Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Człowiek w opończy, któregośmy widzieli przechadzającego się wzdłuż i wszerz po sali skazańców, któregośmy, podczas wyprawy budowniczego Giraud, generała Santerra i ojca Ryszarda, słyszeli rozmawiającego z odźwiernym, strzegącym otworu podziemi, ten zagorzały patrjota, w niedźwiedziej czapce i z sumiastym wąsem, który się przedstawił Simonowi, jako obnosiciel głowy księżnej de Lamballe, nazajutrz po owym wieczorze tak pełnym wrażeń, około godziny siódmej po południu, znajdował się w szynku pod Winnicą Noego, na rogu ulicy de la Veille-Draperie. Siedział w sklepie kupca, a raczej kupcowej wina, w głębi sali, zakopconej. Wtem dzwonek u drzwi wchodowych zabrzęczał, patrjota nasz zadrżał i znowu niby zabrał się do ryby, ale tak, aby gospodyni nie widziała, rzucał jedną połowę psu zgłodniałemu, który się do niego łasił, drugą zaś kotu, który nieraz drapieżnym pazurem głaskał psa po pysku. Nareszcie otworzyły się drzwi poza kraciastą firanką i wszedł jakiś człowiek, tak samo prawie ubrany jak patrjota nasz, ale zamiast czapki futrzanej, mający czapkę pąsową.
— Zupy i wódki!... — zawołał, wchodząc do ogólnej sali, nie dotknąwszy nawet czapki, poprzestał jedynie na powitaniu gospodyni kiwnięciem głowy. Potem odetchnął, jakby był znużony i usiadł nieopodal stolika przy którym wieczerzał patrjota.
Gospodyni widocznie przejęta szacunkiem dla nowego przybysza, wstała i sama poszła przynieść mu jedzenie.
Obaj goście szynkowni siedzieli obróceni do siebie plecami, jeden patrzył na ulicę, drugi w głąb izby, i nie przemówili do siebie ani słowa, aż gospodyni zupełnie znikła. Skoro się drzwi za nią zamknęły, przy blasku jedynej świeczki, zawieszonej na żelaznym drucie, człowiek w czapce futrzanej spostrzegł w lustrze, że izba jest zupełnie pusta.
— Dobry wieczór... — rzekł do towarzysza, nie odwracając się wcale.
— Dobry wieczór panu... — odrzekł nowoprzybyły.
— I cóż!... — zapytał patrjota zawsze z udaną obojętnością, — jakże nasz interes?
— Tak, jakeśmy się umówili. Umiałem się wymówić ojcu Ryszardowi od służby. Wymyśliłem, żem ogłuchł, żem oślepł, słowem w jego własnych oczach najdoskonalej zachorowałem.
— Bardzo dobrze, i cóż on na to?
— Ojciec Ryszard przywołał żonę, ta natarta mi octem skronie i niby do siebie przyszedłem.
— Cóż dalej?
— Potem, stosownie do naszej umowy, powiedziałem, że brak powietrza działa na mój wzrok, ponieważ jestem krwisty, i że służba w Conciergérie, mieszczącem w tej chwili czterystu więźni, zabija mnie zupełnie.
— Cóż ci odpowiedzieli?
— Matka Ryszard żałowała mnie.
— A ojciec Ryszard?
— Wypchnął mnie za drzwi.
— Ale to nie dosyć, że cię wypchnął.
— Czekajże pan, poczciwa matka Ryszard wyrzucała mu, że jest człowiekiem bez serca, kiedy się tak obchodzi z ojcem rodziny.
— A on co na to?
— Przyznał żonie słuszność, ale dodał, że najgłówniejszym warunkiem odźwiernego jest, aby mieszkał w więzieniu, do którego go przeznaczono; że rzeczpospolita nie żartuje, i ucina głowy wszystkim, którzy ślepną na służbie.
— Tam do djabła!... Wtrącił patrjota.
— Potem zacząłem jęczeć, narzekać, że mi bardzo słabo; prosiłem o lekarstwo, zapewniałem, że mi dzieci pomrą z głodu, jeżeli mi pensja będzie wstrzymana.
— I cóż ojciec Ryszard?
— Ojciec Ryszard powiedział, że kto jest odźwiernym nie powinien mieć dzieci.
— Wszakże mam żonę tak jak i ty, ojcze Ryszard?... — rzekłem.
— Na szczęście ona mi przyszła w pomoc wyrzucając mężowi, że ma złe serce, Wtedy ojciec Ryszard rzekł do mnie: „No! Obywatelu Grakchusie, porozum się z kim ze swych przyjaciół, może cię zastąpi i pożyczy ci cokolwiek na rachunek twej pensji. Przedstaw mi go, a przyrzekam ci, że go przyjmę“. Wyszedłem więc, mówiąc: Dobrze, ojcze Ryszard, pójdę, poszukam.
— Dobrze, — rzekł patrjota, — roztropny z ciebie chłopak.
— I to tak roztropny, że pomimo pańskich pięknych obietnic, nie ukrywam wcale, do czego nas to wszystko doprowadzi. Czy pan się tego nie domyślasz?
— Wcale.
— Tu chodzi o nasze głowy.
— Nie turbuj się o moją.
— Wyznam panu szczerze, że pańska mniej mnie obchodzi, niż moja własna.
— A jeżeli ja ją cenię dwa razy tyle co warta?...
— E! mój panie, głowa to rzecz nieoceniona.
— Ale nie twoja.
— Jakto! nie moja?
— Przynajmniej w tej chwili.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Rozumiem, że twoja głowa nie warta ani szeląga, bo gdybym ja naprzykład był agentem komitetu bezpieczeństwa, jutro byłbyś gilotynowany.
Odźwierny tak szybko obrócił się, że aż pies zaszczekał na niego. Blady był jak trup.
— Nie obracaj się i nie blednij, — rzekł patrjota, — owszem kończ spokojnie zupę; ja cię nie wyciągam na słówka jak agent, mój przyjacielu. Zaprowadź mnie do Conciergérie, osadź na swojem miejscu, daj mi klucze, a jutro wypłacę ci pięćdziesiąt tysięcy liwrów w złocie.
— I to prawda?
— O! czyż możesz wątpić, skoro ci moją głowę daję za kaucję?
Odźwierny namyślał się przez kilka chwil.
— Ha! zgoda, mój panie, niech będzie, co chce. Jestem biedne człowieczysko; nie wdaję się w politykę Francji i beze mnie było jej zawsze dobrze, to i teraz z mojej winy nie zginie; a pan jeżeli co złego zrobisz, tem gorzej dla pana.
— Wyborny z ciebie filozof, nic cię nie obchodzi, ale do rzeczy, kiedyż przedstawisz mnie ojcu Ryszardowi?
— Choćby i dziś jeszcze, jeżeli pan chcesz.
— I owszem. Któż ja jestem.
— Mój kuzyn Mardocheusz.
— Mardocheusz, zgoda; podoba mi się to linię. Jakiż mój stan?
— Białoskórnik.
— O której godzinie mnie zaprowadzisz?
— Za pół godziny, jeżeli pan chcesz.
— Zatem o godzinie dziewiątej.
— A kiedy dostanę pieniądze?
— Jutro.
— Gospodyni już idzie z winem.
— Więc dziś wieczorem, naprzeciw Conciergérie.
— Dobrze.
Patrjota zapłacił i wyszedł.
We drzwiach piorunującym głosem zawołał:
— Hej! obywatelko! kotlety z korniszonami! prędzej! bo mój kuzyn Grakchus umiera z głodu.
— Poczciwy Mardocheusz! — rzekł odźwierny, kosztując wina, które mu nalała gospodyni i robiąc do niej słodkie oczy.