotin? Szczutek w kark, jak powiedział Danton. A cóż to znaczy szczutek?...
I cisnął nóż w pośród tłumu skazanych.
Jeden z nich porwał go, wtłoczył sobie w piersi i natychmiast padł nieżywy.
W tej chwili Genowefa poruszyła się i krzyknęła. Samson położył rękę na jej ramieniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).