Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Królowa tylko co wystała. Chora od dni kilku, dłużej niż zwykle leżała. Dowiedziawszy się od siostry, że słońce wzeszło wspaniale, przemogła się i prosiła, aby jej wolno było wraz z córką użyć świeżego powietrza na tarasie, naco też chętnie zezwolono.
Właściwie inna przyczyna skłaniała ją do tego. Wprawdzie raz tylko spostrzegła była z wysokości wieży Delfina, biegającego po ogrodzie; lecz za pierwszym znakiem, który dała synowi, nadbiegł Simon i zabrał dziecię do domu.
Mimo to jednak widziała syna, a dla matki było to wiele. Prawda, że biedny mały więzień blady był i zmieniony, że jak dziecię ludu, ubrany był w kaftan i grube spodnie, lecz zostawiono mu jego piękne, wijące się blond włoski, co mu okalały czoło, niby jutrzenka, którą Bóg chciał, aby to męczeńskie dziecię poniosło z sobą do nieba.
Gdyby więc choć raz jeszcze mogła widzieć syna, jakążby to radość sprawiło jej sercu!
A nadto inna jeszcze okoliczność miała miejsce.
— Moja siostro, rzekła jej księżna Elżbieta, wiadomo ci, żeśmy znalazły na kurytarzu źdźbło słomy zatknięte w róg muru, co w języku naszych znaków powiada, abyśmy się miały na baczności, bo przyjaciel zbliża się ku nam.
— Prawda, odpowiedziała królowa, która patrząc litośnie na siostrę i córkę dodawała sobie odwagi, aby niezwątpić o swem ocaleniu.
Po dopełnieniu wszelkich warunków służby na wieży, Maurycy tym większym był panem służby Temple, że los przeznaczył go na dzień, kiedy przeciwnie dwaj inni urzędnicy Agrikola i Mercevau’lt mieli odbywać służbę w nocy.
— A cóż! obywatelu urzędniku? rzekła stara Tison, witając Maurycego, jak uważam, przyprowadziłeś z sobą gości, aby im pokazać nasze gołąbki? Mnie tylko biednej nie wolno widywać mojej kochanej Heloizy.
— Są to moi przyjaciele, rzekł Maurycy, którzy nigdy nie widzieli wdowy Kapet.
— Za szklanemi drzwiami będzie im najlepiej.
— Tak jest, powiedział Morand.
— Szkoda tylko, mówiła Genowefa, że będziemy wyglądać nakształt owych okrutnych, ciekawych, którzy przypatrują się męczarniom więźnia.
— No! to czemużeś, obywatelu, nie umieścił twych przyjaciół na przechodzie wiodącym na szczyt wieży, bo uwięziona przechadza się tam dziś z siostrą i córką. Tak! tak! jej zostawili córkę, a mnie, com nic niewinna, odebrali moją. Niech co chce będzie, obywatelu Maurycy, ale tych arystokratów zawsze obsypują łaskami.
— Przecie i jej odebrali syna, odrzekł Maurycy.
— O! gdybym miała syna, szepnęła ceklarka, sądzę, że nie tyle żałowałabym córki. Genowefa zmieniła tymczasem kilka spojrzeń z Morandem.
— Mój przyjacielu... powiedziała do Maurycego, obywatelka słusznie mówi. Wołałabym, abyś mnie mógł umieścić na przejściu Marji Antoniny, stąd przykro mi jakoś patrzeć na nią. Ten sposób przypatrywania się uwięzionym jest upakarzającym i dla mnie i dla nich.
— Dobra Genowefo!... rzekł Maurycy; jakiż to piękny dowód delikatności z twej strony?
— Do licha! obywatelko... zawołał jeden kolega Maurycego, który w przedpokoju zajadał chleb z kiełbasą, gdybyś była uwięziona, a wdowa Kapet chciała cię widzieć, nie robiłaby pewno tyle ceremonji dla dogodzenia swemu zachceniu, to łotrzyca!
. — Jak się nazywa ten urzędnik?... spytała Genowefa Maurycego.
— Obywatel Mercevault... odpowiedział młody człowiek.
— A potem jakby dla uniewinnienia jego grubjaństwa, dodał:
— Kamieniarz.
Mercevault usłyszał i z pod oka spojrzał na Maurycego.
— No! no!... rzekła stara Tison, pij i jedz prędzej, niech sprzątnę.
— Austrjaczka nie winna temu, że jem teraz i piję... mruknął urzędnik; gdyby mogła była zabić mnie 10-go sierpnia, byłaby to niezawodnie uczyniła; zato też kiedy kichnie w worek, najpierwszy i nieugięty stać będę na mojem stanowisku.
Morand zbladł jak śmierć.
— Pójdźmy! pójdźmy! obywatelu Maurycy... powiedziała Genowefa, tam, gdzieś nas obiecał zaprowadzić; tu, zdaje mi się, żem także uwięziona, tu mi duszno.
Maurycy wyprowadził Moranda i Genowefę, a placówki uprzedzone przez Lorina, bez trudności ich przepuściły.
Umieścił ich w wąskim korytarzu na wyższem piętrze, tak, że w chwili, gdy królowa z księżną Elżbietą i córką iść miały na galerję, musiały koniecznie tuż obok nich przechodzić.
Że przechadzka nastąpić miała o godzinie dziesiątej, do której brakowało już tylko kilka minut, Maurycy więc nietylko opuścił swych przyjaciół, ale nadto, aby ten krok wolny od wszelkiego pozoru nieprawości, nie ściągnął na siebie najmniejszego podejrzenia, spotkawszy Agrikolę, wziął go ze sobą.
Wybiła dziesiąta.
— Otworzyć!... krzyknął z dołu wieży głos, w którym Maurycy poznał głos generała Santerra.
Straż wystąpiła natychmiast, pozamykano bramy, posterunki broń obejrzały. W całej wieży słychać było brzęk żelaza, kamieni i odgłosy kroków, co wszystko mocne sprawiło wrażenie na Morandzie i Genowefie. Maurycy dostrzegł, że oboje pobledli.
— Ileż to ostrożności w pilnowaniu trzech kobiet!... szepnęła Genowefa.
— Prawda... rzekł Morand z wymuszonym uśmiechem. Jeżeliby ci, co chcą ułatwić im ucieczkę, byli na naszem miejscu i widzieli, co my widzimy: toby się im wszystkiego odechciało.
— W rzeczy samej... powiedziała Genowefa, zaczynam mniemać, że one stąd uniknąć nie zdołają.
— A ja, mam niepłonną pod tym względem nadzieję... dorzucił Maurycy.
Powiedziawszy to, wychylił się za barjerę i dodał:
— Baczność! idą uwięzione.
— Wymień mi je... mówiła Genowefa, bo ich nie znam.
— Dwie, co idą naprzód to siostra i córka Kapeta, ostatnia przed którą biegnie mały piesek, to Marja Antonina.
Genowefa postąpiła krok naprzód, Morand zaś, zamiast patrzeć przycisnął się do muru.
Usta jego bledsze były od ścian wieży.
Genowefa w białej sukni, z pięknem swem i czystem okiem, zdawała się być aniołem oczekującym na nieszczęśliwe, aby im przyświecić na gorzkiej drodze, jaką przebiegały, aby wlać odrobinę otuchy w ich serca.
Księżna Elżbieta i córka królewska przeszły, rzuciwszy na obecnych pełne zdziwienia spojrzenie; pierwszej przyszło na myśl zapewne, że ich to zapowiadały im znaki, bo żywo obróciła się ku córce królewskiej, uścisnęła ją za rękę i upuściła chustkę dla uprzedzenia królowej.
— Uważaj siostro... rzekła, upuściłam chustkę.
— I szła dalej z młodą księżniczką.
Królowa, o której słabości świadczył oddech trudny i powolny, oraz lekki kaszel, schyliła się aby podnieść chustkę co u nóg jej leżała, lecz szybszy niż ona, mały piesek porwał ją i poniósł księżnie Elżbiecie. Królowa więc szła dalej na górę i wstąpiwszy na kilka schodów znalazła się tuż wobec Genowefy, Moranda i młodego urzędnika.
— O, kwiatki!... rzekła, jakże ich dawno już nie widziała. Jakże pięknie pachną i jakże jesteś pani szczęśliwa, że je posiadasz!
Genowefa wyciągnęła szybko rękę i podała bukiet królowej. Marja Antonina podniosła głowę, spojrzała na nią a zaledwie dojrzane kolory wystąpiły na jej blade czoło.
Atoli Maurycy, powodowany jakiemś naturalnem poruszeniem, nawykły do biernego posłuszeństwa dla przepisów, również wyciągnął rękę i wstrzymał Genowefę.
Królowa stanęła wahając się i spojrzawszy na Maurycego, poznała w nim młodego urzędnika, który zwykle przemawiał do niej serjo, lecz z uszanowaniem.
— Czy nie wolno?... spytała.
— Owszem, owszem... rzekł Maurycy. Genowefo, możesz ofiarować twój bukiet.
— Dziękuję, z żywą wdzięcznością... zawołała królowa.
I z całą uprzejmością ukłoniwszy się Genowefie, wychudłą ręką zerwała jeden goździk z podanego sobie bukietu.
— Weź je pani wszystkie... proszę, szepnęła bojaźliwie Genowefa.
— Nie, z zachwycającym uśmiechem odpowiedziała królowa, może ten bukiet pochodzi od osoby, którą kochasz, nie chcę cię go pozbawiać.
Genowefa zarumieniła się, a rumieniec ten wywołał uśmiech na usta królowej.
— No, no! obywatelko Kapet... — rzekł Agrikola, — trzeba ruszać dalej.
Królowa skłoniła się i poszła, lecz nim znikła, jeszcze się raz obróciła szepcząc:
— Jakże ten goździk mile pachnie i jak ta kobieta jest piękna!
— Nie widziała mnie... — szepnął Morand, który, przyklęknąwszy prawie w kącie korytarza, nie zwrócił na siebie uwagi królowej.
— Ale wy dobrze ją widzieliście; nieprawdaż, Morandzie?... nieprawdaż Genowefo?... — rzekł Maurycy podwójnie uszczęśliwiony, raz z widowiska, jakie nastręczył swym przyjaciołom, drugi raz z przyjemności, jaką sprawił tak małym kosztem nieszczęśliwej uwięzionej.
— O! tak, tak... — mówiła Genowefa, — doskonale ją widziałam i teraz, choćbym sto lat żyła, ciągle ją widzieć będę.
— Jakże ci się podoba?
— Bardzo jest piękna.
— A tobie, Morandzie? Morand załamał ręce i nic nie odpowiadał.
— Czyżby?... — spytał Maurycy Genowefy pocichu, — czyby Morand miał się kochać w królowej?
Genowefa zadrżała, ale rzekła śmiejąc się także:
— Na honor, to coś niby tak wygląda.
— I cóż?... czy nie powiesz Morandzie, jak ona ci się podoba?... — powtórnie spytał Maurycy.
— Wygląda bardzo Mado... — odrzekł Morand.
Maurycy wziął znowu Genowefę pod rękę i sprowadził na dziedziniec. Na ciemnych schodach zdawało mu się, że Genowefa całuje go w rękę.
— Cóż to ma znaczyć Genowefo?... — zapytał.
— To znaczy mój Maurycy, że nie zapomnę ci nigdy, iż dla kaprysu mojego narażałeś własną głowę.
— O!... — powiedział Maurycy, — przesadzasz Genowefo, wiesz, że między mną a tobą nie wdzięczność, ale inne uczucie miejsce mieć powinno.
Przybyli na dziedziniec. Lorin zbliżył się, aby zapoznać odwiedzających i wypuścił ich z Temple.