Kawaler de Maison-Rouge/Rozdział XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kawaler de Maison-Rouge |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maurycy, z sercem niebiańską prawie przepełnionem radością, wrócił na swe stanowisko; i zastał starą Tison płaczącą.
— Cóż ci jest, matko?... — zapytał.
— Wściekła jestem... — odpowiedziała ceklarka.
— Dlaczego?
— Boś niesprawiedliwy dla biednych ludzi tego świata.
— Jakto?...
— Jesteś bogaty, jesteś mieszczaninem; przybywasz tu na jeden dzień tylko, a wolno ci sprowadzać ładne kobietki, co dają bukiety Austrjaczce; mnie zaś, która ciągle gnieżdżę się w tym gołębniku, nie pozwalają widzieć mej biednej Heloizy.
Maurycy wsunął jej w rękę dziesięcio-liwrową asygnatę.
— Masz, moja poczciwa Tison... — rzekł — weź to i nabierz odwagi.
— Ano prawda! przecież austrjaczka nie wiecznie chyba żyć będzie. Dziesięcio-liwrowa asygnata... — mruknęła ceklarka, — grzecznie to z twojej strony, ale wołałabym kawałek papieru na papilot dla mojej córki.
To co powiedziała, usłyszał wchodzący w tej chwili Simon, a widział przytem, jak ceklarka chowała do kieszeni wziętą od Maurycego asygnatę.
Wspomnijmy teraz, w jakim usposobieniu umysłu zostawał Simon.
Przybywał z dziedzińca, na którym spotkał Lorina. Między tymi dwoma ludźmi zbyt wyraźna panowała nienawiść; nietyle była ona skutkiem gwałtownej sceny, o której już wspomnieliśmy naszym czytelnikom, ile raczej skutkiem różnicy rasy, tego odwiecznego źródła wstrętu, lub pociągu, zwanych tajemniczemi, a jednak tyle jasnemu.
Simon byt brzydki, Lorin zaś przystojny. Simon był brudny, Lorin czysto wyglądał. Simon był republikanin fanfaron, Lorin zaś należał do rzędu patrjotów gorliwych, którzy dla rewolucji prawdziwe czynili ofiary; skoro przytem, przychodziło do pięści, Simon czuł instynktownie, że pięść eleganta równie gładko, jak dłoń Maurycego byłaby mu wymierzyła plebejuszowską karę.
Skoro więc spostrzegł Lorina, stanął jak wryty i zbladł.
Simon wydobył ołówek z kieszeni swego kaftana i udawał, że coś zapisuje na kawałku papieru, tak samo prawie czarnym, jak jego ręce.
— O!... ho!... — odezwał się Lorin, — nauczyłeś się widzę pisać, Simonie, odkąd zostałeś nauczycielem Kapeta?... Patrzcie no, obywatele. Daję słowo, że on coś notuje!..
Młodzi gwardziści, prawie wszyscy mniej więcej wykształceni, wybuchnęli głośnym śmiechem, a nędzny szewc zgłupiał prawie.
— Dobrze... dobrze!... — rzekł, zgrzytając zębami, cały blady ze złości, wpuściłeś obcych do wieży, bez pozwolenia gminy. Dobrze, dobrze, każę ja spisać z ciebie protokół urzędnikowi.
— Ten urzędnik pisać przynajmniej umie... — odpowiedział Lorin, — bo to Maurycy, którego znasz, przezacny Simonie; Maurycy, żelazna ręka, przypominasz ją sobie?...
W tej chwili wychodził właśnie Morand z Genowefą.
Na ich widok, Simon rzucił się do wieży, i jak powiedzieliśmy, spostrzegł, że Maurycy dla pocieszenia starej Tison, dał jej dziesięcio-liwrową asygnatę.
— No proszę!... — rzekł Simon do starej Tison, ocierającej oczy fartuszkiem, ty obywatelko, jak uważam, koniecznie chcesz dać łeb pod gilotynę?...
— Ja?... — przerwała Tison, — a to dlaczego?...
— Bierzesz pieniądze od urzędników i wpuszczasz arystokratów do austrjaczki...
— Ja?... — powiedziała stara Tison... — milcz głupcze.
— Zanotuje się to w protokóle... — rzekł Simon z nadęciem.
— Dajże pokój, są to przyjaciele urzędnika Maurycego, jednego z najgorliwszych patrjotów.
— Są to spiskowi, mówię ci, zresztą gmina sama tę rzecz rozstrzygnie.
— Cóż to, chciałbyś mnie denuncjować szpiegu niegodziwy?...
— Tylko się ty sama nie denuncjuj, babo przeklęta.
— Ja?... a cóż chcesz, abym denuncjowała?...
— To co się tu stało.
— Ale kiedy nic się nie stało.
— Gdzie byli ci arystokraci?...
— Tam, na schodach.
— I mówili z nią?...
— Parę słów.
— Parę słów, a widzisz; czuć tu zresztą arystokracją.
— Czuć goździk...
— Goździk?... jaki goździk?...
— Bo obywatelka miała bukiet pachnący.
— Jaka obywatelka?...
— Ta co przypatrywała się przechodzącej królowej.
— A widzisz, mówisz „królowej“, matko Tison, zgubi cię przestawanie z arystokratami, zgubi cię. Ale poczemże ja to stąpam?... — powiedział schylając się Simon.
— A!... — rzekła stara Tison, — nastąpiłeś właśnie na kwiatek, na goździk; wypadł zapewne z rąk obywatelki Dixmer, podczas gdy Marja Antonina wyjmowała jeden z jej bukietu.
— Wdowa Kapet wzięła kwiat z bukietu obywatelki Dixmer?... — zapytał Simon.
— Ja go sam dałem, czy słyszysz?... — zawołał groźnym głosem Maurycy, który zniecierpliwiony od kilku już chwil słuchał tej rozmowy.
— Dobrze, dobrze... widzę, co widzę i wiem, co mówię... — mruknął Simon, trzymając ciągle w ręku goździk nogą zdeptany.
— A ja... — przerwał Maurycy, — wiem coś także i powiem ci; że nie masz tu w wieży nic do czynienia, i że twoje katowskie stanowisko jest tam przy małym Kapecie, którego jednak dziś nie wybijesz, bo ja tu jestem i bronić go będę.
— Co?... grozisz mi?... nazywasz mnie katem?... — wrzasnął Simon, gniotąc kwiat palcami; obaczymy, czy to wolno arystokratom... Co to jest?...
— Co?... — spytał Maurycy.
— To co tu czuję w tym goździku. Ah!... ah!...
I w oczach zdumiałego Maurycego, Simon wyjął z kielicha kwiatu mały papierek najstaranniej zwinięty.
— Na Boga!... — zawołał zkolei Maurycy, — co to jest?...
— Dowiemy się, dowiemy zaraz... — rzekł Simon, przystępując do okienka. — Twój przyjaciel Lorin twierdzi, że nie umiem czytać, otóż przekonasz się.
Lorin oszkalował Simona, umiał on czytać wszelki druk a nawet i pismo, skoro było wyraźnie i wielkiemi literami skreślone. Ale na tej karteczce literki tak były drobne, że musiał wezwać pomocy okularów. Położył więc kartkę na oknie i zaczął szukać po kieszeniach, lecz, że w tej chwili obywatel Agrikola otworzył drzwi od przedpokoju, umieszczone wprost naprzeciw okna, wiatr więc zdmuchnął jak piórko lekki papierek, wskutek czego, gdy Simon po kilkochwilowem szukaniu okularów, wydobył je nakoniec i włożył na nos, nadaremnie szukał karteczki, bo karteczka znikła.
Simon ryknął.
Tu leżał papierek... — zawołał, — leżał... mówię, obywatelu urzędniku, leżał i musi się znaleźć koniecznie.
Wybiegł jak strzała, zostawiając przelękłego Maurycego.
W dziesięć minut później trzech członków gminy weszło do wieży. Królowa była jeszcze na tarasie, a rozkazano, aby broń Boże!... nie wiedziała nic o tem, co zaszło. Członkowie gminy kazali się do niej zaprowadzić.
Najpierw uderzył ich w oczy pąsowy goździk, który jeszcze w ręku trzymała. Spojrzeli po sobie zdziwieni i przystąpili ku niej.
— Prosimy o ten kwiatek... — rzekł prezes deputacji.
Królowa podała kwiat żądany.
Prezes wziął goździk i udał się wraz z kolegami do sali sąsiedniej, dla dokonania śledztwa i spisania protokółu.
Otworzono kwiat, był pusty.
— Chwilkę, chwilkę, obywatele... — rzekł jeden z członków; serce goździka było wyjęte. W osadzie jego niema nic, ale musiała ona w sobie koniecznie zawierać jakąś kartkę.
— Jestem gotów... — rzekł Maurycy, — złożyć wszelkie potrzebne wyjaśnienia, ale przedewszystkiem proszę, aby mnie aresztowano.
— Przyjmujemy twój projekt... — powiedział prezes, — ale nie chcemy z niego korzystać. Znany jesteś jako prawdziwy patrjota, obywatelu Lindey.
— Życiem zaś mojem ręczę za przyjaciół, których lekkomyślnie tu sprowadziłem.
— Nie ręcz za nikogo... — odezwał się prokurator.
Posłyszał wielki ruch na dziedzińcach.
Był to Simon, który po długiem i daremnem szukaniu porwanej przez wiatr kartki, pobiegł po generała Santerre i opowiedział mu zamiar porwania królowej, ze wszelkiemi dodatkami, jakiemi bujna jego imaginacja upstrzyć zdołała wypadek. Skoro przybiegł Santerre, otoczono natychmiast Temple i zmieniono wartę, ku wielkiemu zmartwieniu Lorina, bo była to zniewaga wyrządzona jego bataljonowi.
— Obywatelu Maurycy... — powiedział Santerre, bądź gotów na rozkazy gminy, która cię wybadywać będzie..
— Wykonam twą wolę, dowódco, ale prosiłem już i proszę znowu, aby mnie aresztowano.
— Poczekaj, poczekaj... — mruknął chytrze Simon, — skoro ci o to chodzi, postaramy się ułatwić ci ten interes.