Kościół Święto-Michalski w Wilnie/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kościół Święto-Michalski w Wilnie |
Podtytuł | opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Przysłowie.
Nie znalazłszy nikogo we zborze, powrócili akademicy i lud na placyk, krzycząc, hałasując i rzucając klątwy na kalwinów, którzy na ten raz uszli ich zemsty, a nikt nawet nie mógł wiedzieć, jakim sposobem. Dziwne wieści między ludem krążyły: powiadano, że kalwinów ziemia żywcem pożarła, że widziano dyabłów, z których każdy po jednym wynosił ze zboru; inni utrzymywali, że musieli wyprzeć drugą bramę i zamknąć się w domu wojewody, blizko klasztoru i kościoła św. Ignacego, chociaż nikt tego nie widział i trudno było uwierzyć, aby kilkadziesiąt osób przedarło się w samem zamieszaniu przez kilka ulic aż do swego schronienia, wówczas, kiedy tysiące oczu patrzały tylko, jakby gdzie co podejrzanego zobaczyć. Zniknięcie ich przechodziło granice domysłów i pojmowania, a lud, mimo nadchodzącej nocy, krokiem się z miejsca ruszyć nie chciał, ażeby dopilnować, czyli te niedowiarki wracać nie będą... ale napróżno. Północ już była, lud stał jeszcze, ale już poprzestał szturmu bezużytecznego i próżnych krzyków; w klasztorze św. Michała panowała cisza przestrachu, panna starsza mocno była chora z przelęknienia. Bernardyni pouciekali, kupiec Desaus siedział dotąd w piwnicy, aż nareszcie znudzony, a raczej poruszony wymówkami córki, która na bojaźń jego narzekała i sama chciała wrócić bez niego, nie chcąc sam jeden pozostać, lękając się i drżąc w obu razach, postanowił nareszcie wyjrzeć nieco. Jakoż drżąc, powoli, umknąwszy drzwi lochu, wyścibił głowę, nastawił ucha i odezwał się do córki:
— Lękam się! palsembleu... jeszcze jest hałas koło zboru!
— Ależ kiedy nam dotąd nic złego nie wyrządzili, pewno i teraz nie zrobią.
— Ostrożność nie wadzi!
— No! chodźmy! chodźmy, panie ojcze, i tak już bez potrzeby przesiedzieliśmy tu kilka godzin! idźmy!
— No!... to idźmy! — dodał Francuz, puszczając naprzód córkę, która krokiem śmiałym wyszła na dziedziniec, a ujrzawszy drzwi sklepu wybite, ruszyła ramionami i, obracając się do ojca, zawołała: — Gdybyśmy tu byli, toby się nie stało!
— Co? — podchwycił Francuz, obejrzał się, pobladł na widok drzwi wypartych, załamał ręce w rozpaczy i krzyknął:
— W imię Boże! zginęliśmy! rabusie! Chryste Panie! złupili nas! odjęto nam sposób do życia!... co widzę... mój sklep, jedyny sposób do życia... do życia... spustoszony! zrabowany! Biegnę... pójdę do pana wojewody ze skargą, do króla... Do kogo udam się? Justyno! sacrebleu, mille diables, mort et furie... co poczniem?... trzeba lecieć!
— Dokąd? — z zimną krwią przerwała córka — niema już czego biedz i troszczyć się, nikt nam tej szkody nie wróci.
— Jakto? nie wróci? ventrebleu! o Boże! a gdzież sprawiedliwość? Łotry! moje wina! korzenie! korzenie! cały nowy transport! blizko tysiąca florenów!... Co począć? pójdę do księdza biskupa... to ci akademicy!... moi wieczni nieprzyjaciele! a dziś! dziś! gdyby nie ta szkatułka, zostałbym o żebranym chlebie!
— Uspokój się, panie ojcze — odpowiedziała Justyna, z wyraźną niecierpliwością. — Jestto wypadek nieprzewidziany. Tej szkody nikt nie powetuje... trzeba się zdać na wolę Bożą... chodźmy do mieszkania.
— Dokąd? ja? jabym miał iść do mieszkania? wówczas kiedy te łotry, niecnoty... złodzieje palsembleu, odarli mnie ze skóry... odebrali mi życie! więcej niż życie! Nie! nie!... cóż ja poradzę?... Nieszczęśliwy Desausie, czemużeś nie pozostał w Paryżu, lub w Grenobli! dziś byłbyś spokojny, szczęśliwy! Tudieu! sam temu winienem! byłem chciwy! ach! żeby przynajmniej nie przyszli jeszcze odebrać mojej szkatułki! ale nie!... z życiem mi ją chyba odbiorą! będę bronił do ostatniej kropli krwi! Panno Justyno!.. dites donc, czegóż tak stoisz zimna i nieczuła! o ty niepojmujesz, co ja cierpię! jestem zgubiony! zniszczony!
— Ale cóż pomogą te narzekania? wszak one nam nie wrócą straconych...
— Nie wrócą! nie wrócą! palsembleu! czemużem tu sam nie był... byłbym ich nauczył... aj!... ktoś idzie! schowajmy się do izby... chodź!... chodź!...
To mówiąc, jak szalony wybiegł do komnaty, której dwa długie okna wychodziły na placyk, ale cofnął się, widząc lud napełniający ulice.
— Nie!... tu nie można siedzieć! wróćmy do piwnicy... Patrz, moja panno! co za gwar, co za ścisk; szable, krzyże połyskują, powiewają chorągwie! ach! mur od zboru rozbity! oj! uciekajmy! szkatułka moja! szkatułka! łotry te zgubiły mnie na wieki!
— Bądź spokojny, ojcze — odpowiedziała Justyna — lud wojuje przeciw zborowi, nie przeciw nam.
— Tak! a na cóż sklep mój złupili!... mogą mnie do reszty obedrzeć!... Jesteśmy nie ich wyznania.
— O Boże! mój mąż! gdzież jest teraz? — ozwała się Justyna, wyglądając oknem, a widząc potłuczone szyby, pobite mury i potrzaskany dach zboru, zawołała: Może zabity!
— Ach! moja szkatułka! palsembleu! co ja z nią zrobię! czemuż nie siedziałem w Paryżu!
— Może zabity!
— Mogą mi ją odebrać! jestem bezbronny! ach! żeby było przynajmniej czem się bronić od napaści!... O!... jest szabla dzięki Bogu!!... aj! oni łają kalwinów... a my jesteśmy kalwini! bierz szkatułkę i uciekajmy! Twój mąż nie przychodzi nam na pomoc!
— Ach! może on sam od nas więcej teraz potrzebuje pomocy.
— Więcej od nas? o nie! mnie okradli! złupili! barbarzyńcy! uciekajmy, Justyno, bo nas zgubią do reszty!
To mówiąc, Francuz posunął się ku drzwiom, a zamyślona jego córka poszła za nim z westchnieniem.
Na ulicy, mimo nadchodzącej nocy, tłumy ludu nie ustępują, kilku tylko starców i kobiet wróciło do domów, lękając się dłużej w powszechnym pozostać odmęcie.
Po ulicach walają się trupy, jęczą ranni, gdzieniegdzie słychać wrzaski tych, którzy, wróciwszy do domu, nie znaleźli swoich zapasów, pieniędzy, lub klejnotów... Umilkły dzwony... w otwartych kościołach lampy błyskają jeszcze, i kilku pobożnych składa Bogu dzięki, że ich cało w tym dniu uchował.
Nigdzie jednak przestrach i bojaźń nie doszły w tym dniu do tak wysokiego stopnia, jak w klasztorze Bernardynek, przeciwległym zborowi. Już wczorajszym wypadkiem przelęknione zakonnice posłały były do księdza biskupa, o radę i wsparcie prosząc i oznajmując, że ktoś ode zboru strzały dwie rzucił na pannę Kuncewiczównę i na furtyankę. Biskup rad, że miał o co kalwinów oskarżyć, poszedł do wojewody, wystawując mu, że jeśli nie zechce zrobić sprawiedliwości, napisze skargę do króla Jegomości. Wojewoda wszakże, rzecz tę mało ceniąc, odpowiedział, iż zobaczy, co mu w tej mierze robić przystało i razem uskarżał się ze swojej strony biskupowi, na obelgę rektorowi zborowemu przez akademików, jak mówił, popełnioną.
Ksiądz Abraham Wojna prosił, by mu wskazano osoby, które to uczyniły, aby je mógł, jeśli pod jego juryzdykcyą zostają, ukarać. Lecz, że z obu stron nie wiedziano, ani kto strzelał, ani kto topił, rozeszli się więc, obiecując sobie wzajem sprawiedliwość, jak tylko będzie można ją wymierzyć.
Nazajutrz, dnia 4 października, jeszcze z wczorajszego strachu nie ochłonęły panny zakonne, kiedy do refektarza wbiegła panna Brygida, do której, gdy na chórze siedziała, strzelił był Piekarski Powszechny zatem popłoch się zrobił, osobliwie, gdy nie przestając na tem, jakeśmy widzieli, młodzieniec opiły kilka jeszcze razy do kościoła i chóru puścił strzały.
Śpiewając psalmy, drżące i przestraszone panny cisnęły się w najdalsze korytarze klasztoru, gdzie ich żaden pocisk ode zboru dosięgnąć nie mógł. Lękały się nawet dowiadywać o dalszych przyczynach rozruchu i w bojaźni oczekiwały końca, usłyszawszy, jak tłumy pospólstwa, krzycząc i ze wszech stron bieżąc, zbór obległy... W tym stanie okropnej niepewności i przestrachu zostawały wszystkie, gdy późno już w noc, kiedy jeszcze gwar i hałas nie ustawał, ktoś do furty zadzwonił. Długo wahano się, czyli w tak niebezpiecznej chwili wyjść było można, czy nie był to jaki fortel, lub podejście; najśmielsza wreszcie z panien poszła i, stanąwszy u kratki, odezwała się zwykłem pobożnem przywitaniem:
— W Imię Boże!
— Jestem Hreźla — odezwał się głos gruby — sługa starszy Jego Przewielebności księdza biskupa; przyszedłem uspokoić i oznajmić od niego, że się niema czego lękać...
— Dzięki Bogu i Najświętszej Maryi Pannie! A cóż się stało z heretykami?
— Niewiadomo! wynieśli się gdzieś ze zboru, jakby ich tam nigdy nie było... niektórzy powiadają, że ich żywcem ziemia pożarła.
— Panie Jezu Chryste!
— Bo ani śladu, gdzie zniknęli; żywej duszy niema we zborze... Lud strzelał do zboru.
— Słyszałyśmy.
— Szturmowali...
— Ach! okropnie! odmawiałyśmy litanię.
— Jeszcze teraz nawet mało kto powrócił do domu, ulice pełne ludu, chociaż noc chłodna.
— Pan Bóg im nagrodzi... bo jego domu i służebnic bronili.
— Piechota tylko wiele w mieście łupiestw dokazywała.
— Czy być może? Święty Wincenty!
— O! wiele domów zrabowano! powiadają nawet, że się wdarto do wielu kościołów, gdzie najdroższe ze skarbców pozabierali precyoza! Wiele też osób pozabijali na ulicach, bo się nie mieli czem bronić... a oni mieli rusznice. Piechoty marszałkowskiej mniej jest nierównie. Teraz słyszę znowu, niby dla przywrócenia porządku, oddziały tych rabusiów wałęsają się po ulicach... ale lud kamieniami ciska i pewno nie da grać sobie po nosie.
— Święta Koleto! a ksiądz biskup?
— Siedział dotąd u Jezuitów w rynkowym ich klasztorze...
— Wojewoda uciekł był z miasta... powiadają, że już powrócił i bardzo rozjątrzony, osobliwie na studentów... grozi, że sprawców tego zamieszania srogo ukarze...
— Panie Jezu! a toć swoich powinienby naprzód pokarać, tać oni na nasz kościół, na klasztor, na nas nawet, cośmy im nigdy nic złego nie zrobiły, strzelali, kamieniami ciskali, i obelgi niesłychane, Boże odpuść... miotali.
— O prawda! i prócz tego dali pochop do wielkich bezprawiów, a całe nieszczęście i wszystko zło dnia dzisiejszego na ich spadnie sumienie! oh!
— Tak ci to! tak! ale chyba ich Bóg ukarze, bo tu silnych mają partyzantów, i ziemskiej się chłosty nie lękają wcale!