Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nadszedł nakoniec ów oczekiwany czwartek, ów dzień służby Maurycego.
Maurycy przybyć miał do Tempie o godzinie dziewiątej, kolegami zaś jego mieli być Marcevault i Agrikola. O ósmej był na starej ulicy świętego Jakóba w wielkim mundurze obywatela urzędnika, to jest w trójkolorowej szarfie, krępującej giętką i silną jego postać. Jak zwykle konno przybył do Genowefy, a po drodze zbierał pochwały i oklaski dobrych patrjotów, których w przejeździe spotykał.
Genowefa była już gotowa: miała na sobie prostą suknię muślinową, lekki jedwabny płaszczyk, małą czapeczkę z kokardą trójkolorową, ale mimo całej prostoty tego ubioru, czarowała pięknością.
Morand, który, jak widzieliśmy, długo się dał prosić, zanim przyrzekł towarzyszyć Genowefie, z obawy zapewne, aby go nie wzięto za arystokratę, ubrał się w suknie codzienne, nawpół mieszczańskie, nawpół rzemieślnicze. Dopiero oo wrócił do domu i twarz jego nosiła jeszcze ślady mocnego znużenia.
Dixmer wyszedł zaraz, skoro Morand powrócił.
— Na jakże?... spytała Genowefa, — co postanowiłeś Maurycy, czy będziemy mogli widzieć krółowę?
— Posłuchajcie mego planu... rzekł Maurycy. Przybywam z wami do Temple i poruczam was Lorinowi, który ma tam dzisiaj wartę. Zajmuję moje stanowisko — i w chwili odpowiedniej przychodzę po was.
— Lecz... spytał Morand, gdzie i jakim sposobem obaczymy uwięzione?...
— Podczas śniadania lub obiadu, jeżeli zechcecie będziecie mogli widzieć je przez drzwi szklane z pokoju urzędników.
— Doskonale!... powiedział Morand.
I poszli w rzeczy samej. Piersi Maurycego, zaledwie mogły zawrzeć w sobie całe szczęścia, jakie go napełniało; zaledwie zdołał wstrzymać się od wydania okrzyku radości. Bo i czegóż mógł żądać już więcej?... Nietylko pewny był, że Genowefa nie kocha Moranda, ale wiedział nadto, że jest kochany i że może mieć nadzieję. Bóg zesłał na ziemię piękne słońce. Ręka Genowefy drżała wsparta na jego ręku, a wywoływacze publiczni, wyjąć na całe gardła triumf jakobinów i upadek Brissota wraz z jego wspólnikami, głosili, że ocalono ojczyznę.
— O! co za piękny dzień!... zawołał Morand.
— O! tak, bardzo piękny... powiedziała Genowefa, mocniej się opierając na ramieniu Maurycego. Oby do wieczora pozostał tak czysty i niezachmurzony jak w tej chwili!
Maurycy wziął to do siebie i był zachwycony.
Morand spojrzał na Genowefę przez swe zielone okulary z wyrazem szczególnej wdzięczności. Może i on do siebie te słowa, pięknej kobiety stosował.
Przebyli mały most; minęli ulicę de la Juiverie i most Notre-Dame potem udali się na plac ratusza, ulicę Barre-du-Bec i ulicę Saint-Avoye. W miarę jak postępowali, krok Maurycego stawał się coraz lżejszy, chód zaś jego towarzyszki i towarzysza coraz ociężalszy Na rogu ulicy de Vieilles-Haudriettes kwiaciarka jakaś zastąpiła nagle drogę naszym przechodniom: z koszykiem pełnym kwiatów.
— Mój piękny urzędniku... — odezwała się kwiaciarka, kup ten goździk dla tej ślicznej obywatelki.
I owszem — rzekł Maurycy — kupuję dlatego, że to goździki, inych kwiatów nie cierpię.
Maurycy wziął najpiękniejszy ze wszystkich bukietów, to jest ten, który mu podała kwiaciarka, i podał go Genowefie.
— Dziękuję, piękny urzędniku, powiedziała kwiaciarka chowając daną jej przez Maurycego srebrną monetę, stokrotnie dziękuję! I postąpiła ku innej parze obywateli w nadziei, że dzień tak wspaniale rozpoczęty pójdzie jej pomyślnie.
Resztę drogi jeden Maurycy odbył naprawdę wesoło, wesołość bowiem Genowefy była przymuszona, a Morand ujawniał swoją w dziwaczny sposób, przez stłumione westchnienia, głośne wybuchy śmiechu i miotanie straszliwych żartów na przechodniów.
O dziewiątej przybyli do Temple.
Santerre przywołał urzędników.
— Kto jest ta piękna obywatelka, zapytał Santerre Maurycego, i poco tu przybyła?
— Jest to małżonka dzielnego obywatela Dixmer, słyszałeś zapewnie o tym patrjocie, obywatelu jenerale?
— Znam go, znam, przerwał Santerre, właściciel zakładu garbarskiego i kapitan strzelców sekcji Wiktora.
— Tak.
— Ale na honor, co to za ładna osoba. A kto jest ten koczokodan, co ją trzyma pod rękę.
— Obywatel Morand, wspólnik męża, strzelec w kompanji Dixmera.
Santerre przystąpił do Genowefy.
— Dzień dobry, obywatelko, powiedział.
— Dzień dobry, obywatelu generale, z wysileniem, uśmiechając się, odrzekła Genowefa.
Santerrowi pochlebił i uśmiech i tytuł.
— Pocóż tu przyszłaś, piękna patrjotko? — dodał.
— Obywatelka, odezwał się Maurycy, nie widziała nigdy wdowy Kapet i pragnęłaby ją obaczyć.
— Zanim... — rzekł Santerre, i zrobił okropne poruszenie.
— Rzeczywiście, odpowiedział Maurycy zimno.
— Dobrze, — rzekł Santerre, — staraj się tylko, aby jej nie widziano, jak będzie wchodzić do wieży, byłby to zły przykład, zresztą zdaję się na ciebie.
Oświadczywszy to, Santerre, uścisnął znowu dłoń Maurycego, skinął przyjaźnie i protekcjonalnie głową Genowefie i poszedł zająć się innemi obowiązkami.
W dziesięć minut później, Genowefa i Morand w towarzystwie trzech urzędników weszli i zajęli miejsce za drzwiami szklanemi.