Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kawaler de Maison-Rouge
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX.
BUKIET FIJOŁKÓW

Łatwo było przewidzieć, że spokój niedługo zacznie gościć w szczęśliwem schronieniu Maurycego i Genowefy. Burza, miotająca wiatrami i piorunami zarówno wstrząsa gniazdem gołębi, jak drzewem, co je pod swemi konarami ukrywa.
Genowefa ciągle była przerażona; nie lękała się już kawalera de Maison-Rouge, ale truchlała o Maurycego. Znając dobrze męża swojego, wiedziała, że ocalał, skoro znikł; pewna tego była, lecz drżała o siebie samą.
Udręczeń swoich nie śmiała powierzyć Maurycemu; ale zaczerwienione oczy, pobladłe usta, wyraźnie świadczyły o jej trosce.
Pewnego rana, pogrążona w głębokich dumaniach nie słyszała, jak Maurycy wszedł pocichu, stanął na progu i patrzył, jak nieruchoma, z osłupiałym wzrokiem, bezwładnie opuściła ręce, a zamyśloną głowę pochyliła na piersi.
Maurycy, mocno zasmucony, patrzył tak przez chwilę, a umiejąc czytać w głębi duszy, przeniknął myśli młodej kobiety.
Zbliżył się więc do niej i rzekł:
— Ty już nie kochasz Francji, Genowefo, wyznaj szczerze. Unikasz nawet powietrza, jakiem w niej oddychają, i ze wstrętem tylko zbliżasz się do okna.
— Niestety! — odpowiedziała Genowefa, — wiem, że myśli mej przed tobą ukryć nie mogę; zgadłeś Maurycy.
Zmarszczył czoło i smutne postanowienie zajaśniało w jego czystych oczach.
— Dowiodę ci, Genowefo, że cię kocham jedynie, — podchwycił. — Przekonam cię, że miłość moja gotowa jest na wszelką ofiarę. Nienawidzisz Francji, zgoda! zatem opuścimy ten kraj.
Genowefa załamała ręce i spojrzała na kochanka z wyrazem pełnym zachwycającego uwielbienia.
— I ty mnie nie łudzisz, Maurycy?... — wyjąkała.
— Czyliżem cię kiedy zwodził?... — spytał Maurycy, — czy nawet wtedy, gdy dla posiadania ciebie, zhańbiłem się...
Genowefa zbliżyła usta do ust kochanka i zawisła na jego szyi.
— Tak, masz słuszność, Maurycy... — rzekła. — Ja to ciebie zwodziłam, dlatego też nie doznaję wyrzutów i zgryzot, ale czuję, jak dalece poniżyłam swoją duszę; ale ty przynajmniej, ty ją rozumiesz, ty wiesz, że nadto cię kocham, iżbym prócz obawy utracenia ciebie, doznawała innego jakiego uczucia. O! mój luby, uciekajmy, uciekajmy daleko, tam, gdzie nas nikt nie doścignie.
— O! dzięki ci! dzięki!... — rzekł Maurycy, uniesiony radością.
— Ale jakże uciekać?... — mówiła znowu Genowefa, truchlejąc na tę myśl. — Dziś, nie tak łatwo uniknąć sztyletów zbójców z dnia 2-go września lub topora katów z dnia 21-go stycznia.
— Genowefo... — powiedział Maurycy, — Bóg się nami opiekuje. Dziś otrzyma nagrodę dobry czyn, który chciałem spełnić z powodu 2-go września. Miałem zamiar ocalić biednego księdza, niegdyś mojego współucznia. Znalazłem Dantona, na którego prośbę komitet publicznego bezpieczeństwa wydał paszport temu nieszczęśliwemu i jego siostrze. Danton wręczył mi ów paszport, ale nieszczęśliwy ksiądz zamiast przybyć do mnie po odbiór tego dokumentu, jak mu zaleciłem, zamknął się u karmelitów i tam umarł.
— A cóż się stało z paszportem?... — spytała Genowefa.
— Mam go właśnie; dziś nie oddałbym go za miljony,
Genowefo, dziś on znaczy tyle, co życie, tyle co szczęście!
— O! Boże mój, Boże! bądź błogosławiony!... — zawołała młoda kobieta.
— Jak ci wiadomo, mam wieś, którą zarządza stary sługa mojej rodziny, prawdziwy syn Francji i prawy człowiek, któremu zaufać możemy. Dochody z tej wsi będzie mi przesyłał dokąd tylko zechcę. Po drodze do Boulogne wstąpimy do niego.
— A kiedyż wyjedziemy, mój Maurycy?
— Za godzinę.
— Nikt więc nie ma wiedzieć, że wyjeżdżamy?...
— Nikt też wiedzieć nie będzie. Biegnę do Lorina; on ma kabrjolet, a ja konia; pojedziemy natychmiast, skoro powrócę. Ty, Genowefo, zostań tu i przygotuj na drogę, co potrzeba. Niewiele rzeczy brać z sobą należy, bo to czego nam zbraknie, kupimy w Anglji. Wyślę Scewolę, aby oddalić go z domu. Lorin wytłumaczy mu dziś wieczorem powód naszego wyjazdu, a my tymczasem będziemy już daleko.
— Ale jeżeli nas w drodze zatrzymają?
— Alboż nie mamy paszportu?... Pojedziemy do Huberta, tak się nazywa mój intendent. Jest on członkiem rady miejskiej w Abeville; pod jego strażą i w jego towarzystwie wyruszymy stamtąd do Boulogne; tam kupimy sobie, albo najmiemy łódkę.
— O! dobrze, mój drogi przyjacielu. Ale jakżeś się dziś wyperfumował!... — rzekła młoda kobieta, tuląc twarz do piersi Maurycego.
— Prawda, przechodząc koło pałacu „Równości“ kupiłem ci bukiet fiołków, ale kiedym tu wszedł i zastał cię tak smutną, myślałem tylko o tem, aby cię zapytać o przyczynę smutku.
— O! dajże mi go, daj, ten bukiet! Genowefa rozkoszowała się wonią kwiatów z pewnem fantastycznem upodobaniem, jakiemu ulegają nerwowe istoty. Po chwili oczy jej zaszły łzami.
— Co ci jest?... — spytał Maurycy.
— Biedna Heloiza!... — szepnęła Genowefa.

— A! prawda... — wzdychając odpowiedział
Ani słowa — rzekł nowoprzybyły. — albo umrzesz!...
Mauryrycy. — Ale myślmy o sobie, kochana przyjaciółko, dajmy pokój umarłym; niech teraz śpią swobodnie w grobie, który im zbudowało poświęcenie. Żegnam cię! odchodzę.

— Wracaj jaknajspieszniej.
— Będę tu za pół godziny. Ty zaś, moja Genowefo, przygotuj wszystko, ale zabierz tylko co najpotrzebniejsze; wyjazd nasz nie powinien zwracać uwagi.
— Bądź spokojny.
Młodzieniec szedł ku drzwiom.
— Maurycy!... — zawołała Genowefa.
Obrócił się i ujrzał, że młoda kobieta wyciągała ku memu ręce.
— Dowidzenia! moja droga, dowidzenia!.. — rzekł, — nabierz odwagi! za pół godziny znowu będę przy tobie!...
Jak powiedzieliśmy, Genowefa pozostawszy sama, zajęła się przygotowaniami do podróży. Czyniła to z jakiemś gorączkowem drżeniem. Dopóki pozostawała w Paryżu ciągle mniemała, że jest podwójnie winna. Sądziła teraz, że skoro opuści Francję, skoro się ujrzy za jej granicą, występek, który nie jej samej, ale raczej nieszczęsnemu zrządzeniu przypisać należało, nie tyle ciężkim jej będzie. I uwiedziona nadzieją, przypuszczała nawet, że w ustroniu i samotności zapomni, że oprócz Maurycego inni jeszcze ludzie istnieją.
Według projektu schronić się mieli do Anglji. Tam postanowili nabyć domek, małą zagrodę, samotną, odosobnioną, usuniętą z przed oczu wszystkich; mieli zmienić i zespolić swoje nazwiska. Tam postanowili przyjąć dwoje służących, którzyby wcale nie znali ich przeszłości. Żadne z nich nie pozostawiało we Francji przedmiotu godnego żalu, chyba tę matkę, której każdy żałuje, chociażby nawet była macochą. Genowefa więc zaczęła wybierać przedmioty niezbędne do podróży, a raczej do ucieczki. Niewypowiedzianej rozkoszy doznawała, biorąc pomiędzy innemi, te, które Maurycy najlepiej lubił; ubranie, które najpiękniej na nim leżało, chustkę na szyję, która najlepiej odbijała przy jego cerze, książki, które najczęściej czytywał. Już prawie wszystko powybierała: ubranie, bieliznę, książki, i czekała tylko na walizę, w którą miała je zamknąć, a rzeczy leżały tymczasem na krzesłach, kanapach, fortepianie. Wtem klucz w zamku zaskrzypiał.
— Scewola wraca. Widać, że go Maurycy nie spotkał!... — rzekła.
I dalej zajmowała się robotą.
Drzwi od salonu były otwarte, słyszała więc jak oficjalista wchodził do przedpokoju.
— Scewola!... — zawołała.
W przyległym pokoju dał się słyszeć odgłos zbliżających się kroków.
— Scewola!... — powtórzyła Genowefa... — pójdź no tu, proszę.
— Jestem!... — rzekł jakiś głos.
Na dźwięk tego głosu Genowefa nagle się odwróciła wydała krzyk okropny.
— Mój mąż!... — zawołała.
— Tak, on sam... — spokojnie odrzekł Dixmer.
Genowefa siedziała na krześle i szukała czegoś w szafie; na widok męża uczuła nagły zawrót głowy, opuściła ręce i padła, sądząc, że się pod nią tworzy przepaść i że ją pochłonie.
Dixmer podtrzymał ją, przeniósł na kanapę i posadził.
— Cóż to, moja kochana?... — zapytał, — czy obecność moja tak przykre sprawia na tobie wrażenie?
— Umieram... — wyjąkała Genowefa, w tył padając i oburącz zakrywając oczy, aby nie widzieć tak strasznego zjawiska.
— Jakto, moja kochana... — rzekł znowu Dixmer, — czy mnie miałaś za umarłego, czyż sądzisz, że jestem upiorem?
— Tak, moje kochane dziecię... — mówił dalej majster garbarz, to ja jestem; sądziłaś może, żem gdzie daleko za Paryżem; a tymczasem jam się z niego nie ruszył. Nazajutrz po wyjściu z domu wróciłem i na jego miejscu ujrzałem jaknajpiękniejszą kupę popiołu. Wypytywałem ludzi o ciebie, nikt cię nie widział. Począłem cię więc szukać i z niemałym trudem znalazłem. Przyznam, żem nie spodziewał się zastać cię tutaj, a jednak wpadłem na tę myśl, bo jak widzisz, przyszedłem tutaj. Ale najgłówniejsza, żeśmy oboje żywi. Jakże się ma kochany Maurycy? Wierz mi, że czuję, ile cierpieć musiałaś, ty, tak dobra rojalistka, że ci wypadło żyć pod jednym dachem z tak zajadłym republikaninem.
— O Boże! Boże! ulituj się nademną!... — pomruknęła Genowefa.
— Ale koniec końcem... — mówił znowu Dixmer wkoło się oglądając, — pociesza mnie to, żeś tu bardzo dobre miała mieszkanie i jak się zdaje, wypadki niewielkie na tobie sprawiły wrażenie. Ja, od chwili jak zgorzał mój dom, jak nikł nasz majątek, błąkałem się na los szczęścia, mieszkałem w głębi piwnic, na dnie rybackich łodzi, a nieraz nawet w otworach kanałów, wpadających do Sekwany.
— Boże!... — jęknęła Genowefa.
— Ty masz piękne owoce; ja nieraz musiałem się obejść bez deseru, a nawet i bez obiadu.
Genowefa łkając, ukryła w dłoniach głowę.
— Nie dlatego, abym nie miał pieniędzy, bo dzięki Bogu, zabrałem ze sobą około trzydziestu tysięcy franków w zlocie, co dziś starczy za pięćkroć sto tysięcy, ale jakimże sposobem węglarz, rybak lub gałganiarz złotem płacić może za ser lub kiełbaskę? Tak, moja pani, Bóg świadkiem, żem kolejno takiego używał przebrania! — Dziś, aby mnie poznano, wyglądam jak patrjota zagorzały, jak Marsylczyk. Szeplenię i klnę. Do licha! będąc wyjęty z pod prawa, nie tak łatwo przechadzać się mogę po ulicach Paryża, jak młoda i piękna kobieta, a los nie pozwolił mi poznać żadnej gorliwej republikanki, któraby mię mogła ukryć przed wzrokiem ogółu.
— Panie, panie!... — zawołała Genowefa, — miejże litość nademną! widzisz przecie, że umieram.
— Z niespokojności!... rozumiem, bardzoś była o mnie niespokojna; ale pociesz się, ja jestem: wracam i już cię nie opuszczę, moja pani.
— O! ty mnie zabijesz!... — zawołała Genowefa.
Dixmer z przerażającym uśmiechem spojrzał na nią.
— Miałbym zabić niewinną kobietę?... o! co też pani mówisz? Chyba ze smutku i żalu za mną straciłaś rozum.
— Panie!... — zawołała Genowefa, panie, z załamane — mi rękami błagam cię, zabij mię raczej, a nie dręcz tak okropnemi szyderstwy. Nie, ja wiem, żem zawiniła; wiem, żem występna; wiem, że na śmierć zasługuję. Zabij mię więc panie, zabij!
— Wyznajesz zatem, żeś na śmierć zasłużyła?
— Tak jest, tak.
— I że dla zagładzenia nie wiem jakiego występku, o który się obwiniasz, bez szemrania śmierci się poddasz?
— Uderz, panie, a nie wydam najmniejszego krzyku, a zamiast złorzeczyć ręce, które mnie zabija, owszem, błogosławić je będę.
— Nie, pani, ja cię nie zabiję; być może jednak iż umrzesz. Ale śmierć twoja, zamiast być sromotna, czego się zapewne obawiasz, będzie owszem zaszczytna i prawie męczeńska. Podziękuj mi więc, pani, bo karząc cię unieśmiertelnię twoje imię.
— Cóż więc uczynisz ze mną panie?
— Znowu iść będziesz do celu, do którego dążyliśmy, kiedy nam drogę naszą przecięto. W mojem i twojem przekonaniu umrzesz jako winna; w przekonaniu innych jako męczennica.
— O! Boże! chcesz więc, aby mnie słowa twoje w szaleństwo wprawiły. Dokądże mnie prowadzisz? dokąd?
— Zdaje się, że cię prowadzę na śmierć.
— Dozwól zatem niech się pomodlę.
— Do kogo?
— Cóż ci do tego! od chwili, jak mnie zabić pragniesz, dług mój spłaciłam, a tem samem nic ci nie jestem winna.
— Prawda, — rzekł Dixmer, odchodząc do drugiego pokoju, — czekam cię.
I wyszedł z salonu.
Genowefa, ściskając oburącz pękające serce, klękła przed portretem.
— Przebacz mi, Maurycy, — rzekła z cicha, — nie miałam nadziei być szczęśliwą, alem sądziła, że ciebie szczęśliwym uczynię. Maurycy, wydzieram ci szczęście, co było twem życiem; przebacz mi twą śmierć, mój kochany.
To mówiąc, ucięła pukiel długich włosów, obwinęła nim bukiet fijołków i zatknęła u spodu portretu, a to nieczułe płótno zdawało się przybierać wyraz boleści, widząc, że się Genowefa oddala.
— I cóż! czyś pani gotowa? — spytał Dixmer.
— Już! — szepnęła Genowefa.
— O! nie spiesz się, pani, — odparł Dixmer, — mnie nie pilno! Wreszcie, Maurycy zapewne powróci, a miłoby mi było podziękować mu za gościnność, jakiej ci dawał dowody.
Genowefa struchlała na myśl, że jej kochanek i mąż spotkać się mogą.
Wstała, jakby sprężyną poruszona.
— Skończyłam, panie, — rzekła — i jestem gotowa!
Dixmer wyszedł naprzód.
Drżąca Genowefa postępowała za nim, prawie zamknęła oczy i głowę w tył zwiesiła; wsiedli do dorożki, która czekała przy drzwiach i odjechali.
— Dobrze, że się już skończyło, — powiedziała Genowefa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).