Kościół Święto-Michalski w Wilnie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kościół Święto-Michalski w Wilnie
Podtytuł opowieść historyczna z pierwszej połowy XVII-go wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1908
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. I. Kraszewski
KOŚCIÓŁ ŚWIĘTO-MICHALSKI
W WILNIE
OPOWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z PIERWSZEJ POŁOWY XVII-GO WIEKU


Bezpłatny dodatek
do Tygodnika Illustrowanego

□□□□   WARSZAWA — 1908   □□□□
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA



Druk Piotra Laskauera i S-ki
Warszawa, Nowy-Świat 41.



Nie śmiejąc długo trudzić niepotrzebnym wstępem, ośmielam się tylko wyjawić moje życzenia, aby: czytelnicy brali wszystko w takiem tylko znaczeniu, w jakiem było pisane, żeby raczyli pamiętać, że rzecz dzieje się w wieku XVII, żeby uważali, iż zdania, myśli i same postępki, jeśli są błędne, nie moja w tem wina, ale osób i wieku.
Chcąc malować wiek, jego zwyczaje, osoby i wypadki, trzeba być bezstronnym, trzeba nie tak pisać jakby być powinno, ale tak jak było. Inaczej obrazy historyczne byłyby marzeniami, i jabym ich pewno nie pisał, nie chcąc głowy mojej wysmażonych płodów podawać za prawdy historyczne.






Czytam w pisarzach przesławnych,
Co się działo czasów dawnych.

Zbylitowski.

W roku 1639, kiedy się ta powieść zaczyna, panował Władysław IV, od lat sześciu niespełna. Kazanowscy przyjaciele jego młodości, pochlebiający namiętnościom jego, wychowani z nim razem od dzieciństwa, otrzymali z jego wstąpieniem na tron, przewagę nad wszystkimi.
Kraj cały po konwulsyjnych wysileniach, w śnie odrętwiałym spoczywał. Dwór królewski był okazały, ale brakło mu wesołości i ruchu. Król już to z powodu przewagi Kazanowskich, już dla zaprzysiężonego wedle zwyczaju dysydentom pokoju, wiele miał nieprzyjaciół; a Arcybiskup Gnieznieński niepomału go z tej ostatniej przyczyny strofował[1].
Z drugiej strony jednakże szczęśliwie odbyte wojenne wyprawy, zjednały mu imię bohatera, a pobyt acz krótki w Wilnie 1636, tytuł opiekuna nauk.
Wassemberg panegirysta Władysława cytując jakiegoś księdza Jana Rywockiego, opisuje bytność jego w Wilnie dość szczegółowo. Było to w miesiącu lipcu 1636 r., król z siostrą Anną Katarzyną Konstancyą i dygnitarzami, słuchał nawet dość długiej dysputy teologicznej w kościele Jezuickim św. Jana; wkońcu kosztowny pierścień zdjąwszy z ręki, udarował nim Sarbiewskiego, którego Urban VIII laurem poetycznym przyozdobił[2].
Ksiądz Rywocki opisujący to zdarzenie, nie wspomina, czy Sarbiewski należał także do tej teologicznej dysputy, czy tylko na czele zakonu był przytomny; rozwodzi się jednak bardzo sprawiedliwie nad cierpliwością króla JMości i jego siostry, którzy mimo tego, pewno połowę dysputy przedrzemać musieli.
W rok później po tym obrzędzie, ożenił się Władysław IV z Cecylią Renatą Austryacką, 1637. Obchodzono wesele po królewsku, i dwór z przybyciem nowej pani, błysnął życiem i przepychem.
Z całego tego obrzędu, to tylko godna uwagi, że na nim grano tragikomedyę św. Cecylii 23 września 1637, na której z wielkiem podziwieniem ludu, góry, lasy, rzeki, miasta, chowały się i wychodziły kolejno na scenę. To widowisko miało wielki powab nowości, dotąd albowiem widywano tylko u ks. Jezuitów dyalogi Wielkanocne wystawiane bez przygotowania, w których (jak primadonna) występował laik w sutannie z gęsim skrzydłem, niby to anioł, Judasz z konopianą brodą, i dyabeł z rogami zaimprowizowanymi z piórników. Raz tylko jeszcze za Zygmunta III[3] studenci w innym rodzaju wystawili dramat, wyśmiewający błazna królewskiego Rialta.
Mimo pokątnych szemrań na króla, Władysław nierównie więcej od ojca swego był lubiany, bo wychowany w tym kraju, świadom języka i obyczajów, duszę mając szlachetną i prawdziwie królewską, łatwo pozyskał serca tych, których sobie chciał zjednać.
Położenie Wilna jednakże w owym czasie, niebardzo było szczęśliwe — oddalone od króla, rzucone na łup dysydentom, rządzone przez dumnego ich naczelnika wojewodę Radziwiłła, często napróżno w sporach swoich oczekiwało sprawiedliwości, która jadąc z Warszawy, zawsze się w drodze nadpsuć musiała.
Ciągłe zawichrzenia i spory z dysydentami, truły spokojność mieszkańców. Zaczęły się one od spalenia biblii Brzeskiej w roku 1563, odnowiły się w całej sile 1581[4], kiedy biskup publicznie palić kazał wszelkie księgi protestanckie, których wwożenia do kraju surowo zabronił Zygmunt August roku 1543[5].
Powtórzyły się te niepokoje w roku 1611[6] z poduszczenia gorliwego różnowierców prześladowcy rektora Akademii ks. Skargi, bez ważnych jednak ukończyły skutków.
Lecz w roku 1639, w którym się następna powieść zaczyna, im dłużej wstrzymane, tem mocniej wstrząsnęły spokojność mieszkańców.
Wszystkim tym niepokojom jedną można było naznaczyć przyczynę — zawsze pochodziły z nienawiści ludu i młodzieży ku dysydentom, którzy postępowaniem swojem podżegali jeszcze ten płomień, który Jezuici starannie dla własnej pielęgnowali korzyści.
Silne mając plecy w wojewodzie, dysydenci, już to z ludu i obrzędów religijnych naigrawali się, już z pomocą wojewódzkiej piechoty, która liczne w mieście broiła bezprawia, napastowali bezbronnych kapłanów i studentów.
Młodzież zaś zawsze skora do zwady, zawsze zapalna od najmniejszej iskierki, nierozważna i płocha, szczycąc się prócz tego oddawna osobnemi prawami[7], wspierana od ludu i księży, którzy okropnemi klątwami strzelali z ambon na kacerzy, łatwo przy każdej okoliczności chwytała sposobność dogryzienia różnowiercom.
Polska przez sąsiednie kraje prędko dostała zarazy odszczepieństwa — błędy Leliusza Socyna z Sienny i Fausta Socyna wdarły się do nas z nim razem, i nowy aryanizm, rozlał się po kraju. Mieliśmy stronników Wiklefa, dowodem pieśń stara[8] z wieku XV, po polsku o nim pisana. Nie brakło kalwinistów, zwinglianów, lutrów, anabaptystów, starych aryan i t. d.; ani fałszywych proroków i opowiadaczów dziwnych zasad, którzy skądinąd wypędzeni, u nas szukali przytułku. Osobliwie za Zygmunta III mieliśmy ich płci obojej[9].
Jak tylko doszły ucha Władysława Jagiełły słuchy o różnowiercach, ów troskliwy o nową wiarę, którą w obszernym kraju zaszczepił, srogi wydał wyrok na kacerzy[10], którym, karać ich samych, dobra zabierać i dzieci ich nawet wszelkich przywilejów pozbawiać przykazuje, dając każdemu, choćby nie będącemu w urzędzie, prawo łapania ich, i przed sąd stawienia.
To jednak jak się zdaje niewiele skutkować musiało — powab, który się do każdej przywiązuje nowości, szedł w ślad i za nauką sekciarzy, a umysły ciekawe i lekkie łatwo przyjęły błędy, które cała Europa tak łakomie chwytała. Dla tego to Zygmunt August, roku 1543, wydał wyrok powtórny przeciw kacerzom, srogo zaprzeczający wwożenia do kraju ksiąg nowymi błędami zatrutych[11].
Nie pomogło i to wszelako, rozszerzały się nowe zdania, formowały się stowarzyszenia, zwiększała się liczba dysydentów, zaczęły nowe myśli brać przewagę. Było je komu popierać, zaczęto dowodzić, jak niepodobna zatamować biegu religijnych opinii, jak każdemu wolność sumienia zostawić należy, i wydano wyrok zupełnego pokoju dysydentom.
Przysiągł więc, ów to tak nie tolerujący Henryk Walezy na tolerancyę, za nim Stefan Batory i Zygmunt III nakoniec[12], który jakkolwiek ścisły w religijnych materyach, nie mógł się z pod raz ustanowionego prawa wywinąć, chociaż następstwa pokazały, że je nie bardzo ściśle dochował; bo sam fanatyk nie cierpiał heretyków i krótko ich trzymał nieboraków.
Po jego śmierci walna stąd wywiązała się sprzeczka; uważali dysydenci że mimo przysięgi, jaką im pozornie pokój zapewniano, nie bardzo im wszelako dobrze było; zaczęli więc wielkimi głosy prosić, aby do zwykłej formy przysięgi dodano jeszcze wiele innych przywilejów, a między innemi aby ich we wszelkie przyjmowano urzędy równo z innymi. Tak w dwudziestu punktach spisawszy żądania swoje, domagali się, aby je za prawo uznano. Ale katolicy, jak pisze Piasecki[13], jednym głosem wołali, iż nigdy na to nie pozwolą, aby z krzywdą ich zbytnia wolność dysydentom dana była. Przeciwił się zarzutom silną mową ks. Radziwiłł, wrzeszczeli w niebogłosy dysydenci, ale im dano do zrozumienia, że jako przychodnie, a nie panującej religii w kraju wyznawcy, powinni się byli tem, co im dobrowolnie udzielono, ograniczać[14]. Po długich z obu stron sprzeczkach, gdzie Rafał Leszczyński imieniem bełskich różnowierców stając, dowodził, że przeszłych monarchów przysięgi i nadal obowiązują, przypominając, że nie tylko król, lecz i stany w r. 1570 przysięgły na dochowanie im pokoju, ukończyło się przecie z kilku słów w rocie przysięgi odmianą; i prócz wygnania aryan, których bardzo niebezpiecznymi uznano (??), resztę zostawiono w pokoju.
W tym czasie Wilno było już miastem handlowem; liczne komercyjne stosunki łączyły je z Moskwą, Rygą, Królewcem i Toruniem. Już coraz gęstsze wznosiły się mury w mieście, liczono 40 kościołów katolickich, jeden luterski, jeden kalwiński i meczet tatarski.[15]
Ludność była znaczna, samych Żydów do tysiąca przeszło familii liczono.
Stał jeszcze zamek górny, a przy nim gruzy kościoła św. Marcina[16], przez Jagiełłę niegdyś fundowanego, równie jak dolny zamek, przytykający do kaplicy zamkowej św. Stanisława, zaczęty przez Zygmunta I, a przez Zygmunta Augusta dokończony, który w nim swoim kosztem zebraną uporządkowaną miał bibliotekę[17], wielce lubiąc pobyt w tem mieście, gdzie poznał, pokochał i pochował swoją Barbarę. Kaplica zamkowa zawierała grób Witołda i Aleksandra króla, pomiętną będąc, że zajmowała miejsce, gdzie niegdyś bałwochwalcze stały świątynie[18].
Ulice miasta błotniste, ciemne, ciasne i brudne, rzadko gdzie spanialsze rozjaśniało domostwo; jednakże błyszczały już gdzie niegdzie piękne Radziwiłłów i Sapiehów pałace, obszerne mury Jezuitów i Akademia, przez biskupa Waleryana fundowana r. 1579.
Znaczniejsze kościoły były: św. Kazimierza w rynku, do Jezuitów należący, gdzie ciało świętego Królewicza spoczywało w trumnie srebrnej, 3000 funtów ważącej, od Zygmunta III danej, i dzwon sławny zwany Smoleńskim przez tegoż króla był zawieszony.
Karmelici, dwojacy, z tych jedni przy Ostrej Bramie: zakon, który się wieczną okrył śmiesznością, od czasu Bezierskiej dysputy[19]. Wznosiły się już mury Bernardynów, a przy nich sławny z drobiazgowego gotycyzmu kościołek św. Anny, o którym u ludu dziwne chodzi podanie[20]. Zbliżając się ku środkowi miasta, uderzał ratusz ciężką przeładowaną ozdobami gotycką architekturą, obok rozległe murowane kramy, dalej osobne obszerne gospody kupców rosyjskich i niemieckich.
Daleko w góry rozciągały się mizerne drewniane przedmieścia. Poza miastem, ku Antokolowi idąc, napotykało się Wierszupkę, na której były jeszcze ślady królewskiego zwierzyńca... na trzykrzyskiej górze stały pochylone pamiętniki męczeństwa Franciszkanów... a na jednym z pagórków stała niedawno jeszcze zbudowana Bekieszówka, pomnik sławnemu Bekieszowi, który towarzyszył Stefanowi Batoremu w wyprawach pod Psków i Wielkie Łuki[21].
Mało wspomnień historycznych przywiązywało się do Wilna; dwukrotne tylko oblężenie Witołda, 1390 i 1391, w których z zamkiem razem 14,000 ludzi spłonęło, lud, choć dawno ubiegłe, wspominał z przerażeniem.
Pamiętano pogorzel zamku w r. 1513, 21 lutego, i głód ciężki, z którego do 25,000 ludu wymarło w r. 1571. Żyli jeszcze świadkowie niesłychanego pożaru w r. 1610, kiedy 4,700 domów i dziesięć kościołów jednym dniem zgorzało, a sama królowa Jejmość Konstancya trafem się tylko na mizernej łódce od ognia uniosła... Nie tak się poszczęściło fraucymerowi królowej Jejmości, bo wiele panien, czy to z pośpiechu, czy z nieostrożności, czy z braku ratunku, ognia unikając potonęło w wodzie. Wielka szkoda tych panienek! tylko, że to już górą lat dwieście temu!...
Na ulicy Zamkowej pamiętne dwa zaszły wypadki. Tu Karol Chodkiewicz, sławny wódz, którego duma odwadze się równała, ów to, co wobec króla zuchwałemu współzawodnikowi o mało buławą łba nie rozbił, tu walczył Chodkiewicz z jakimś współzawodnikiem o... o co? proszę zgadnąć... nie już o buławę i pierwszeństwo, ale... o kobietę! Podanie nie wymienia, jak się ta potyczka skończyła, lecz dość na tem... przy wielkich przymiotach, wielkie kryją się słabości.
Lecz na tem samem miejscu, gdzie ta niezacna zaszła walka, inne chlubniejsze trafiło się zdarzenie. Tu Skargę, rektora Akademii, kiedy doma[22] spokojnie wraca, napotkał zapamiętały heretyk, który pamiętał, że rektor lud na nich poduszczał i gromił silnie z ambony.
To gorzkie przypomnienie gniew w sercu heretyka zapala; podchodzi ni z tego ni z owego ku kaznodziei i wycina mu policzek. Kto inny pewno gniew gniewemby oddał, ale Skarga z najzimniejszą krwią i całą powagą kapłana i kaznodziei ewangeliczne przypomniawszy zdanie, drugą mu stronę twarzy nastawił. Wyobraźmy sobie, jakie to zrobić musiało wrażenie? — padł do nóg świątobliwego męża i został nawrócony.
Jeszcze jedno wspomnienie. — Naprzeciw tyłu kościoła św. Jana po dziś dzień jest w kamienicy bramka przechodnia i korytarzyk, prowadzący na dwa dziedzińce, na jednym z których stał zbór kalwiński.
Zygmunt August w czasie pobytu swego w Wilnie, proszony usilnie od Ewangelików, chciał ich nareszcie, na silne prośby, odwiedzić. Wybrał się więc z małym pocztem poufałych — aliści w samym korytarzyku na dziedzińce prowadzącym, z krzyżem w ornatach, poselstwo Jezuitów zastępuje mu drogę.
Ubodło ich, że król ich nieprzyjaciół, nieprzyjaciół wiary, bytnością swoją chciał uszczęśliwić. Klękli w prośbach, żeby tego nie czynił, i całej wymowy, na jaką się zdobyć mogli, użyli do odwrócenia króla od tego zamiaru, oznajmując, że chyba po ich ciałach i karkach przejedzie dalej...
Trudno było odmówić prośbom tak usilnym.
Po tłustych Jezuitach niegładka byłaby droga — więc się król wrócił, ale choć o tem historya nie wspomina, ja sądzę, że naokoło obszedłszy, drugą bramą być musiał we zborze...[23]



Wejdźcie — proszę uniżenie;
Mam wina różne gatunki,
Zamorskie antypasty, pachnące korzenie,
Niemieckie, włoskie i francuskie trunki.

Miaskowski.

Był to ranek miesiąca października, jasny, pogodny, piękny, ale zimny. Słońce wznosiło się w całej chwale swojej, ostatkiem ciepła topiąc śnieg przedwczesny bielejący na dachach, i złocąc wyniosłe dzwonnice czterdziestu kościołów Wilna. W mieście ledwie się ruch zaczynał, kupcy ziewając otwierali sklepy, słudzy szli na rynek, Żydzi przemykali się ostrożnie, korzystając z chwili, w której wojewódzka piechota nie krążyła jeszcze w mieście: ona bowiem nie przepuszczała nigdy Żydowi, studentowi i jezuicie. W kościołach posępnie odzywały się dzwony, pobożni śpieszyli na prymaryę, a kilkunastu akademików, z czapkami na bakier, przy szablach, z książkami pod pachą, z kałamarzami za pasem, śpieszyło do Kollegium i Akademii.
Czytelnik myślą przenieść się powinien na plac między Zborem kalwińskim, a kościołem św. Michała...
Z jednej strony wznosi się mur kościoła i klasztoru — dwie wieże — fronton ozdobny obrazami na drzewie rytymi i malowanymi trzech Archaniołów. Wzdłuż ciągnie się ogród murem opasany i zabudowania klasztorne panien Bernardynek Święto Michalskich. Cichość posępna panuje w klasztorze, nie słychać śpiewu, ni dzwonu, a oczy przechodnia ze czcią zwracają się na napis kościelny: Quis ut Deus? Furta i brama klasztorna wychodzą na plac, równie jak wysoka dzwonnica, na której wierzchołku św. Michał walczy blaszanym mieczem z wiatrami.
W głębi widać posępny, czerwony kościół Bernardynów, a na jego froncie obraz Chrystusa Pana. Tuż przy nim kościołek świętej Anny, pieścidełko gotyckiej Architektury, pamiętnik wykwintnego smaku naszych naddziadów.
Drugą stronę placu zajmuje gmach duży, murowany, z gankiem; — jest to zbór kalwiński. Nad nim unosi się wieżyczka z zegarem i kilku okienkami. Dziedziniec zboru otacza mur obryzgany błotem, obity ręką fanatycznego pospólstwa, popisany dobitnymi koncepcikami studentów. Tam gdzie ten mur zakręca się ku św.-Michalskiemu zaułkowi, stoi osiadła, wielka czarna wieża czyli dzwonnica ubrana w floresy i zasłaniająca dalszy widok od placu.
Koło dzwonnicy zatarasowana brama, wielka i niezgrabna, w desenie i napisy z Pisma Świętego ustrojona. Z dębowego drzewa, ćwiekami nabite podwoje, zawsze prawie od środka na rygiel zamknięte, ze strachu pospólstwa, gotowego bez najmniejszej przyczyny rzucić się na kalwinów, stanowią wejście; a mała furtka uchylona i ubita do niej ścieżka okazują, że w istocie ludzie tędy chodzą.
Naprzeciw dzwonnicy znajduje się dom wielki, wysoki, z dachem od ścian wyższym, z półtuzinem kominów, z oknami nakształt strzelnic i ogromnym dziedzińcem.
Jest to mieszkanie i własność poety nadwornego Radziwiłłów, Sędziego Grodzkiego, Daniela Naborowskiego.
Na przeciwnej stronie placu stoi dom, a w nim sklep Francuza Desaus; nad którego dachem postrzegać się daje wierzchołek góry Zamkowej i Zamku. Zamek wygląda stąd jak prosta, długa, murowana budowa, z mnóstwem kominów, okien, drzwi, ganków, ganeczków, balustrad i filarów. Dalej okryta drzewy, ukoronowana jedliną, chlubna z trzech znaków zbawienia, które od wieków dźwiga na sobie, ukazuje się w mgle, ponad wierzchołkami domów góra Trzykrzyska. Za nią pagórki, dalej niebo, obłoki, a za obłokami... nic...
Dom kupca Desaus nieregularnie był budowany, o architekturze i myśleć nawet nie wypadało, spojrzawszy na kominy, które na wyścigi posuwały się w górę i sterczały jak pnie na wykarczowanem polu. Okna także jakby się kłóciły z sobą, jedne szły w górę, drugie w dół, jedne były szerokie, drugie wązkie, pobite i całe... Brama ogromna, silnie była zaparta, bo ówczesny stan ciągłych niepokojów kazał się mieć na baczności.
Obok bramy był sklep korzenny wspomnianego Francuza, a nade drzwiami unosił się znak objaśniający przychodniom co tu znaleźć mogli. Na tablicy odmalowane były ważki, beczki, funciki, kwarty, oznaczające sprzedaż trunków i korzeni; nad tem zaś wszystkiem, panowała wielka kufa z napisem w około — Francuz Desaus.
Ranek był pogodny ale dyable zimny, i właśnie pan Desaus wszedł ziewając do sklepu, zbudził chłopca i kazał otwierać. Odsunięto rygle, drzwi się sklepowe rozwarły, i dostojny kupiec usiadł dzwoniąc zębami, chociaż zimno nie było do niezniesienia, i ledwie mały posrebrzał ziemię przymrozek jesienny.
Pan Desaus był to mężczyzna ogromnie brzuchaty, sapiący, nizki, owalowaty, z twarzą okrągłą, czerwoną, nakrapianą w szafirowe punkciki. Zdaleka między nim a beczką, odmalowaną na tablicy przed sklepem, wielkie było podobieństwo, bo członki jego postaci zlewały się w tak doskonałą jedną całość, że często, chcąc go zaczepić, trudno było rozpoznać, gdzie brzuch, gdzie tył, a gdzie boki. Głowa także ginęła między wyniosłemi ramionami, a czapka ogromna futrzana okazywała tylko miejsce, gdzieby być była powinna. Francuz nieoswojony z zimnem drżał jak galareta: niedość że okręcony był futrem od stóp do głowy, a nogi w ogromnych butach ciepłych ukrywał — twarz jego posiniała bardziej jeszcze jak zwykle, nos trząsł się bardzo pociesznie, a z oczu płynęły łzy rzęsiste, które on, mrucząc coś pod nosem, bez ustanku rękawem obcierał.
Chłopiec, który tylko co sklep otworzył i zasiadł zaraz nad ogromną księgą rachunkową, miał minę wesołą; był rumiany, blondyn, przystojny, w oczach dość ognia, uśmiech na ustach, a wąsik tylko co z wierzchnią wargą zaczął się oswajać. Ubiór okazywał, że to stworzenie tak wesołe, tak miłe, tak ogniste, należało do krajowców. Głowę miał podgoloną, tak jak wówczas czupryną Łaszczową nazywano, kontusik wytarty na plecach, niegdyś szaraczkowy, pas skórzany, a na nogach buty z czerwonemi cholewkami, a przodkami z czarnej skóry.
Chłopczyk ten zatarł ręce, strząsnął się od zimna i, chuchnąwszy parę razy w dłonie, z wielką pilnością wziął się do rachunku i pisania, ale widać było, że mu to jeszcze szło oporem, bo nie był z pracą oswojony — biedził się nieborak, drapał się w głowę, kładł pióro, a niekiedy bojaźliwy wzrok rzucał na drżącego Francuza, czyli nie widzi, że mu się tak nie udaje. Surowa mina kupca, który czołgał się z kąta w kąt sklepu, owiniony w futro, jak żółw w skorupie, jego zły humor, inne może jeszcze niewiadome nam okoliczności, strachem nabawiały chłopaka, bo i sama nieumiejętność już go słusznie zatrważać mogła.
Pan Desaus chodził, ziewał, brukał, mruczał, chował się w futro, a znudziwszy się nareszcie, że nikt do sklepu nie zachodził — usiadł we drzwiach, w zamiarze zachęcania przechodniów.
Tylko co się był usadowił na wielkiem krześle z poręczami, aż na ulicy chód czyjściś dał się słyszeć, i głos kaszlem przerywany, odśpiewujący powoli różaniec. Desaus ziewnął i wyjrzał.
Przybywający był starzec, ale rzeźwy, w popielatym kontuszu z wielkim kołnierzem z wytartego sobola, w perłowym płaszczu, z kijem w ręku, w czapce na bakier i z różańcem za pasem, którego ziarna przebierał. Twarz miał długą, chudą, ale żywą. — Odśpiewawszy ostatnie amen, stanął przed sklepem i zawołał:
— O! cóżeś się to tak mości Francuzie zaszył w futro?
— Umf! odmruknął Desaus z ukłonem, bo też zimno! palsembleu!
— O! gdzie tam! jużeś to waść musiał dziś wypić przynajmniej bechereczki korzennego wina... a ja na czczo... idę do Bernardynów na mszę świętą... może wstąpię idąc z powrotem.
— Bardzo proszę! proszę bardzo, proszę uniżenie, palsembleu! najniższy sługa — ale waszmość panie Hreźla śpiewasz sobie tak głośno swoje katolickie piosneczki — a ja jestem kalwin, i zbór kalwiński nad głowami! palsembleu! to nie zawsze bezpiecznie!
— Ba! odpowiedział starzec, ja się tego nie lękam, nie zrobią mi nic panowie zborowi, ani waszmość panie kupcze! niech oni lepiej pilnują swego nosa... ale otoż dzwonią na mszę świętą... muszę ruszać — kto z Bogiem, Bóg z nim. To mówiąc kiwnął głową na znak pożegnania staruszek i umknął z placu.
Zaledwie się był parę kroków oddalił, nowi przychodnie zwrócili uwagę kupca. Z przeciwległej kamienicy pana Daniela Naborowskiego wyszły dwie osoby i zdawały się dążyć prosto do sklepu.
Jedną z tych osób był krępy pachołek w kurtce, w długich juchtowych butach, w czapce na bakier, i skórzanych spodniach. Twarz jego czerwona i oczy liliową otoczone obrączką, były bardzo jasnym dowodem, że używał mocnych trunków. Szedł jak kaczka, machał rękoma i dowodził coś silnie drugiemu obok idącemu.
Ten drugi był od niego wyższy postawą i lepiej ubrany. Był to młodzieniec, od lat może dwudziestu kilku, rysy twarzy miał regularne, ale oczy osłupiałe; gęba otwarta, mina wiecznie uśmiechająca się, oznaczały wyraźnie, że należał do tej klasy ludzi, którym piątej klepki brakuje. Wielkie wąsy wisiały mu pod nosem, na głowie miał aksamitną czapkę, powalaną i wytartą nieporządnem jej używaniem, na ramionach płaszcz podbity lisami także wyszarzany. Pod nim kontusz niebieski, pas piękny zawiązany od niechcenia, a na nogach kurdybanowe, niegdyś żółte buty.
Ta para szła prosto do sklepu Desausa, a kiedy ów pachołek ze swoim paniczem był już tylko o trzy kroki, Francuz uśmiechnął się, i pod nosem te słowa w swoim języku rodowitym wymówił: — Le diable importe les ivrognes. Nie usłyszeli tego przychodzący, a panicz śmiejąc się zawołał:
— Jak się Francuzisko zawinęło od zimna, by co szklannego do drogi!... chi, chi, chi! by co szklannego!
— Idziemy do waszeci, rzekł pachołek, na śniadanie!
— Hm! palsembleu! a macież pieniądze?
— Mamy! o! mamy! odparł młodzieniec, jakem Wacław Piekarski.
— Mamy, powtórzył pachołek, który przywykły do tłumaczenia, podchwytywał słowa swego pana, — mamy! ja ci za to ręczę, a waść znasz mnie, kto jestem! szlachcic i dworzanin pana Wacława Piekarskiego, Józef Rakowski z Rakowa.
Mina Francuza zmieniła się nagle na tak wesołą nowinę; — radość zajaśniała w oczach, wychylił resztę ukrytej twarzy z pod futra, rękę na znak powitania ku czapce przyłożył — a dwaj przychodnie weszli do sklepu. — P. Piekarski uśmiechając się, Rakowski oblizując na widok gąsiorów, beczułek i dzbanów.
— Mateuszek! hej! Mateuszek! podaj sam wina! krzyknął Francuz, i policz co ci ichmość nam winni, bo z pieniędzmi przychodzą, więc — palsembleu! — muszą dług zapłacić.
— O! z pieniędzmi! powtórzył Piekarski, a pieniądze, takie śliczne, białe! cha! cha! cha!...
Mateusz zwinął się gracko — wybiegł i powrócił z gąsiorkiem pełnym. — Postawił go na stole, a sam zaczął rachować liczby, kredą na ścianie popisane.
— Umf! a! a! jak on liczy! zawołał z głupiem podziwieniem p. Piekarski.
— A niech sobie liczy paniczu, a my pijmy, nie trzeba czasu tracić!! — To mówiąc, Rakowski nalał dwa kubki wina i podał jeden z nich swemu paniczowi, który łapczywie go pochwycił i wychylił, a cała twarz jego dziką zajaśniała radością. Kupiec głowę z pod szuby wyścibiwszy, także ślinkę na ten widok połykał, ale się nie śmiał przymówić, żeby go na wino poprosili.
— Umf! palsembleu! odezwał się nareszcie, przecież mi waszmość dziś dług oddacie — naczekałem się niemało.
Nie było odpowiedzi na tę zaczepkę, bo dwaj przybyli, pili na wyścigi.
— Drugiby tak nie czekał — dodał Francuz po chwili.
Znowu nie było odpowiedzi.
— A waszmość tak niegrzeczni, rzekł nakoniec, nawet mnie nie prosicie na wino.
Rakowski, ów to pachoł czerwony, który czuł mocno, jak przykro być musi patrzeć na pijących a nie pić, obrócił się nagle i rzekł:
— No to waść pij — prosimy.
— Mateuszu! kubka! zawołał uśmiechając się Francuz, porwał podane naczynie, nalał, do ust przyłożył, łyknął duszkiem, postawił wypróżnione na stole i zawołał: Za wasze zdrowie!
— A ja piję za zdrowie waszej córki, podchwycił Piekarski ze zwykłym sobie głupowatym akcentem. Wiwat panna Justyna.
Francuz odwrócił się jakby nie słyszał, lub przynajmniej słyszeć nie chciał, a z miny znać było, że gdyby był nie pił ich wina, byłby tak obojętnie nie wysłuchał tego wiwatu. Nie mógł jednak wytrzymać, żeby nie mruknąć na stronie: Peste soit du marouffle, a Rakowski szturchnął łokciem towarzysza i pokazał mu palcem kupca wielce zaambarasowanego, który ciągle coś szepcąc pod nosem, wcisnął był już nazad głowę do szuby.
Wtem chłopiec sklepowy zawołał:
— Suma florenów 20!
— To za wiele!
— To nadto! zawołali razem dwaj pijący.
— A kiedyż to już waszmość pijecie! to wcale niewiele!
— A codzień po dzbanku, a czasem i po dwa, dodał Francuz suwając się po sklepie — a piliście nieraz, prosto ze Lwowa małmazyę, nieraz węgierskie stare...
— Ale u nas nie kanonicka kieszeń, odezwał się Rakowski, żebyśmy tak płacili. No, cóż! zaniemiałeś panie kupcze?
— Bodajbym był ogłuchł, kiedyście mnie o wino bez pieniędzy prosili, rzekł odwracając się Desaus, bo teraz żebyście popękali, nic nie odstąpię.
— Nic? zapytał Piekarski — cha! cha! cha! nic?
— Tak, ani szeląga, ani dydka, ani... nic!... powtórzył Francuz z pod szuby coraz silniejszym głosem.
— Cha! cha! cha! Waść nic nie odstąpisz, to ja nic nie zapłacę! cha! cha! cha!
— Spróbuj! wrzasnął Francuz zapalczywie, aż chłopiec sklepowy pobladł ze strachu, albo to niema sądu?! hę! ja cię tu krokiem ze sklepu nie puszczę!
Dwaj dłużnicy spojrzeli po sobie z niepewnością, jakby się wzajemnie pytać chcieli, co począć w tym razie: a kupiec dopełniając swego przyrzeczenia, zaczął już nawet sklepowe drzwi przymykać.
Ledwie się pierwsza ich połowa do drugiej przybliżać zaczęła, p. Piekarski mrucząc pod nosem dobył kieski i słowa nie mówiąc, rozłożył pieniądze na stole, szepcząc coś na ucho towarzyszowi. Brzęk pieniędzy obudził kupca, odwrócił się i ledwie oko jego ujrzało na stole bielejące pieniądze, które jednem wejrzeniem przeliczył, pożałował prędkości swojej, opuścił ręce i drzwi odemknął na roścież; — zmieszany jednak nie śmiał już oczu podnieść, ani ust otworzyć; kiedy pan Piekarski dopijając ostatniego kubka, zaczął cielęcym głosem śpiewać piosenkę, swojej bez wątpienia roboty:

Panna Justyna
Tęga dziewczyna...

Chciał śpiewać dalej, ale kupiec, który od pierwszych dwóch wierszy o mało konwulsyi nie dostał, zbliżył się trochę ku niemu i, bełkocząc niezrozumiale z gniewu, zawołał:
— Proszę mojej córki tak nie prześpiewywać! bo ja drugi raz przed waszmością sklep zamknę. Co waszmości do mojej córki? palsembleu! moja córka nie dla waszeci! proszę jej reputacyi piosneczkami nie marudzić (chciał powiedzieć nie brudzić) — proszę...
Tu gniew zbytni mowę mu zatamował, a we drzwiach dał się słyszeć głos starca, powracającego ze mszy od Bernardynów.
— O! o! już i kłótnia! zawołał trzęsąc głową, przysiągłbym że panu Desaus o córkę chodzi albo o pieniądze, bo tak wrzeszczy, że go słychać na drugim końcu miasta... o to! to mi to ogień!
Francuz miał widać uszanowanie dla starca, bo się wnet obrócił i, domrukiwując już tylko pod nosem resztę litanii swojej, podał mu krzesło i zapytał, jakiego chce wina.
— Jeżeli masz jakie uczciwe, to wypiję maleńki bechereczek dla pokrzepienia żołądka; jakiego chcesz, byle dobre...
— Mam przedziwny muszkatel; możeby go korzeniem przyprawić i przy ogniu zletnić trochę? hę?
— A! dobrze! proszę tylko nie marudzić, bo mam dziś po uszy roboty! O! a wy to, panowie młodzi, kiedy ja o bechereczek jeden proszę, jużeście dzbanisko wychylili?
— Che! che!
— Che! che! odezwali się dwaj zaczepieni, bo już wino działać zaczynało i wiązało im gębę; już mina Rakowskiego błyszczała jak ponsowy but wojewody, a Piekarski z rozwartemi ustami, z uśpionym wzrokiem, byłby Bachusa doskonale gdzie w dyalogu wystawiał, gdyby mu dodano choć odrobinę rozumu, którego cała jego postać ani za grosz nie miała.
— Spiłeś się waszmość jak bela, rzekł stary do pana Piekarskiego. Mój Boże! tak młody! kiedym ja był taki, byłem jeszcze pokojowcem u pana Lubomirskiego: od kieliszka, od dziewki wara było! bo bili, siekli bez miłosierdzia; za to też wyszło się powoli na człowieka! jest na starość kawał chleba! a waść co poczniesz, kiedy cię rodzice albo pokrewni opuszczą?...
— Che! che! che! odpowiedział pan Piekarski, zamrużył oczy, spuścił głowę i usnął..



Kto bi ne plakal zde?
Kdie moj otcik, otcik mili?
Zahreben w hrobecku,
Kde ma mati, dobra mati?
Trawka na nei roste!
Niema brata, nemam sestry,
Junosu mi wzali!..

Opustena.

Pan Desaus siedział w swojej izbie, przy ogromnym kominie, na którym palący się ogień resztę mieszkania oświecał.
Na zegarze kalwińskiego zboru wybiła już była dziewiąta, wiatr dojmował zimny, a kupiec chodził, chuchał w palce i ogrzewał się ze wszystkich stron przy kominie.
Izba była obszerna, dwa jej okna na plac przed kościół Święto-Michalski wychodziły. Kilka sztychów: a między niemi Henryk I i rzeź św. Bartłomieja zdobiły ściany; prócz tego stały dwie ogromne szafy, kilka stołów, stołków i łóżko, z firankami w niebieskie kwiaty.
Na jednym stole, tuż naprzeciw komina, leżała rozwarta księga, a przy niej siedziała w milczeniu dziewica wysokiego wzrostu. Ciepła, długa, ciemnego koloru z galonem złotym, wedle ówczesnego zwyczaju suknia, okrywała ją. Blask ognia oświecał twarz jej piękną, lecz napojoną wyrazem jakiejś szczególniejszej surowości, którą rzadko zobaczyć w kobiecie tego wieku; bo nieznajoma więcej nad lat dwadzieścia mieć nie zdawała się. Oczy jej, pełne ognia, rzucały wejrzenia do pogardliwych podobne, a usteczka wzniesione w górę, milcząc zdawały się rozkazywać.
Była to panna Justyna Desaus.
Przy kominie siedział Mateuszek, z wielką księgą in folio na kolanach; czytał bardzo pilnie, a niekiedy ukradkiem rzucał wzrok szybki i przelotny na kupca i jego córkę... Panna Justyna poziewała szeroko, kupiec kaszlał i stękał, Mateuszek wzdychał półgłoskiem, zresztą zupełna cisza panowała w około. Nareszcie tonem oschłym i obojętnym odezwała się panna Justyna, wstając ze swego miejsca.
— Wszakci późno... możebyś się spać panie ojcze położył?...
— I nie! odpowiedział krótko kupiec, sen mnie coś nie bierze, jeszcze posiedzę.
— Jak ci się podoba, odpowiedziała Justyna. Ale któż tak późno stuka do bramy? to chyba matka Marya przyszła przenocować: kilka dni jak już nie była.
— Może kto po wino, dodał kupiec, bo dość mocno stuka. Nie śmiał jednak kazać otworzyć, póki Justyna, wyjrzawszy przez okno, nie odezwała się tonem nakazującym do chłopca:
— No! idźże tam, otwórz.
Kupiec, który tylko wyroku córki czekał, co jej we wszystkiem ulegał i nic bez jej wiedzy nie stanowił, powtórzył także za nią: — No! a idźże, otwórz!
Chłopiec wyleciał, jak opętany, i w chwilę drzwi się otworzyły i głos ponury odezwał się na progu:
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus! Sama sobie odpowiadać muszę: na wieki wieków amen! bo wy kalwini tego nie zrobicie.
Osoba, która te słowa wyrzekła, zasłoniona jeszcze była szerokim kapturem komina, lecz gdy parę kroków postąpiła, ukazała się przy blasku ognia kobieta wysokiego wzrostu i mocnej ciała budowy.
Mateuszek poddmuchał przygasający ogień, a fantastyczna jej postać błysnęła w całem świetle. Czarna wytarta suknia okrywała ją całkiem, a na głowie, dumnie wzniesionej, unosiły się zeschłe kwiatów i krzewiów gałązki; rysy jej twarzy chociaż wiek zeszpecił, nosiły jednak cechę dawnej piękności; oczy miała duże i czarne, nos mały, usta ściśnione i wpadłe, czoło wysokie, a nad niem zwijało się kilka puklów czarnych posiwiałych włosów. Wyraz jej oczu i całej postawy miał w sobie coś tak uderzającego, iż raz ją zobaczywszy, niepodobna było zapomnieć. Wejście jej, długi, olbrzymi cień postaci rysujący się na przeciwnej ścianie, jej słowa i mina, stanowiły scenę godną lepszego pióra.
— Siadaj matko, odezwała się Justyna, musiałaś zziębnąć na dworze, przyszłaś przenocować zapewne... wiatr być musi dojmujący na dworze.
— Dojmujący! powtórzyła przybyła, wyciągając długie wyschłe ręce nad kominem, dojmujący; ale duszy nie przejmie, a kto ogień nosi w duszy, temu taki wiatr niczem!
Kiedy to mówiła, Francuz Desaus, zapewne do podobnych scen przywykły, mrugnął na chłopca i na palcach po cichu zgarbiony wyszedł z izby.
— Tak! zapewne, odpowiedziała Justyna Maryi, ale ten ogień duszy gaśnie z wiekiem.
— Może! może! przerwała stara, kiwając głową z powątpiewaniem, ale kiedyż moja młodość przeminie?
— O! moja panno, mówiła dalej, cóżbym ja dała, gdyby moje lice różowe na zmarszczone policzki kościelnej baby zamienić, i ten ogień na chłodne serce starości... a jednak nie mogę! bo Bóg za karę skazał mię na młodość wieczną. Patrz! dodała uśmiechając się okropnie, moje oczki, moje ząbki, moja kosa kruczych włosów, tak ładne jak przed laty! a serce tak młode jeszcze, jakbym dziś pierwszy raz kochać zacząć miała!... Nie dziw też to, nie dziw, wszak dziewiętnasty mam roczek, ogień młodości napełnił piersi moje! pierwsza iskra zaświeciła w oczach, ale, ach! i to przeminąć musi.
Justyna, słuchając tej mowy, ruszyła ramionami z politowania nad obłąkaną i odezwała się z cicha: — Pójdź spać matko!
— O! jeszcze nie czas, przerwała stara, spoglądając w około. Czekam na Stasia, przyjedzie koło północy, jak pierwszy kogut zapieje; usłałam jedno dla nas obojga łóżeczko, z pachnących ziółek zrobiłam posłanie, poduszkę z moich włosów, a to wszystko dla Stasia. Biedny! czy mróz, wicher czy słota, on zawsze przychodzi do mnie; a ogień, co przez dzień w sercu mojem przygaśnie, pocałunkami na nowo rozpali. Dobrze to mieć Stasia! dobrze to mieć dziewiętnasty roczek!...
Zegar zborowy dziesiątą w tej chwili uderzył, stara padła na kolana.
— Módl się, córko mojego serca, zawołała głośno, módl się! Bóg przypomina, że się modlić trzeba; ty się módl po swojemu, ja po swojemu; teraz, kiedy świat cały w cichości spoczywa, modły nasze polecą prosto do Boga!... W imię Ojca, i Syna, i...
Szelest jakiś dał się słyszeć na ulicy, stara porwała się z ziemi i zawołała:
— To mój Staś idzie! chwałaż Bogu! czekałam go tak długo, z nim razem zmówimy pacierze! on taki nabożny! zawsze mi o Bogu wspominał!...
— Kładnij się spać matko! bo jutro zapewne rano, jak pierwszy dzwon się przebudzi, pójdziesz obchodzić kościoły swoim zwyczajem.
— Od północy do ranka, odpowiedziała stara poważnie, dwa wieki!... Można się urodzić, żyć i umrzeć w tym czasie! Jak się postarzejem, moja duszo, to będziem spać dłużej... A ja, ja dziś ze Stasiem ślub brałam! Ach, żebyś wiedziała, sto świec błyskało w kościele, muzyka brzmiała jak chór Serafinów! pełno kobiet, rycerzy, kadzidła płyną w niebo niebieskiemi wstęgami. Ksiądz nas wiąże ze Stasiem: wiąże ręce... serca kto inny powiązał przed laty, a tu... trumna w kościele, a nieboszczyk w trumnie jak miecz w pochwie rozciętej na dwoje — na ustach znać jeszcze siny pocałunek śmierci, mróz na czole, oczy jak dwa wygasłe życia ogniska, w ręku jego krzyżyk matki...
Ha! wesele, wesele! łoże nasze usłane, róże w głowach, w nogach róże, rozkosz ulata nad nami, aniołowie kołyszą nas w powietrzu. I grób zasypali, i garść ziemi pokryła ciało, które najpiękniejsza dziewica życiem swojem odżywićby chciała, i za nim zamknęła się ziemia na wieki, a na grobie... cóż na grobie? we dwa wieki stało łoże małżeńskie, a proszek z jego kości stał się pyłkiem różanym, a z jego oczu drogie kamienie, a z jego ciałka łodyga różana wyrosła, a z jego serca gałąź pokrzywy...



Mówił ktoś
Z kimsi coś —
Co? jednem słowem powiedzieć
Trudno — ale chcecież wiedzieć?
Lepiej, niżeli mnie pytać,
Do końca wszystko przeczytać!

Coś nowego. 1652.

W samej bramie kalwińskiego zboru zeszły się dwie osoby: pan Józef Pietkiewicz, dozorca zboru, i Daniel Naborowski, sędzia grodzki wileński. Był to ranek zimny, zwyczajny jak w jesieni. Pan Pietkiewicz miał na sobie futro i sobolową czapkę. Nizkiego był wzrostu, a twarz jego oznaczała człowieka z rzędu tych, o których nic ani powiedzieć, ani napisać nie można. Oczy jego nie miały życia, usta zdawały się być skrępowane, wszystkie władze jego były natężone do zrozumienia jeśli doń kto przemawiał, a czy pojął czy nie, świętym swoim zwyczajem najprostszej rzeczy się dziwował. Jednem słowem, była to wyborna machina potakująca, dla użytku tych, którzy role rozumnych grać chcieli. Nie było przytem na świecie zegara, któryby z panem Pietkiewiczem mógł iść o regularność w zawody, taki był minucista we wszystkich, najdrobniejszych nawet życia czynnościach.
Pan Daniel Naborowski, który się z nim spotkał w bramie, niedarmo był poetą, bo też i poetyczną miał minę, twarz długą, nos orli, oczy czarne i wielkie, czoło wysokie, rumieniec i uśmiechające się oblicze. Wszyscy owych czasów poeci tak jak on wyglądali, bo wówczas nie znano jeszcze literatury, coby jak dziś zbledziła, schudziła i zubożyła człowieka. Dawniej nie było u nas prawie poetów z profesyi; przy szklance, przy oklaskach, przy dobrze napakowanym żołądku i nie próżnej kieszeni, rodziły się ody i pieśni.
Kiedy pan Daniel poeta milczał, usta jego ożywione dowcipem, któremu miłość własna mocy dodawała, uśmiechać się zdawały; kiedy zaś mówił, słowa jego drugie tyle nabierały wartości od gestów i gry fizyonomii, w wysokim stopniu przezeń posiadanej.
— Daj ci Boże dzień dobry, odezwał się pan Pietkiewicz do Daniela poety.
— Także to rano wychodzisz mości dozorco, odpowiedział Naborowski, a chociaż nie venator, sub Jove frigido nie boisz się pozostać, z gorliwości o dobro twoich owieczek.
— Mam wiele do czynienia, mości sędzio, przerwał dozorca, i dla tego nawiasem tylko oznajmuję waszmości, że bratowa księdza Jurskiego syna powiła, będziemy mieli chrzciny.
— O to! to! odezwał się Daniel, zaśpiewam odę nowonarodzonemu. Właśnie w sam czas przyszedł na świat, bo już oddawna palce mi świerzbią do pisania, a ten sąd przeklęty, w którym zasiadam, chwili mi odetchnąć nie daje i, gminnymi przedmioty napełniając głowę, poetycznym wyskokom rodzić się i dojrzewać nie dozwala.
— No! no! to być może, choć ja waszmości nic a nic nie rozumiem, ale mnie spieszno do miasta, rzekł pan Pietkiewicz, żegnam waszmości, sługa najniższy.
— Całuję stopy twoje. Ledwie po tych słowach kilka kroków byli uszli, kiedy się znowu dwie osoby zbliżyły. Był to sam ksiądz Jurski, i kaznodzieja zborowy ksiądz Balcer Łabędzki.
Pierwszy był chudy, wysoki, blady; drugi garbaty, krzywy, z małemi oczkami, miną surową i szedł kaszlając co chwila. Na twarzy księdza Jurskiego niezmyślona malowała się wesołość i przytem nieco skłonności do żartu; wyraz surowego zamyślenia cechował twarz księdza Balcera, była to uosobiona krytyka i zażartość kaznodziejska.
Ksiądz Balcer zbliżając się ku Naborowskiemu szydersko usta wykrzywił, i pozdrowił go tylko lekkiem głowy skinieniem, na co poeta uchylił czapkę nieznacznie. Ksiądz Jurski zaś chwycił go za rękę, uśmiechnął się i zawołał:
— Bogdajby tak zawsze panie sędzio dobrą witać nowiną! przybył światu jeden mieszkaniec, a Bogu sługa nowy.
— Tak, słyszałem, dołożył poeta, pono pracowita Lucyna w dom twój obfitość wniosła?
— Umf! przerwał Balcer — czy nie mogłeś waszmość tego samego powiedzieć księdzu Jurskiemu, nie mieszając imienia bóstwa pogańskiego? jest to znieważenie religii, kiedy też sama gęba, pogańskimi zbrudzona błędy, święte jej tajemnice opowiada.
— Jak uważam, ksiądz Balcer dziś w żółciowym humorze, rzekł uśmiechając się sędzia.
— Mniejsza o to! przy winie się ta żółć rozejdzie. Proszę waszmości na czwarty tego miesiąca na chrzciny.
— Najchętniej przybędę, skoro taka wola wasza, odpowiedział kłaniając się poeta. A jakże zdrowie żony waszej?
Tu ksiądz Balcer rzucił wzrok srogi na rozmawiających i wyszedł przez bramę do miasta.
— Zdrowa, do usług waszmości, choć to waść pono mając swoją żonę, cudzych usług nie potrzebujesz... cha! cha! cha! cha!
Ksiądz Jurski tak serdecznie zaniósł się od śmiechu, że wrotny, który cały dzień i noc u kalwinów bramy pilnował, wyjrzał z okienka swojego zdziwiony.
— O! patrz-no go! dodał zaraz ksiądz Jurski, wszak ci to i stary Dydak ma jeszcze kawałek ciekawości! cha! cha! cha! Ale mogłeś mój kochany poznać po głosie, że to ja, bo tu we zborze nikt się tak głośno i tak szczerze nie śmieje. A pasierb-że waszmości, dodał Jurski, obracając się do sędziego, co tam?
— O! już o niego, me hercle, i pytać się nie warto, odpowiedział Naborowski; jest to pijak zabity, a Bachus i Wenera są jego całem zatrudnieniem. Pali on na ich ołtarzach drogi ogień, który inna młodzież zwykła Bellonie, Minerwie, lub złotowłosemu Apollinowi poświęcać; ale temu winna jejmość pani matka, która go rozpieściła i zepsuła, zwyczajnie jedynaka.
— Nieszczęśliwe bo też ot i nazwisko, rzekł kalwin; pamiętamy jego imiennika królobójcę!
— Srogie to i haniebne wspomnienie! odparł sędzia; gdyby jeszcze obłąkanie nie ulżyło tego występku w oczach świata, byłaby to plama dla narodu.
— A przytem, podchwycił ksiądz Jurski, i wiadomo, co o tem ludzie gadali... były to niemieckie sprawki... Ale dość o tem; o smutnych rzeczach choćby najkrócej rozprawiał, zawsze będzie za długo.
— Ksiądz Balcer innego jest zdania, odpowiedział Naborowski; on życie we łzach i płaczu przepędzać każe!
— O! wielka rzecz, podchwycił ksiądz Jurski, a mnie licho nadało smucić się bez przyczyny? Kto ma czyste sumienie, ten nie powinien gryźć się i dręczyć. Ale otóż i ksiądz Frejtag ku nam idzie.
Gdy to mówił, zbliżała się ku rozmawiającym postać sucha, długa, wywiędła jak mumia z piramid egipskich, żółta i koścista. Nie wiem, czem się to dzieje, że od najdawniejszych czasów historya nam nie pokazuje ani jednego tłustego matematyka: wszystko chudzi, lub przynajmniej bledzi. Musi to być kara Boża na nich, że sobie mózg suszą nad niepotrzebnemi bredniami.
Otóż ksiądz Frejtag zbliżył się powoli i pozdrowił rozmawiających głosem ochrzypłym:
Salutem vobis dico fratres.
— Nawzajem! odpowiedział ksiądz Jurski. A co, czy skończyłeś waszmość tę robotę co tam wszystko szeptałeś pod nosem: caput Algol... i Saturnus sextilis?
— Prawie, odpowiedział poważnie matematyk.
— I cóż?
— Hm!... Mala mixta bonis, bona mixta malis...
— Ha! to tak jak w kalendarzu przepowiadają, stronami deszcz, stronami pogoda.
— Urodził się, mówił dalej matematyk, pod aspektem Raka, a Waga...
— O! to będzie uciekał ostrożnie! przerwał poeta, rad zawsze z dowcipem się popisać; i to kawał rozumu!... jam się tego nie po jednodniowem dziecięciu nie spodział! cha! cha! cha!
— Ale nie, przerwał znów trochę urażony matematyk, to dowodzi, że będzie miał głowę...
— Byle nie do pozłoty.
— Ale nie: to dowodzi, że będzie miał głowę rozumną, lecz namiętności, pasye...
— O! namiętności! to nie nowina, że je mieć będzie, wszakże nie ocet w jego żyłach płynie.
— Tak, ale ja mówię, że namiętności będą jego rozum dręczyć i przyciągać do ziemi.
— Naturalnie, przerwał znów poeta, byle te namiętności nie okulbaczyły go tak, jak mego pasierba, który butelkami brukuje sobie do piekła gościniec.
— O! mam nadzieję, dodał ksiądz Frejtag, że będzie trochę rozumniejszy.
— Czy tylko trochę? e! to kłaniam uniżenie!
— No! któż wie, może i nie trochę! bo co ten pan Piekarski, to wielki sowizdrzał, z waszem pozwoleniem, panie sędzio.
— Ręczę waszmości, rzekł poeta szybko, że on bez mego pozwolenia został sowizdrzałem! Ba! gdyby się mnie był chciał o pozwolenie zapytać!...
Te kilka słów tak zaraźliwy śmiech wzbudziły, że i matematyk oprzeć mu się nie mógł, a w tej chwili ujrzano wracających z miasta pana Pietkiewicza z księdzem Balcerem.
Ksiądz Balcer jeszcze gorzej się zmarszczył niż zazwyczaj na widok wesołych twarzy, było to jego zwyczajem; a pan Pietkiewicz z pełną zadumienia miną, właściwą ludziom ograniczonego umysłu, stanął przy nich i udawał, że się śmieje.
Tymczasem kaznodzieja, szybko minąwszy wesołą gromadkę, kroczył prosto ku zborowi.
— Cóż to, ani chwili nie zabawisz z nami księże kaznodziejo? zapytał odchodzącego ksiądz Jurski.
— Śmiejcie się bracia, odpowiedział surowy kalwin, ja płaczem i zgrzytaniem zębów za swoje i wasze błędy będę pokutował tymczasem.
— Chwałaż Bogu! zawołał Naborowski, to już my od pokuty zupełnie wolni będziemy, jeśli ją ksiądz Balcer wziął całkiem na siebie: módlże się waszeć i pokutuj za mnie!...
— I za mnie! dodał ksiądz Jurski.
— I za mnie! rzekł matematyk.
— I za mnie! cha! cha! cha!... powtórzył za drugimi pan Pietkiewicz, nie wiedząc sam co mówił.



— hulanka, swawola
Ledwie karczmy nie rozwalą:
Cha cha! chi chi! hejże! hola!

Pani Twardowska.

Na antokolskiem przedmieściu stał dom wielki, otoczony ogródkiem, który październik z większej części pożółkłych liści ogołocił. Czerwone jesienne słońce zachodziło ponad Ponary; kilku mieszczan szło drogą, a w pomienionej gospodzie słychać było niepomierne wrzaski opiłych.
Przede drzwiami siedziała na spróchniałych belkach matka Marya, owa obłąkana kobieta, wsparłszy głowę na ręku, wpatrywała się w Wilię i zachodzące słońce, nie mówiąc ni słowa. Tymczasem w gospodzie biegał zajęty wielością gości gospodarz Drzazga, a niosąc z sobą brzęczący pęk kluczów, budził ich odgłosem leniwych służących. Odrobina niedogolonych włosów na jego głowie latała, jak chorągiewka na dachu w dzień weselny[24], pas niedbale oplątany pod szanownym brzuchem, kapota, buty, ręce, oczy i gęba, wszystko latało, a sam piorun nie byłby zwinniejszym, gdyby zastępował miejsce pana Drzazgi.
Za nim dziewiętnastoletnie dziewczę, świeże, rumiane, kosa z kruczych włosów polatująca na ramionach, w galonowanej spódnicy, w żółtych trzewiczkach, z pewnym rodzajem zalotności w ruchach i spojrzeniu — latało także, ale chmurka nieukontentowania nad jego czołem ciężyła.
W pierwszej izbie gospody, obszernej i ogniem wielkiego komina ogrzanej, obwieszonej wizerunkami świętych i zielem dnia piątego sierpnia, u świętego Michała święconem, siedziało za stołami kilkanaście osób.
Na środku, za ogromnym stołem, na którym widać było dzbany i kości, rozparło się kilku młodzieży.
A naprzód, znajomy nam już pan Piekarski, porządnie napiły i bardzo komicznie uśmiechający się bez ustanku. Koło niego siedział brunet wysoki i wesoły, z hardą i zuchwałą miną, z wysoko podgoloną głową, wziąwszy się w boki, dla rezonu; był to Stanisław Zaranek, uczeń akademii, zawadyaka, zuch, przytem zepsuty pobytem miejskim i zhardziały samowolnością[25].
Dalej nieco, krępy, czerwony, rudowłosy Zabłocki, także akademik, z tych, których wówczas samopaśnymi nazywano, że samopas chodzili, a rzadko, albo raczej nigdy, na lekcyach nie bywali.
Małe oczki błyszczały z pode łba, czoło zmarszczone, uśmiechająca się i złośliwa mina, dawały w nim poznać na pierwszy rzut oka człowieka bardzo podejrzanego. Za pasem miał nóż długi, niby sztylet czeski, a kilka plam ciemno brunatnych na kontuszu miało pewne do krwi podobieństwo. Te rudowłosy siedział w milczeniu z kubkiem w ręku i strzelał oczyma po przytomnych.
Za nim sparty obydwiema rękoma na stole, siedział Innocenty Pyza, olbrzymiego wzrostu i atletycznej postawy człowiek, ogorzały i czarny. Surową jego minę ocieniał wąs zawiesisty i czarna maleńka bródka; na nim była tabaczkowa kapota, a przy pasie pałasz zardzewiały wisiał w stalowej pochwie.
Ostatni z tych ichmościów, w seledynowej sukni i aksamitnym niebieskim kołpaku, pił z największego kubka i patrzał z pogardą na swoich towarzyszów stołowych. Chociaż siedział z nimi razem, zdawał się jednak do nich nie należeć, bo na ich urywkowe pytania potrząsał tylko głową, wcale nic nie mówiąc; ostra szpada albo raczej miecz niemiecki był jego bronią, a suknie okazywały w nim cudzoziemca, wyższego nieco stanu od osób, w których towarzystwo był wmieszany.
Po kilku chwilach milczenia powstał z ławy i, zbliżając się ku oknu, zapytał bliżej stojącego po polsku nieco niemieckim akcentem:
— Co to za gmach tam, nad Wilią?
— Albożeś waść pierwszy raz w Wilnie? odpowiedział Pyza, mierząc go od stóp do głowy oczyma; toż to sławne zamczysko, dokąd ś. p. Zygmunt August chodził nocami do swojej Basi, to pałac Radziwiłłów.
— Ha! wiem, słyszałem o nim! odpowiedział seledynowy, łyknąwszy z kubka; tam to go pono zdybali bracia królowej Barbary, prosząc, by ich domowi wstydu nie robił, lub sobie siostrzycę ich poślubił.
— No, to waść to tak dobrze wiesz jak i ja, a nacóżeś się pytał?
Gdy to mówił, weszła właśnie do izby córka gospodarza i, uśmiechając się mile, zbliżyła się z flaszą do stołu. Pan Innocenty Pyza pogładził wąsa i, sympatycznym uśmiechem odpowiadając na uśmiech ładnej dziewczyny, mrugnął na nią, żeby mu flaszę podała.
— O! to nie dla waszeci! odpowiedziała dziewczyna stawiając dzban przed seledynowym nieznajomym, który się zbliżył do stołu; jest to drogie wino, jakiego waszmość nigdy nie pijecie!
Kończąc te słowa, zrobiła taką minę, jakby powiedzieć chciała: — bo nie macie za co — i twarz Innocentego Pyzy zachmurzyła się nagle, stuknął ręką o stół i zawołał:
— Słuchaj dziewczyno, podaj mi flaszę takiego wina, niech lada przybylec nie żartuje z nas sobie. To mówiąc, gniewny wzrok rzucił na seledynowego, ale ten zapewne się spodziewał spojrzenia, bo gdy Pyza na niego oczy obrócił, znalazł już na jego twarzy i oku wyraz tak stanowczego ognia, że zmuszony był szemrząc spuścić oczy pod stół. Po chwili jednak podniósł je z nową mocą i silnym głosem zapytał seledynowego:
— Po co tu waszmość do Wilna przybyłeś, jeżeli wolno zapytać?
— Pytać wolno, odpowiedział obojętnie zagadniony; przybyłem tu w interesie handlowym do jednego kupca.
— A z których stron? zapytał Zaranek zwykłym swoim nakazującym tonem.
— Z Saksonii, odpowiedział bardzo obojętnie nieznajomy.
— Do jakiegożto kupca? dodał rudy Zabłocki, rzucając wzrok z podełba.
— Do pana Desaus.
— A! krzyknął opiły Piekarski, do tego co to ma córkę ładną, jak jabłuszko, jak dzbanuszek, jak szklaneczka.
— Nie wiem wcale, rzekł znowu bardzo ozięble nieznajomy, czy ma córkę i czy ładną, bo do niego mam interes, nie do córki.
Kiedy to mówiono, twarz Zaranka marszczyła się wyraźnie, a oczy jego latały to na Piekarskiego, to na nieznajomego, jakby obudwóm chciał nakazywać milczenie.
— A! jak się masz muchomorze czerwony! zawołał nagle pan Piekarski, usiłując powstać z ławy, na widok wchodzącego pachołka swego Rakowskiego. Co tam przynosisz?
— Przyszedłem z gołemi rękoma, odpowiedział przybysz, mierząc chciwem okiem dzbany i flasze; obiegałem całe miasto szukając panicza gdzie tylko wino sprzedają, bo mnie pani matka przysyła żebyś waszmość szedł do domu.
— Do domu! iść! zawołał bełkocąc pan Piekarski, to być nie może, nie może, jeszcze co ono siadłem za stół, ledwiem Helusię raz pod brodę miał czas pogładzić; wcale niczego dziewczyna, ale ani się umywała do Ju... Tu pan Piekarski spotkał groźną minę Zaranka, urwał wyraz w połowie i wychylił kubek, a podając go swemu słudze zawołał:
— Wiwat! Wileńskie dziewczyny!
— Wiwat! powtórzyli wszyscy i spełnili zdrowie prócz nieznajomego.
— A waszmość-że to nie łaskaw? mruknął surowo Pyza do seledynowego.
— Nie znam tutejszych kobiet, odpowiedział z równą jak wprzódy oziębłością seledynowy, ale jeśli wam o to chodzi, wypiję dla tego. To mówiąc spełnił kubek i postawił na stole.
Wszyscy zgromadzeni, widząc z jaką powolnością zgadzał się na każde ich żądanie, zaczęli szeptać między sobą. Nieznajomy nie spuszczał ich z oka, pił i bawił się mieczem, który miał przy boku.
Po cichej naradzie, Innocenty Pyza jakby delegowany zbliżył się ku niemu i głosem mocnym rzekł:
— Jest u nas zwyczaj w tej gospodzie, mosanie, że kto z nami za jednym stołem siada i pije, ten musi swoje powiedzieć nazwisko.
— A to na co? spytał chłodno nieznajomy.
— Bo nam się tak podoba! zawołał z drugiego końca stołu grzmiącym głosem Zaranek.
— To wcale błaha przyczyna, rzekł z uśmiechem szyderskim seledynowy, wychylając resztę wina; mnie albowiem nie podoba się powiedzieć waszmościom jak się nazywam i kwita. To mówiąc, zapił znowu, a pytający umilkli, zdumieni niespodzianą odpowiedzią.
Zabłocki nareszcie powstał trzęsąc rudym włosem i bawiąc się swoim nożem postąpił ku niemu, stanął naprzeciw i, zaglądając mu w oczy, tak się przybliżył, że nieznajomy rozgniewany poufałością, z najzimniejszą krwią postawił kubek, wyciął mu głośny policzek, porwał nóż od niego i obejrzał się szydersko w około. Jeszcze od bolu i zadziwienia przyjść do siebie nie mógł zuchwały Zabłocki, kiedy towarzysze jego powstali nagle z wrzaskiem i krzykiem, wywracając stoły, ławy, i wszystko co spotkali na drodze, i obstąpili go w około.
— Ha! hultaju! wołał biegnąc ku niemu z dobytą szablą Zaranek, przyszedłeś tu krzywdzić poczciwych ludzi, łotrze, śmierć ci tu zajrzy w oczy!...
Powtarzali wszyscy te i tym podobne odgróżki i wyrzekania, a seledynowy ze szpadą w ręku stał gotów do obrony, nie mówiąc ani słowa. Pyza jako najśmielszy, zbliżył się ku niemu z podjętą szablą, ale w mgnieniu oka, seledynowy porwał go za gardło i powalił na ziemię, a klęknąwszy mu na piersiach i groźnie zawołał:
— Wara! ani kroku do mnie, bo jeśli który palcem mię trąci, ubiję tego łotra co leży pode mną!
— Dajcie mu pokój! odezwał się Pyza, nie śmiąc się ruszyć, przelękniony widokiem miecza, który ostrzem do piersi jego przytykał. Na miłość Boga, na imię Maryi, dajcie mu pokój, bo mnie zabije! to zuch jakiś!... wart przebaczenia!... a ja... ja...
— Niech zginie! zarąbać go! wołali pijani i zapamiętali; kilka szabel błyskało już nad jego głową, kiedy córka gospodarza, wszedłszy i przestraszona widokiem tylu mieczy, krzyków i powalonych o ziemię dwóch osób, wydała głos przeraźliwy ze strachu i podziwienia. Wszystkie oczy obróciły się na nią. W tej chwili seledynowy znikł, jakby go nie było, i został tylko Pyza, jak długi wyciągnięty na ziemi, blady jeszcze, z zamkniętemi oczyma.
— A gdzież on? gdzie hultaj? wołał Zaranek.
— Szukajcie go po kątach, mruknął podnosząc się ciężko i poprawiając sukni Pyza, bo uważałem, że przez drzwi nie zemknął.
— Juściż nie mógł! dodał rudy Zabłocki, bośmy we drzwi oczy mieli wlepione; chyba go dyabli tego heretyka na skrzydłach przez komin unieśli, jak nieboszczyka Twardowskiego nosili.
To mówiąc, rozeszli się po kątach; pod ławami, koło pieca, po wszystkich dziurach przetarli i, nic nie znalazłszy, stanęli znów na środku ruszając ramionami; aż wreszcie rudy odezwał się do Pyzy: — A niechże go żywcem dyabli wezmą, tego łotra!... zemknął jakby go nie było!... to sam czart wcielony, wyrwał się świętemu Michałowi z pod nóg i przyszedł ciebie trochę potarmosić!... hę?... wszystkie okna pozamykane, drzwi pilnowaliśmy oczyma, gdzież się podział?
— Tego pojąć nie można, odezwał się Zaranek, wszakże go ziemia nie pochłonęła?
— Już to i ja ręczę, rzekł wąsaty Pyza, macając sobie lewą ręką krzyż upadkiem swoim nadwerężony, że to czart być musi, bo mnie jak piórko buchnął o ziemię! nie miałem czasu łba mu rozpłatać na dwoje!
Zaranek i Zabłocki spojrzeli pogardliwie na Pyzę, który w kubku szukał pociechy w tak przykrej chwili, i zaczęli chodzić po izbie.
— Mosanie! odezwał się nareszcie z cicha Zaranek do swoich, trzeba nam o sobie skutecznie pomyśleć: ja nie mam ani złamanego dydka.
— Dydka! ba! to trochę za mało! przerwał Zabłocki, strzelając ognistemi oczkami, to trochę za imało!... hm! musim każdy na siebie popracować; zaczniemy od odbicia kufra u tego gospodarza.
— Niewarto, odpowiedział Zaranek; byłoby to głupstwo i kwita. Tu od miasta niedaleko, nadbiegłyby biskupie pachołki, albo który oddział tych Radziwiłłowskich obwiesiów...
— Albo miejscy pachołkowie!
— Albo marszałkowska piechota!
— Tej się nie boim!... ot wojewódzka to, ale!... niech-no im się jaki Żydowina nawinie, albo biedne studencisko, albo organista, lub kleryk... a Chryste broń Jezuita!...
— Wara o Jezuitach i studentach! wielu z nas jeszcze nie ekskludowanych, i raz w tydzień chodzim słuchać lekcyi i...
— Dość... dość, przerwał Zaranek, kupiec Desaus ma pieniądze, o! ma!... o i ten czort w kalwińskim kolorze, co cię tak Pyzo zajechał, nie przybył tu próżno; musim się zawinąć! Prócz tego pomożecie mi uchwycić córkę jego Justysię, chcę ją mieć, wywiozę z sobą... musicie dopomódz!
— Tak, ale... tu Pyza pokazał ręką jak się liczą pieniądze i zrobił dość zrozumiałą minę, jakby ich żądał.
— Naturalnie! biorąc Justynę, o posagu nie zapomnę — ale...
— Nie dla ciebie łotrze moja Justysia, zagrzmiał groźny głos matki Maryi nad uchem rozmawiających. Prędzej dziad kościelny ożeni się z panną wojewodzianką; prędzej ksiądz biskup odprawi mszę w kościele św. Marcina na groźnym zamku; prędzej z gruzów powstaną od owego pożaru zburzone domy i Pańskie świątynie, niż ty obwiesiu dotkniesz się zkrwawioną ręką mojej Justyny, czystej jak anioł... Ja jak duch opiekuńczy roztoczę nad nią skrzydła!...
To mówiąc, matka Marya rzuciła wzrok ognisty na rabusiów i szybkim krokiem wybiegła z izby...
Zaranek przyszedłszy do siebie z osłupienia, posunął się sam za nią i zawołał: Łapajcie!... gońcie!...
Pyza i Zabłocki polecieli jak szaleni; we drzwiach spotkali pana Drzazgę, a że pan Pyza zbyt rozpędzony wstrzymać się nie mógł, wpadł nań, obalił go na próg i przykrył go sobą. Zaranek, zapędziwszy się z Zabłockim, powalił go i sam też upadł, a służąca gospodarza, zapatrzywszy się na wróble świegocące na podwórzu, szła, zaplątała się i hrymnęła na wierzch.
Wrzask, krzyk rozległ się po izbie. Gospodarz jak kot piszczał, przyciśniony tylu osób ciężarem, którzy nieprzytomni częścią z pijaństwa, częścią ze złości, szamotali się napróżno. Stan ich był tem okropniejszy, że padając na wierzch służąca rozbiła na ich głowę misę ogromną ukropu, którą niosła w ręku. Woda przeciekając coraz głębiej, niesłychanych bolów i krzyków była przyczyną.
Wreszcie kolejno podnosić się zaczęto i najrozmaitsze odezwały się głosy.
— Aj!
— Oj!
— O mój Boże!...
— Do stu tysięcy!...
— Ach! bok!
— Głowa!...
— Jezu, ucho!...
— Ręka, panno Maryo!...
— Nos, św. Wincenty!
— A toż co za litania? odezwał się głos gruby we drzwiach.
Wszyscy zwrócili oczy i ujrzeli piechotnego żołnierza wojewody, ogromnego wąsala, z szablicą u boku, stojącego na progu.
Strach ich przejął, gdy ujrzeli, że żołnierz nie był sam jeden, lecz w gronie towarzyszów tak groźnych wówczas całemu miastu; jęki i użalenia ustały jakby nic nie było, a trzech piechotnych żołnierzy weszło do izby.
— Podawaj wina! krzyknęli siadając koło stołu jeden po drugim.
— Nie mam wina, wypili już od dwóch miesięcy... rzekł gospodarz kręcąc pęk kluczów w ręku i nieśmiało patrząc na piechurów...
— Nie masz?!... krzyknął jeden groźno, zbliżając się do niego.
— N-n-n... ie mam... przebąknął zalękniony gospodarz, wiedząc, iż gdyby dał, nie zapłaciliby ani grosza.
— Nie masz łotrze! obwiesiu! skurczypałko! a to co?... podchwycił drugi, pokazując dzban z resztą winą stojący na stole, porwał dzban za ucho i resztą niedopitego trunku chlusnął w oczy panu Drzazdze....
Gospodarz pobladł, krzyknął, drapnął za drzwi, w momencie po drabinie na strych się dostał, i nim piechury dogonić go zdołali, pociągnął za sobą drabinę.
— O! łotr!!... o! amalicyta!... łajdak! sodomczyk!... wołali piechury patrząc na niego jak pies na kota, siedzącego na murku.
— Mam ja na ciebie sposób!... rzekł jeden, chwytając silnemi rękoma piękną córkę gospodarza. Dawaj wina i złaź z góry, a nie, to ci wezmę córunię i poprowadzę z sobą. Będzie mi prać koszule!... cha! cha! cha!... To mówiąc, szerokie swoje wąsy przyłożył do białej twarzyczki krzyczącej i szamoczącej się dziewczyny.
— O! ja nieszczęśliwy! odezwał się ze strychu kiwając łysą głową gospodarz. O moja Helusiu! pluń w oczy temu zdrajcy, a uciekaj!...
— Złaź łotrze, stary sknero, kutwo!... przerwał drugi żołnierz, mierząc z rusznicy do gospodarza, a Pafnucy drżący jak listek, kiedy nim ranny wiatr chwieje, spuścił drabinę i, spoglądając kolejno to na córkę wyrywającą się z rąk zuchwałego żołdaka, to na grubianina, którego strzelba śmiercią mu groziła, zlazł powoli. Lecz zaledwie stąpnął nogą na ziemi, pochwycili go żołnierze i powiedli do piwnicy, a Helusia wyzwolona z rąk draba, pobiegła do izby, obcierając końcem fartucha usta splamione nieczystym pocałunkiem.





Miecz u boku błyska;
Wzrok dziki, suknia plugawa.

Mickiewicz.

Zbliżał się wieczór; panna Justyna zamyślona przed kominem siedziała, pan Desaus chodził po izbie, a Mateuszek ustawiał cynowe misy w szafie; milczenie zupełne panowało w izbie, czasami tylko trącona misa o misę wydając dźwięk niezgrabny, zwracała uwagę kupca albo jego córki, gdy we drzwiach usłyszano szelest jakiś i seledynowy nieznajomy wszedł do izby.
Długo kupiec i córka przypatrywali mu się, póki poznali, aż nareszcie pan Desaus zawołał:
— O! witajże zięciu! dawno widziany!
— Mój mąż!! zawołała z uniesieniem Justyna, i seledynowy rzucił się w objęcia swojej żony.
— No! dajcież pokój tym uściskom, rzekł po chwili kupiec, skądże przybywasz? dawnoli przyjechałeś?...
— Dziś! odpowiedział seledynowy trzymając ciągle za rękę Justynę. Czekałem wieczora, żeby was zejść niespodzianie, a tymczasem siedziałem w gospodzie na Antokolu.
— Na Antokolu?! a toż dla czego? tam niedosyć jest bezpiecznie.
— Ale gdzieindziej miejsca nie było.
— Hm! tam same urwisy się zbierają.
— Właśnież i ja śliczne znalazłem tam towarzystwo: gdyby nie moja przytomność umysłu, możebym stamtąd nie wyszedł na sucho.
— O Boże! zawołała młoda żona załamując ręce, więc byłeś w niebezpieczeństwie?
— Wszakże już przeszło, odezwał się z uśmiechem małoważenia nieznajomy.
— Siadajże, siadaj; możeś strudzony? odezwał się kupiec przysuwając stołek do komina.
— Dziękuję, kochany teściu, odpowiedział przybyły, ściskając go za rękę; bardzo dziękuję.
Kiedy to mówił, łoskot dał się słyszeć w sieni, drzwi się otwarły, matka Marya wbiegła szybko do izby, rzuciła okiem po wszystkich i zawołała chwytając za rękę Justynę:
— Uciekaj! uciekaj moje dziecię, brudny wąż chce jad swych oczu wlać w twoje serce. Nie trać ani chwili, czyha na ciebie ptak drapieżny, jak na śnieżnego gołębia, którego pragnie! Uciekaj! uciekaj! To mówiąc zatrzymała się, a widząc, że Justyna stała nieporuszona, a seledynowy patrzał na nią poważnie, dodała:
— Biada tym, którzy nie wierzą w niebezpieczeństwo i nie chcą spojrzeć na miecz zawieszony nad ich głową... bo miecz ten upadnie!
— No! uspokój się matko, przerwała jej Justyna, podając kubek z winem, jakież za niebezpieczeństwo mi grozi?
— Obrzydły niedźwiedź zakochał się w tobie, biada ci, jeśli czujność twoja uśnie choć na chwilę, bo zły zawsze czuwa!
— Czy nie chce mnie tylko kto okraść? mruknął kupiec Desaus z cicha do córki, popytajno się.
— Matko Maryo, odezwała się spokojnie Justyna, mów tak, ażebyśmy cię zrozumieć mogli.
— Ten, odpowiedziała stara wskazując palcem wyschłym na seledynowego, ten wie... ten widział ludzi, którzy się na waszą zgubę zmawiali i pił z nimi u jednego stoła.
Kupiec cofnął się trzy kroki w tył i ruszył ramionami; potem wyjrzał za okno, pobiegł, pomacał swoją szkatułkę i wrócił spoglądając na nią długo z ukosa.
— Wytłumaczże mi to, mój mężu, ja doprawdy nie pojmuję.
— Nic łatwiejszego, odpowiedział seledynowy, poprawiając niedbale nogą drzewo na kominie. Byłem w gospodzie na Antokolu, tam zaczepili mnie jacyś.
— Tak! przerwała stara, i tyś się im z rąk wyśliznął jak wąż z ręki, ginący w trawie... Ale jak wyszedłeś, ci łotrzy umawiali się z sobą o wykradzenie mojej drogiej Justyny, mojego najmilszego dziecka, które własną karmiłam piersią, kiedy mnie ten niewierny Staś porzucił... Ludzie mi mówią, że od tej chwili rozum straciłam, ale ja go mam, o! mam aż nadto do uczucia mojej nędzy i opłakanego stanu... Ale nie zawsze płakać można, dodała zbliżając się do komina, a choć pocisk tkwi w ranie, krew musi przestać płynąć... O! pamiętaj Justyno, że mężczyzna jest to gad brzydki, który nieczystą szyją obwija różę, wysysa z niej słodycz, wysusza ją i ucieka!... Biada tej, co wierzy kłamliwym słowom jego, bo dla nich, dla mężczyzny niema ołtarza ani sięgi; nieba ani piekła!
Seledynowy spojrzał bystro i groźno na matkę Maryę i niecierpliwie tupnął nogą, a Justyna spuściła oczy i westchnienie mimowolne wyrwało się z jej piersi. Desaus tymczasem chodził po izbie i mruczał, zaglądał w okno, nastawiał ucha na szelest najmniejszy i co chwila z wyraźną niespokojnością macał swoją szkatułkę. Wtem zadrżał... szmer lekki dał się słyszeć, ktoś wszedł do izby. Kupiec odskoczył i porwał oburącz szkatułkę, lecz przypatrzywszy się lepiej przybyłemu... wrócił co prędzej i powitał go ukłonami do samej ziemi...
Przybyły był mężczyzna wysoki, silnej budowy; twarz miał bladą i pomarszczoną, ale oczy dodawały jej blasku; czoło wysokie, nad niem unosiło się kilka puklów, przykrytych czarną czapeczką. Ubrany był czarno, a spodem wierzchniej sukni miał płaszczyk genueński niebieski, który był może przyczyną angielskiego dawnego przysłowia: a true blue protestant. W ręku niósł kij potężny, który zaraz w kącie postawił.
W twarzy jego malowało się coś tak dwoistego i tak surowego przytem, że każdy musiał przed nim zadrżeć w sercu swojem. Uśmiech latał na jego ustach bez ustanku, ale jaki uśmiech! uśmiech szatański, uśmiech cechujący obojętnego zbrodniarza. Ułożenie jego było niezmiernie grzeczne i zobowiązujące, ale przytem wyrachowane i zimne.
— No! jak się macie, moje dzieci! zawołał i rzucił okiem na matkę Maryę, pobladł, zadrżał, potem zwrócił się ku nieznajomemu i zapytał szybko:
— A toż kto?... kto to? czy nasz? czy papista, czy katolik, może luteranin, socynianin, anabaptysta, zwinglista... może aryanin? co? kto? kto to?
— Jestem kalwin, odpowiedział zimno nieznajomy; jestem Dawid Manheim z Saksonii.
— A!... a! to dobrze!... proszę jutro być u mnie: jestem rektorem tutejszego zboru.
— Jeśli taka wola wasza...
— Prośba... prośba... nie wola, odpowiedział ksiądz rektor, szpiegując bacznie każde poruszenie seledynowego, jakgdyby wszystkie myśli jego chciał przeniknąć; jest to prośba!...
Seledynowy skłonił się zimno.
Tymczasem matka Marya zachmurzyła czoło i, postępując z obłąkanemi oczyma do Justyny, zawołała tak głośno, że ją wszyscy słyszeć mogli:
— To lis! to lis!... patrz jaki układny! O gdyby na twarzy jego wyczytać było można, co zrobił przez całe życie, oczy jego pokryłyby się krwią i łzami, które wycisnął!... Staś!... oh!
Rektor obrócił się niespokojnie, obejrzał się, namarszczył czoło, a matka Marya podeszła ku niemu w milczeniu, tak, że jej suknia o niego się otarła. Kalwin zdawał się tem trochę zmieszany, ale wnet odzyskując przytomność, rzekł obojętnie do Dawida Manheima.
— Jutro będę czekał waszmości...
Widząc, że stara coraz się więcej ku niemu przysuwa, rektor krzesło swoje do komina przybliżył, lecz gdy to nie pomogło, jeszcze bardziej do ognia się chciał schronić od napastującej go obłąkanej; krzesło się przechyliło ku kominowi i ksiądz rektor padł z ciężkiem i okropnem westchnieniem na rozpalone ognisko, którego głownie prysnęły w około, i płomienie zgasły...
W tej chwili odezwała się matka Marya z uśmiechem gorzkim:
— Sprobuj za życia, jak będziesz w piekle gorzał po śmierci!... Ledwie to słowa kończyła, aliści za oknem odezwał się głos gruby:
— Tu! tu!... już śpią! ciemno!... tu! do okna! hej!
Kiedy ksiądz rektor padał, wszyscy się mimo ciemności rzucili ratować go, lecz gruby głos z za okna przerwał ich działania i cichość zupełna nastąpiła.... Kupiec wreszcie pobiegł do szkatułki, inni do okna, inni rozbiegli się po kątach, zapomniano o rektorze.
Po trzasku poznać było można, że ktoś wyłamywał okno, potem dał się widzieć cień człowieka, gramolącego się do izby.
Wszyscy milczeli.
— Za mną! za mną! odezwał się włażący, i w momencie pokazało się osób kilka za oknem, z których jedna wsunęła się za pierwszym do izby.
Powoli wszyscy dostali się tąż samą drogą... i jeden się odezwał:
— Niema nikogo! a czy jest szkatułka i Justyna!... trzeba szukać!... hej! tu do mnie....
— Idziemy!... Stanęli wszyscy pośrodku izby, nie wiedząc gdzie się ruszyć.
— No! czegoż czekacie! odezwał się głos pierwszy. Czego stoicie, jak święty Nepomucen nad Wilią! do roboty! Ty, grzybie, ogień rozdmuchaj! widać jeszcze głownie... jeżeli nie znajdziesz czem podpalić, podpal choć czupryną swoją, byle był ogień!... Ty, Pyzo, pilnuj okna, żeby nas tu nie pobrali jak bydło w szkodzie... Ty, Zabłocki, chodź... będziem wąchać po kątach, trzeba kalwina ogolić!...
Ten, któremu było poruczone rozpalenie ognia, posuwając nogi i ręce naprzód siebie, żeby się o coś nie uderzyć, zbliżył się do komina. Aliści kiedy się nachyla, czuje że go ktoś chwyta za gardło i okropny wycina policzek.
— Aj! aj!...
— Co tam? uderzyłeś się, gapiu, nosem o komin? hę?
— Nie! ktoś mnie uderzył... lecz pewno nie komin... ale ktoś, co ma ręce...
— Doprawdy! co? łapaj go! to kalwin! upieczem go! usmażym na węglach!
— Aj! ratujcie! krzyknął powtórnie uderzony — leżę w kominie... ktoś mnie pchnął!...
— Aj! och!... odezwał się drugi głos od drzwi... potem usłyszano, jak się drzwi otworzyły i ktoś pobiegł.
— Co to? kto tam? zapalcie ogień cymbały!... trzymaj go tam!...
— Trochę zapóźno, bo już dawno za drzwiami.
— A na cóżeś go puścił! ach gapiu! od czegoż tam stoisz! ten łotr gotów na nas naprowadzić piechotę, a wiesz, że ona kalwinowi na pomoc pośpieszy!...
— Hej! przerwał głos drugi, pilnujcie, ktoś tu jest jeszcze...
— Aj! ktoś mnie wypycha za drzwi!...
— Broń się... — Wtem drzwi z łoskotem otwarły się i zamknęły.
— Piechota! piechota! krzyknął głos od okna, uciekajmy, bo zginiemy!....
Wszyscy biegli do drzwi, tłukąc się jeden o drugiego — zgiełk, zamieszanie powstało okropne. Zaczęto zaparte drzwi wyłamywać... zawiasy nie mogły się oprzeć, i podwoje gruchnęły. Rzucili się napastnicy do sieni, z sieni do bramy na ulicę i rozbiegli się w różne strony...




Szli i, nie tracąc czasu,
Po drodze wszędzie zrobili hałasu.

Bezimienny.

Nazajutrz po opisanym wypadku, kupka młodzieży zebrała się przed akademią. Był tam pan sędzic lidzki i wojewodzic brzeski, obadwa dorodne chłopaki pod wąsem prawie, z książkami pod ręką, z miną buńczuczną. Pierwszy, brunet, wysoki, czarnych oczu; drugi Sapieha blondyn, miny weselszej, oczu niebieskich. Wszyscy otaczający ich słuchać się zdawali uważnie, z wlepionemi w mówcę oczyma, i na ich twarzach malowała się niechęć, którą opowiadanie Sapiehy wzbudzało.
— Wielce mościwi panowie a bracia — mówił Sapieha, zaiste ledwie wytrzymać można krzywdy nasze cierpliwie; stan nasz albowiem i przyszła godność a zaszczyt sławnych imion antenatów, które nosimy, nie dozwala aby ladajaki kalwin lub przewrotny kacerz grał nam po nosie... a my to jednak cierpimy! cierpimy dotąd!... Zaiste książę wojewoda, choć wojewoda nadto sobie i swoim żołdakom pozwala!... Gdzież to słychana, by opiły łajdak krzywdził dzieci szlacheckie bezkarnie!...
— Cóż, przerwał drugi... kiedy i ksiądz biskup nic nie wyrobi u tego zakamieniałego antychrysta! słyszeliście, że i ksiądz profesor Cieciszewski skarżył się na to.
— Król daleko! Bóg wysoko! cóż to będzie?
— Bieda!... ach! ale otóż i piechota! het! het! idzie ich z tuzin zamkową ulicą; w nogi, bracia!...
To mówiąc pierzchnął jeden, a za nim rozbiegli się jedni na Dominikańską ulicę, inni na Wielką, inni skryli się do domów i gmachów akademickich.
Zbliżało się w istocie kilkunastu zbrojnych w rusznice i szable żołnierzy, których miny posępne i groźne zastraszały wszystkich. Lud uciekał przed nimi, cisnąc się do bram lub w zaułki, a oni krokiem zwycięskim szli naprzód. Dowodził im wąsaty jakiś w szaraczkowym kontuszu i pąsowym jedwabnym wytartym żupanie szlachcic, z pąsową czapką aksamitną na bakier nasuniętą i zawadyacką miną. Ten szedł naprzód pokręcając wąsa, a za nim reszta krzycząc, śpiewając, hałasując, lub drwiąc z przechodzących.
Wtem od ulicy Wielkiej turkot pojazdu dał się słyszeć. Na widok tego żołdacy uporządkowali się w rząd i ustąpili z drogi, szepcąc między sobą: — To przyszły zięć pana wojewody!
Pokazało się wkrótce naprzód jadących dwóch hajduków pąsowo ze złotem ubranych na raźnych gniadych koniach; za nimi kolebka otwarta złocona i kilkunastu sług na koniach. W pojeździe siedział podstoli W. Ks. Lit. Hlebowicz, jadący w konkury do córki wojewody Radziwiłła.
Wszystko było pysznie, bogato, wspaniale, zwyczajnie jak u konkurenta do najbogatszej panny na Litwie. Nie było jeszcze w zwyczaju, jak dziś, na złamanie karku latać po ulicach, i pan Hlebowicz jechał też powoli, spoglądając na wysznurowane przed nim żołdactwo, którego dowódzca pozdrowił go zdjęciem czapki i ukłonem po same pięty, co i drudzy za nim powtórzyli.
Ledwie pojazd i towarzyszący mu słudzy oddalili się cokolwiek za kościół św. Jana, z postawy poważnej i uniżonej piechota przybrała znowu minę zuchwałą i nakazującą, ruszając naprzód Wielką ulicą ku rynkowi.
Zdala od ratusza szedł tymczasem ksiądz jakiś Jezuita wracający od św. Kazimierza do murów kolegialnych, a na sam widok groźnych całemu miastu żołnierzy, w pierwszą najbliższą jaką napadł bramę ukrył się co prędzej.
— O! patrzcie no go! zawołał dowódzca, skrył się lis do jamy! Na ten wykrzyknik reszta żołnierzy odpowiedziała najrozmaitszemi i najzuchwalszemi z księdza żartami. Chociaż go jednakże zdala w bramie przechodząc widzieli, nikt nie zaczepił, tylko dowódzca grożąc jeszcze zawołał:
— Radbym się z tobą spotkał kiedy za miastem na Łukiszkach, Snipiszkach lub Wierszupce! oh!... kiedy to wy chodzicie z brewiarzem pod pachą, a zdradą w sercu!...
Głośne okrzyki pokryły znowu słowa dowódzcy; szli dalej.
Zbliżali się właśnie do ratusza i kramów, które się obok niego rozciągały; tłumy ludu umykały im wszędzie z drogi, gdy na przeciw nich, od strony klasztoru Bazylianów ukazał się poczet nie wielki piechoty marszałkowskiej Sapieżyńskiej w cytrynowych żupanach i szaraczkowych kontuszach. Lud oczekiwał ciekawie spotkania dwu szeregów, gdy wcale inny przypadek zwrócił uwagę wszystkich.
U drzwi kramu jednego, w którym sprzedawano pasy, czapki, lite materye, futra, kurdybany i safiany, stał Zaranek z dumną miną, trzymając w ręku żółtą skórkę kurdybanową najlepszego gatunku i rozmawiał z laikiem jezuickim.
Z początku zajęty rozmową nie uważał zbliżenia się piechoty, lecz nagle po chwili podniósłszy oczy, ujrzał ją mijającą kramy, i chciał zmykać, gdy naczelnik poznawszy go także w tłumie, rozstawił naprzeciw niemu żołnierzy. Zaranek nie stracił przytomności ani na chwilę, schował kurdyban za nadrę, poszedł prosto ku jednemu z żołnierzy, wyciął silnie pięścią w oczy, powalił, i co tchu uciekać zaczął.
— Łapaj! goń! złodziej! rabuś! rozbójnik! do turmy go! hej!... wołano zewsząd, a Zaranek uciekający i ścigany, w chwili kiedy się zdawał być najpewniejszym siebie, wpada na oddział piechoty marszałkowskiej. Przestrach go ogarnął, lecz gdy widział, że go zatrzymywać nie myślą i śmieją się tylko do rozpuku z niezręczności wojewódzkich, pobiegł dalej i wkrótce zniknął z oczu.
Nieuchronnym był spór dwu dowódzców piechoty. Jakoż pierwszy obrażony szlachcic w pąsowej czapce na bakier zaczepił drugiego w żółtej. Od słów do kłótni przyszło, z łajania do szabel, i dwaj wodzowie porwali się do siebie. Nie wiadomo na czemby się ta walka skończyła, gdyby, na odgłos ludu:
— Pan wojewoda!... pan wojewoda!... bijący się razem ze swemi pocztami za kramami nie znikli.
Zostali się tylko kupcy i obywatele rozmawiający z sobą:
— Cóż to za miasto!
— Ciągły niepokój!
— Ba! czuć tu bezkrólewie, panie Wincenty! znać wyuzdaną swawolę wojska, które, coby uspakajać miało, samo jest zawsze pierwszych tumultów przyczyną.
— Tak! tak! wojsko to! wojsko i wojewoda temu winien, otóż to pożytek z tego, że kacerzom dają władzę!... Oni tylko pieszczą swoich braci, a nas w łyżce wodyby utopili!
— Wiele też winien i rektor zborowy, owładnął on umysłem wojewody! a to paskudny człowiek! o! o!...
— Z wiernego chrześcijańskiego katolickiego miasta dziś Wilno jest jaskinią kacerzy! Chryste Panie!
— Cóż robić! pójdziem na miodek panie Wincenty!
— Chodźmy!...




Za lasem, za górą,
Zszedł się wiater z chmurą:
Za łby się porwali,
Kto kogo powali.
Wiater się obrócił,
Chmurę w morze wrzucił.

Pieśń stara.

Dzień był pochmurny, niebo okryło się szarym płaszczem obłoków, silny wiatr zachodni łamał drzew gałęzie. Nad samą Wilią, niedaleko od Radziwiłłowskiego pałacu, stało kilka osób w długich płaszczach i czapkach nasuniętych na uszy, koło nóg uwijały się końce błyszczących szabel.
Zimno było dojmujące, a chociaż osoby stojące nad Wilią, zdały się być z mowy i poruszeń nieco napiłe, zacierały jednak ręce i tuliły nosy pod płaszcze. Był to Zaranek z towarzyszami swymi, który, wcale o swoich nie myśląc przygodach, śmiał się i rozmawiał obojętnie.
— Hola! — wołał — a byłże kto z was na lekcyach w akademii, panowie akademicy?
— Ja posłałem skrypt księdzu Niedzielskiemu żem chory, odezwał się jeden.
— Ja anim myślał!
— Ani ja też!
— Ani ja!... zawołał Zaranek, ale mnie chyba w ostatnim razie wyekskludują... Oho!... a wiecież panowie, że jest dawne postanowienie, że kto się trzy dni bez przyczyny na lekcye nie jawi, bywa ekskludowany. Ksiądz rektor nie sto razy nam to powtarzał.
— Pal ich trzysta dyabłów i z akademią i z rektorem! ona się nam na nic nie zdała. Potrzebna dla wojewódzkich, kasztelańskich synów, dla hetmaniców, podstoliców, starościców, ale nam urwipołciom lepsza nauka koło kieliszka i dziewczyny.
— Chodźmy no jeszcze się napić! mam trzy floreny...
— Ja nie pójdę, odpowiedział na wezwanie Zaranek, ja tu czekam... mają mi dać znać, jak najlepiej tego kupca Francuza obyczyć... bo ja, oh! ja jemu nie daruję! jego szkatułka musi się poznać ze mną... Ha! żebym ją miał, zarazbym sobie nowy żupan sprawił w kwiaty niedzielny, a kontusz piaskowy, jaki był u ś. p. ojca mego, szablę srebrem nabijaną i soboli kołpak i rysie... O! w rysiach wyglądałbym jak katedralny kanonik! szalałyby dziewki za mną!... U! ha!
— Ej, nie cieszno się tylko zawczasu, żebyś tego nie pożałował!...
— Tsyt! zawołał Zaranek, i wskazał palcem na drogę do miasta z Antokola wiodącą; wszyscy zwrócili tam oczy, i ujrzeli jakąś czarną, długą figurę, sunącą się brzegiem drogi, uwiniętą w suknię ciemną z futrem. Zaranek wlepił oczy i dodał po cichu: — To ksiądz rektor zborowy.
— Aha!... powtórzyli wszyscy, to on!
— Panowie bracia, schowajcie się za węgieł tego domu, ja mu zajdę drogę, a jak dam znak, przyjdziecie mi pomódz. Zabłocki, ty pilnuj się... trzeba się pomścić, rektor był u Desausa, kiedyśmy go napadli... on poduszcza na nas piechotę, on katolików prześladuje, on...
Nie dokończywszy, Zaranek wziął się pod boki, rozwinął płaszcz i, gwiżdżąc pieśń kurkowych strzelców, postąpił naprzód. Tymczasem zbliżał się ksiądz rektor i, spojrzawszy na jego zawadyacką minę, chciał ominąć, ale Zaranek, jakgdyby w tej chwili dopiero mu się przypatrzył, zawołał zdejmując czapkę i kłaniając się do samej ziemi: — Sługa i podnóżek księdza rektora!...
— Do nóg upadam!... Bóg z tobą! odpowiedział zaczepiony rzucając niespokojne wejrzenie i odskoczył na drugą stronę drogi, chcąc go ominąć. Przebiegły Zaranek go uprzedził, znowu się ukłonił i zawołał:
— Sługa księdza rektora!...
— Najniższy!... najniższy!... wybąknął rektor wracając znowu na przeciwną stronę drogi, ale i tu nie miał pokoju. Zniecierpliwiony rektor wyjął floren podwójny z kieszeni, nachmurzył czoło, rzucił go Zarankowi i dodał:
— Dozwólże mi waszmość przejść! oto masz na podwieczorek.
— Ba! cha! cha! cha! wolne żarty, przerwał Zaranek nakrywając głowę i zastępując ciągle tak zręcznie drogę księdzu, iż mu się wymknąć nie umiał. To za mało! proszę o czerwony złoty!
— A toż co? czy napaść? wykrzyknął kalwin oburzony. Nie jestem panem kopalni, w zborze nie płyną złote piaski żebym tak pieniądze sypał po ulicy! Idź, idź, kontentuj się tem co daję, bo krzyknę i piechota cię pochwyci.
— Nie trudź się darmo księże rektorze, przerwał napastujący, szkoda ust twoich na próżne słowa, lepiejbyś ich użył na... uwodzenie dziewcząt... rozumiesz mnie!...
— Co? krzyknął obrażony do najwyższego stopnia kalwin. Jak mi to śmiesz mówić!... mnie? wiesz ty kto ja jestem?... co ja mogę?
— Jesteś łotr i możesz wisieć!... odpowiedział bardzo spokojnie Zaranek.
Tu rektor do tak szczerych wyznań nie przywykły, chwycił go za piersi i zamierzał się dać mu policzek, gdy Zaranek wstrząsnął się, porwał go za szyję i zawołał: Hej!... bracia! chodźcie no tu! ksiądz rektor zmęczył się przechadzką, pić mu się chce, zaniesiemy go do Wilii.
Na te słowa, posłuszna jego rozkazom wyszła reszta towarzyszów. Rektor pobladł jak trup i sięgając do kieszeni, zawołał pokorniejszym tonem, któremu starał się nadać wesołość i obojętność:
— Ale, mój panie, czy się to godzi tak sobie żartować... Na! proszę cię, weź ten czerwony złoty i napij się za moje zdrowie... ja pić nie chcę, śpieszę się do miasta, nie mam czasu. Bądź zdrów...
Chciał iść, ale Zaranek go nie puszczał i trzymał ciągle za szyję.
— Oj! nie tak to my się prędko pożegnamy jak ci się zdaje, mój dobrodzieju, poczekaj no trochę!... Ten czerwony złoty zda się, biorę go z najuniżeńszem podziękowaniem od wielce przewielebnego księdza rektora, który będzie łaskaw pójść ze mną jeszcze na chwilkę, ku brzegowi Wilii.
— No! no! dajże pokój! zawołał struchlały kalwin, dobywając z kieszeni drugi czerwony złoty i dając go Zarankowi. Proszę cię, nie żartuj, bo nie mam czasu.
— Drugim razem, nie zejdziem się tak paradnie jak dziś! zawołał Zaranek, trzeba korzystać z pory... Co się tycze tego czerwonego złotego, biorę go i wypiję za zdrowie wielce przewielebnego księdza rektora i dobrodzieja, a tymczasem chodźmy się ochłodzić... Widzę, zacny panie, pot, który zlewa twe świątobliwe skronie, widzę, że ci krew bije do głowy, rumienisz się i bledniejesz... a że praktykowałem przed kilką laty u doktora nadwornego księcia marszałka, domyślam się więc co to za choroba was dręczy, i troskliwy o wasze zdrowie, sam zajmę się przygotowaniem zimnej wanny, która w tym razie jest nieodbicie potrzebna... hm!
— Ale no! no! no! daj pokój! przerwał coraz niespokojniejszy rektor. Proszę cię, napij się sobie i puść mnie!...
To mówiąc, dał mu trzeciego dukata.
— Hm! odezwał się niczem nieporuszony Zaranek, ja to biorę, to mi się przyda, to dobrze... wanna sobie pójdzie swoim porządkiem... Chory nigdy sam nie zna swojej choroby; spuść się wasza przewielebność na mnie. Ja ci ręczę, że to dla twego drogiego zdrowia koniecznie jest potrzebnem... Śpieszmy się, towarzysze, weźcie pod ręce, bo sam z osłabienia widać, kroku się z miejsca nie ruszy.
— Ale... proszę mi dać pokój! wrzasnął kalwin. Cóż to? łotrze! śmiesz z mojej powolności korzystać?... nie waż się postąpić krokiem... bo cię jutro powieszą na rynku, ciebie i twoich łotrów towarzyszy. Precz ode mnie, hołoto, bo krzyknę, piechota nadejdzie i...
— I... tymczasem będziesz leżał w Wilii, nim tu kto nadbieży! — rzekł Zaranek. — O nas się nie turbuj... nie tak to łatwo wisieć, jak się waszej przewielebności marzy... Nie, nie, ja za siebie ręczę, że nie będę tańcował w powietrzu jak nieboszczyk Absałon... i moi towarzysze także... Co się tycze przywołania piechoty, to także uspokoić was muszę... możesz księże wrzeszczeć jak opętany, żywa dusza tu nie nadejdzie. Piechota przechadza się teraz po rynku!...
— No! puszczajcież łotry!... przerwał znowu kalwin, idę do wojewody... Wojewoda mnie czeka... Wojewoda....
— Kiedy czeka to nic! będzie jeszcze czas na wszystko! tymczasem umyć się nie zawadzi... Hrehory, weź pod rękę przewielebnego i ruszajmy; bo i ja i ksiądz rektor nie mamy czasu... trzeba się śpieszyć!...
Gdy to mówił, już Hrehory porwał go pod rękę, i mimowoli pociągnęli go oba ku brzegowi Wilii.
Dreszcz śmiertelny przebiegł rektora, ale nie wiedział już sposobu uniknięcia smutnego losu, który mu widocznie przeznaczono. Po groźbach nastąpiły znowu prośby, znowu do ostatniego grosza wyjął wszystko z kieszeni, i w zaklinaniach, w obietnicach dowlókł się do brzegu rzeki. Ale Zaranek zdawał się być niczem nieporuszony, z najzimniejszą krwią prowadził go do brzegu i zupełnie obojętnie słuchał najgorętszych jego modłów.
Za każdym dukatem, który przechodził do jego kieszeni, uśmiechał się wesoło, ale zresztą dary te nie wpływały ani trochę na zmianę jego zamiarów.
Stanęli nakoniec u samego brzegu rzeki, i tu ponowiły się prośby.
— Łaskawco! królu! weź co chcesz, ale nie odbieraj mi życia!...
— A na cóżby mi się zdało?
— No! to puść!
— O! i tego także zrobić nie myślę, byłoby to wielkie głupstwo puścić cię z rąk na czczo. Dałeś nam na wino, my cię wodą napoim... Na co komu stanie! Ale woda naszej Wilii wierz mi, bardzo smaczna... decyduj się, panie rektorze. Hej! Hrehory! postronka!
Ledwie te słowa wymówił, z kieszeni kapoty wyjął Hrehory gruby postronek i chciał go zawiązać na szyi nieszczęśliwego, ale Zaranek go zatrzymał.
— Stój, co robisz! nie zawiązuj koło szyi... ksiądz łaskotek się boi!... pod ręce! pod ręce!
Wnet gruby postronek ścisnął drżącego kalwina, głos jego wołał jeszcze nad brzegiem:
— Darujcie! puśćcie! zostanę czem sami chcecie!... katolikiem!...
— Dla nas to całkiem obojętne, czem ty psie niewierny będziesz... Choćbyś i papieżem został, zgorzejesz w piekle za swoje łotrostwa... a ja o twoją duszę nie stoję ani odrobiny!
Już rektor był w rzece po kolana, groził, krzyczał, płakał, błagał, ale nic nie pomagało, nie miały żadnego skutku najgorętsze słowa, bo połowy nie słyszano, połowy słuchać nie chciano... Już tylko głowę nieszczęśliwego widać było nad powierzchnią wody... powiększył się krzyk rozpaczy z jednej, śmiechy szyderskie z drugiej strony.
Zaranek z barbarzyńską radością patrzał na swój tryumf i urągał się z nieszczęśliwego.
— Hej! rektorze! wołał... póki jeszcze głowa nad wodą, krzycz na piechotę, wszak oni cię wyratować mogą, a nas łotrów powieszać... Czekają cię tam u wojewody na prymirę[26]. Hrehory! dajże mu się napić, widzisz jak usta jego pragną wody... no!...
Na powierzchni rzeki pływały tylko poły... pod wodą słychać było targanie się i ostatnie wysilenia tonącego...
— Wyciągnijcie go!... zabaczym jak wygląda! — zawołał Zaranek. — O! ho!..
Tu pokazała się nad wodą obmokła, blada twarz kalwina, który pluł wodą, wrzeszczał i wyrywał się, wołając:
— A gdzież sprawiedliwość!... tfu! tfu!... takie bezprawia! kcha! tfu! ech!
— Wygląda jak nieboszczyk pies mój, wierny Custos, którego raz rzucałem do wody, aby się wymył... ale mój pies był wierny, uczciwy pies, a ty! do wody z nim!... do wody!...
— Zakli... zawołał rektor i nie mógł dokończyć, zanurzył się w wodzie.
Po chwili wyciągniono go znowu... już mówić nie mógł, tylko bełkotał, woda płynęła z niego, oczy miał osłupiałe, otworzył usta, usiłował parę słów wymówić, lecz na znak nielitościwego swego oprawcy po raz trzeci zanurzony został.
To trwało dłużej, niż pierwsze dwa razy; jeszcze jednakże rektor zupełnie zmysłów nie utracił. Wyciągnięto go na brzeg i rzucono nad drogą. Ów zmokły, w pół umarły ze strachu i zimnej kąpieli, z postronkiem pod rękoma, w stanie godnym politowania, został sam jeden na pustem przedmieściu, bezsilny, przy zbliżającej się nocy.
Oprawcy oddalili się szybko, a męczennik ich za zmrokiem nie mógł nawet dostrzedz, w którą udali się stronę... Leżał bezsilny oczekując ratunku, bo sam nie wiedział, co miał począć z sobą. Wstać i z sznurem, którego sam odwiązać nie mógł, iść przez miasto?? krzyczeć?? czekać??... Tak rozważał, gdy postać wielka, którą trudno było poznać po ciemku, staje przed nim i szyderskim głosem się odzywa:
— Ha! Stasiu! jakiżto los cię spotkał? Ty, głowa różnowierców, jak ostatni winowajca przez oprawców w wodę trzykroć rzucony!... kiedy tu leżysz i sapiesz, oni za twoje pieniądze piją w karczmie i ogłaszają przed światem hańbę twoją... a swoje zwycięstwo... Stasiu! Stasiu! do czegożeć przyszedł? Bóg cię za mnie karać zaczyna! tyś mnie zrobił nieszczęśliwą, o! bardzo, bardzo nieszczęśliwą... a jednak żal mi ciebie... Czy pamiętasz lat temu dwadzieścia? byłeś młody... ale serce twoje od urodzenia zepsutem być musiało! Tyś mnie zdradził, opuścił... i do czegoż doprowadziła cię ta wielkość, której poświęciłeś wszystko!... Twoja wielkość leży z tobą razem w błocie!
— Milcz! milcz! nie urągaj się memu nieszczęściu, straszna kobieto!...
— Nie dośćże ci, mój drogi, że udaję w obec ludzi, iż cię nie znam, że między nami nigdy nic wspólnego nie było? Chceszże, abym i sam na sam zbliżyć się do ciebie nie mogła?? Dziękuj jeszcze, że z litości nad tobą, której nie wart jesteś, w chwilach nawet, kiedy rozum boleść odgania, nie wspominam nigdy twych zbrodni!...
Rektor wstał powoli z ziemi i, korzystając z powiększającego się zmroku, chciał umknąć, ale sznur, który miał na sobie, posłużył Maryi do zatrzymania go. Oczy jej zaiskrzyły się, zapał dziki wyrył się na bladej twarzy.
— Stój!... zawołała, posłuchaj! Muszę ci przypomnieć twoją zbrodnię... możeś zapomniał... ja ci ją odmaluję tak, jak ją noszę od lat dwudziestu w sercu mojem, żeby ten obraz utkwił na nowo w duszy twojej i gryzł cię przez resztę życia!... Czy pamiętasz biedną Maryę... młodą, niewinną... kiedy mnie odumarli rodzice i powierzyli twojej opiece? opiece wilka nad jagnięciem!... Dochowałżeś obietnic? oni i w grobie nie mają spoczynku...
— Kobieto! puść mnie...
— Pamiętasz, jak zdradnemi namowy, księgami, odwodziłeś mię od wiary przodków, od cnoty, których się sam zaparłeś?
— O! zlituj się!...
— A miałżeś litość nade mną? Ty chwilę cierpisz! jam całe życie cierpieniem przeżyła... Czy pamiętasz tę Wilię... twój syn... moje dziecię... którem ci powierzyła... popłynęło z tą wodą do nieba!... i ojciec własny...
— O! Boże!... Maryo, puść mnie!...
— Tak, własny ojciec rzucił go w wodę i odebrał mu życie, którego nie dał bez Boga! — A tym ojcem zabójcą... ty jesteś poczwaro!... Poczwaro!... jam milczała długo... i po takiej zbrodni, kiedy nazajutrz rybacy wyciągnęli jego martwe ciało, jam się nawet odezwać nie śmiała!... Alem wołała pomsty nieba, bom pomsty ludzkiej nad tobą nie chciała... i stałam nad ciałem jego, wyzuta z uczuć matki... oczy moje były suche... ale serce!... o! nad męczarnię mego serca w piekle większych nie znajdziesz zbrodniarzu!...
Rektor szarpnął z wysileniem sznur i zniknął w ciemności... ona smutna poszła wzdłuż Wilii, spojrzała na miasto, siadła nad brzegiem i utonęła w myślach.




( — 3 października 1639. — )

.... wycelił,
Nie czekając wystrzelił....

Mickiewicz.

W klasztorze panien Bernardynek Święto-Michalskich, z niedawna jeszcze przez marszałka Sapiehę fundowanym, ledwie kilka pobożnych panien naówczas się mieściło. Nadanie księcia wprawdzie zapowiadało przyzwoite utrzymanie kościołowi i pobożnym cenobitkom, ale dawniej stały już w Wilnie dwa inne żeńskie klasztory, i nierównie były liczniejsze. Między innemi od tego miejsca oddalającemi pobudkami, mieściło się i wcale nieprzyjemne sąsiedztwo kalwinów, wiecznych w tej stronie miasta zamieszek będących przyczyną. Lud, którego nienawiść ku różnowiercom podsycali Jezuici, mścił się i nękał ich przy każdej upatrzonej chwili, zlewając ile możności na ich uciemiężenia, które cierpiał od wojewody. Był to najlepszy sposób dania się we znaki Radziwiłłowi, ale razem najgorszy, bo powiększał gniew jego i zemstę.
Z rozkazów jego, piechota wojewódzka, na której czele stał rotmistrz Wołłk, zajadły kalwin, codziennie nowych dopuszczała się bezprawi; a kiedy przyszło sprawiedliwość wymierzać, kiedy ksiądz biskup Abraham Wojna przychodził skarżyć się o pogwałcenie praw akademii swojej, której był kanclerzem, lub kiedy członkowie magistratu ze łzami prawie prosili o ukaranie zbisurmanionego żołdactwa, mordującego bezkarnie bezbronny lud po ulicach, wówczas pan wojewoda kładł się do łóżka i kazał mówić, że choruje...
Nie było sprawiedliwości u góry, lud sam ją sobie, ile mógł, wymierzać musiał; a wiadomo jak wygląda sprawiedliwość demokratyczna, kiedy zemsta i miłość własna obrażona sędziami kierują.
Z tych powodów rzadko tydzień mijał, żeby koło zboru ktokolwiek w łeb nie dostał, by lud kamieniami nie rzucał w bramę lub okna i najobelżywszymi wyrazy nie czcił kalwinów, którzy mu kością w gardle siedli.
Z ogrodu klasztornego widać było te częste sceny, i do biednych pokutnic nieraz dolatywały okropne żarty odszczepieńców. Ale komuż się było skarżyć? Trzeba było cierpieć i Bogu w chrześcijańskiej pokorze ofiarować swoje cierpienia.
Starszą panną Bernardynek w tym roku była Teofila Leszewska, a całe zgromadzenie składało się z kilku sióstr i pomocnicy przełożonej panny Kuncewiczówny.
Dnia 3 października, około godziny czwartej z południa, skończyły się były właśnie popołudniowe nabożeństwa, i mniszki z głową spuszczoną, z postawą pokorną, rozchodziły się na chwilę odpoczynku do cel swoich. Panna Leszewska z drugą zakonnicą, która jej głośno czytała żywoty świętych, siedziała w swojej celi zatrudniona wyrabianiem szkaplerzy bogatych dla syna fundatora klasztoru.
Na obszernych korytarzach rozlegały się powolne kroki panien rozchodzących się po celach... słychać było ciche drzwi przymykanie w oddaleniu i szeptanie spotykających się mniszek. Panna Kuncewiczówna mimo wietrznego dnia, zaproponowała jednej z panien klasztornych przechadzkę do ogrodu, ale gdy ta bólem zębów się wymówiła, sama jedna powoli zeszła po szerokich wschodach i wśród zżółkłych i suchych liści, wielką ulicą niedaleko muru, skierowała swe kroki. Cisza klasztorna, wiatr szumiący w około i smutna barwa jesieni tak tęskne myśli rodząca w duszy każdego człowieka, napełniły ją nieopisanym jakimś smutkiem, lecz zarazem miłym uczuciem. Zapomniany oddawna kątek rodzinny, ogródek w którym biegała za młodu, wesołe, dziecinne zabawy, przypomniały się biednemu sercu zakonnicy... Przyszła na pamięć dawna wesołość, tak różna od dzisiejszych smutków. Był to cichy hołd zakonnego serca łudzącym świata powabom. Mimowolne uleciało westchnienie, i sama przed sobą zawstydziła się swojej słabości. Wtem koło jej uszu świsnęło coś w powietrzu. Zakonnica odskoczyła z przestrachem, myśląc, że ją niebo za myśl nierozważną karze, i ujrzała u nóg swoich padającą strzałę, która do połowy w ziemi utkwiła.
W wieku przesądów było to wydarzenie dostateczną do strachu pobudką. Przelękniona zakonnica zaczęła co tchu do klasztoru uciekać, gdy wtem druga strzała trochę dalej od niej padła i głos od strony zboru zawołał: — O patrzcie no! jak się goni! jak ucieka! dawno już tak pewnie nie biegła! Te słowa przekonały pannę Kuncewiczównę, że strzała z ludzkiej ręki, nie z nieba wypadła: uspokoiła się nieco i obejrzała się ośmielona, stojąc już na progu klasztornym.
Mur zasłaniał przed nią rozmawiających, postąpiła kilka schodów i ujrzała przez małe okienko wychodzące na plac dzielący ogród od zboru, dwu ludzi przy dzwonnicy zborowej, z których jeden łuk trzymał ogromny tatarski, a drugi strzały. Widząc znowu mierzących ku sobie z przeraźliwym krzykiem pobiegła po wschodach i zadyszana, słowa nie mogąc przemówić z przestrachu, wpadła do celi panny starszej.
Na widok przelęknienia malującego się na jej twarzy, z rąk lektorki upadła księga, z której życie św. Bartłomieja czytała i krzyk z ust się wyrwał. Panna starsza, nie wiedząc przyczyny, lecz słysząc i widząc wyraźne przestrachu skutki, upuściła z rąk robotę, zerwała się i zbliżyła do panny Kuncewiczówny, która padła na krzesło, załamała ręce i milczała... bo mówić nie mogła z przelęknienia.
— Cóż to, w imię Boże? co się stało? zawołała zbliżając się do niej panna starsza i przebiegając myślą wszystkie okropne przypadki, jakieby się przytrafić mogły. — Co ci jest?
— Ach! panno matko!
— No cóż, siostro Kunegundo?
Po długich trzeźwieniach spirytusami, przyszła nareszcie do siebie przestraszona i w te słowa zaczęła:
— Wyszedłszy z klasztoru do ogrodu po pacierzach przechadzałam się wielką ulicą koło muru i zatopiona byłam w rozpamiętywaniu, gdy w tem usłyszałam...:
— Chryste Panie! a toż co znowu? czy Saraceni? czy Turcy?... czy... zawołała panna starsza widząc z równym przestrachem jak wprzódy wpadającą do celi siostrę furtyankę, cóż się stało?
— O mało mnie nie zabito!! zawołała szybko wchodząca zakonnica. — Stałam u furty, bo ktoś zadzwonił: był to posłaniec do księdza marszałka, który przyniósł kosz jabłek dla panny matki... wtem, kiedy jeszcze do mnie mówi... o parę kroków pada strzała wystrzelona ze zboru na mnie;... a śmiechy i naigrawania towarzyszące temu, tak mię przelękły, że ledwie czas miałam zamknąć furtę za sobą i przybiegłam tu... a posłaniec poleciał oznajmić o tem panu marszałkowi... To kalwini!... Jezu Chryste!...
— Święta Koleto! zawołała panna Leszewska, skończenie świata!... antychryst!...
— Toż samo i ze mną było w ogrodzie! — przerwała panna Kuncewiczówna, która napróżno wprzódy usiłowała odezwać się i koło mnie padły dwie strzały!
— W imię Ojca i Syna!... panno furtyanko biegaj, zadzwoń na starego zakrystyana... ja napiszę o tem do księdza biskupa!... Czyżeśmy się kiedy spodziewali!... okropnych doczekaliśmy czasów.. Idź, idź, siostro Matyldo...
— Poszłabym panno matko, ale się boję... bo może oni znowu czatują i strzelać będą!
Ale trzeba koniecznie posłać do biskupa, niech przynajmniej wie, co się tu dzieje!... o zgrozo! Święta Koleto!... Święta Joanno Franciszko!...
Zobaczymy teraz co się dzieje na ulicy.
Kiedy panny klasztorne wychodziły z chóru, Wacław Piekarski, pasierb pana Daniela Naborowskiego wychodził prawie zupełnie pijany, dawnym swoim zwyczajem, od kupca Desausa, z nieodstępnym sługą Rakowskim. Sparty na jego ręku, chwiejącym się krokiem szedł do domu swego ojczyma, naprzeciw położonego. Stanęli w bramie, świeże powietrze orzeźwiło go nieco, otworzył ociężałe oczy i spojrzał na dzwonnicę zborową.
— Ho! a... a... a... toż ci to ka... awki siedzą! zawołał.
— I nie! to wrony!... — podchwycił Rakowski, ciągnąc go do domu — chodźmy spać!..
— A! a! zawołał znowu Piekarski głosem czkawką przerywanym... to ka... awki... przynieś mi łuk i strzały!...: nad łóżkiem wi... isi!...
— Co tam panu we łbie świta!... przerwał znów sługa chwytając go za rękę, chodź panie Wacławie... chodź wyśpij się.... te kawki jutro przylecą!...
— Jutro ju... utrem, a dziś ja... ja strzelę. Łuk, da...awaj łuk, bo cię zamalu...uję po pysku.
Rakowski poszedł rad nie rad, a młody rozpustnik czekając na niego oparł się o mur, nie bardzo nogom wierząc, przymknął oczy i kiwając się zdrzemnął z otwartą gębą i zwieszoną głową.
Spał jednak tak lekko, że ledwie kroki Rakowskiego nadchodzącego słyszeć się dały, odwrócił się i zawołał:
— Dawajże gapiu!... pó...ół godziny siedziałeś... Wziął łuk, naciągnął go na kolanie i przygotowawszy się do strzału, zmierzył ku dzwonnicy, gdy sługa zawołał: — Hola!... szkoda strzał, kawki poleciały! niema ani znaku!
— A!... a... mnie się zdawało! no!... ale to wszystko jedno, ot jest kawka... czarna jak tamte, drepcze po ogrodzie!... palnę!... I nim sługa mógł go wstrzymać, wycelił i palnął z zamkniętemi oczyma. Choć pijany, znać było jednak, że miał wprawną rękę: strzała padła tylko o kroków parę. Napróżno Rakowski oglądając się w około, chwytał za rękę, prosił, groził: on pogroziwszy, że w razie oporu w zęby mu strzeli, palnął raz drugi.
— Nie trafił!... została jeszcze jedna strzała, Piekarski wołał natężając łuk raz ostatni. O! gdybym nie był pijany, byłbym trafił!...
Kopnął raz jeszcze nogą sługę struchlałego z przestrachu, zakrztusił się, kaszlał, celował w różne strony, aż spojrzał na furtę i strzelił po raz trzeci...
— Da...awaj strzał więcej! zawołał bełkocąc do sługi, który mniej pijany usiłował go odwieść od tak dziwnej zabawy.
— Nie mam!...
— Ja...akto! przeklęta czka...awka!... wiszą nad łóżkiem w sa...a...ajdaku...
— Matka pańska nie pozwala!...
— Ja chcę!... chcę! mu...usi być! hepf!...
Oparł się o mur i, tocząc wzrok opiły, zawołał po chwili: — Spa...ać! spa...ać!... hepf!... hepf... — Spuścił głowę na piersi, sługa porwał go i zawlókł do domu.
Tegoż dnia wieść o strzelaniu ze zboru na kościół i zakonnice rozeszła się po mieście i oburzenie ludu doszło do najwyższego stopnia. Tłumy ciekawych cisnęły się w to miejsce, gdzie się tak dziwny wydarzył przypadek, wysłano piechotę wojewódzką na pomoc zastraszonym kalwinom i postawiono ją na placu między zborem a kościołem Święto-Michalskim.



( — 4 Października 1639 r. — )

Myśl co wskórasz? co wygrasz? jak wiele?
Chyba kurka na twoim kościele?
Ten omdlewa —
To ci śpiewa.
Zbór bez krzyża
Łask ubliża.
Ach niestety,
Łzy bez mety
Bez waloru,
Dla uporu!
Już po czasie.

Ks. Baka, prof. poet. S. J. 1766

Dzień czwarty października przeznaczony był na chrzciny u księdza Jurskiego, jakośmy wyżej powiedzieli, i dlatego też od rana panował ruch niepospolity w zborze, bo wszyscy trudnili się przygotowaniami do tego uroczystego obchodu, na któren bogaty kalwin niczego nie żałował. A że wówczas nie zaginęła jeszcze była sztuka, dziś od małej tylko liczby wybranych posiadana, picia nad miarę, znoszono więc, jako zasadę całej uczty, win i napojów co najwięcej: alikanty, małmazye lwowskie, węgrzyny lubelskie, i inne hiszpańskie i włoskie wina najulubieńsze w owym czasie. Stary Daniel wrótny, który już pół życia przesiedział jak przykuty do zborowej bramy, nigdy jeszcze tyle razy głowy nie wyścibiał przez okienko, bo nigdy takiego ruchu, zachodu i krzątania się nie było. Ksiądz rektor siedział jeszcze zamknięty w swoich komnatach, obiecując wszelako przytomnością swoją uzacnić biesiadę, na którą zaproszeni byli wszyscy kalwini zborowi, między innymi Wołłk, prokurator zborowy, Frejtag matematyk, ksiądz Balcer Łabędzki kaznodzieja i t. d. Z miasta zaś przybyć mieli: pan Wołłk, stryjeczny brat poprzedzającego, rotmistrz piechoty radziwiłłowskiej, niejaki pan Miński ewangelik, pan Malewicz zwany starym Rusinem, Desaus kupiec z córką i Dawidem zięciem swoim, pan Naborowski z żoną i pasierbem, wielu dworzan pana wojewody i starszych z jego wojska. Około południa mieli się goście do zboru zgromadzić, ostrożnie i pojedyńczo, żeby lud nie spostrzegł zbierania się i ruchu i nie miał jakich podejrzeń z tego powodu.
Gdy się to dzieje we zborze, miasto całe oddycha nową ku różnowiercom nienawiścią. Na rynkach, przed ratuszem i sklepami zbierają się tłumy, a przedmiotem żywej ich rozmowy jest pogłoska o wczorajszem strzelaniu ze zboru na kościół Święto-Michalski.
Ani powaga urzędników, ani bojaźń piechoty powściągnąć nie może obelg i groźb, które mieszkańcy głośno na kalwinów rzucają. Silne są narzekania i pogróżki, ale łatwo poznać, że obraza nie doszła jeszcze do tego stopnia, aby mogła działającą zrodzić zemstę.
Najżywsze jednak uczucia opryskliwa zdaje się okazywać młodzież; akademia prawie pustą była dnia tego, chociaż przypadała lekcya wymownego i wielce lubionego profesora filozofii Cieciszewskiego. Młodzież jak zawsze nierozważna, płocha, zapalna, z wrzącemi uczuciami, których nie ostudziła jeszcze podróż po drodze życia, silnie gromi kalwinów; a chociaż strzelanie nie jest jeszcze rzeczą dowiedzioną dla wszystkich, ani pewnym być można, iż strzelali kalwini, wszyscy jednak jednomyślnie na nich to zwalają. Któż inny, jak kalwin, znieważyćby się ośmielił mury poświęcone klasztoru? Kto inny, jak niedowiarek, odważyłby się strzelać do niewinnych służebnic Bożych?
Blizkość miejsca nareszcie popiera jeszcze i tak już bardzo do prawdy podobne domysły.
Piorunują na wojewodę... Młodzież chce lecieć do zboru, chce burzyć, niszczyć, mścić się i zabijać; ale kilku rozważniejszych wstrzymać usiłuje ten zapał, przynajmniej do chwili, kiedy cała ludność miasta stanąć zechce do pomocy.
— Dobrze! — woła na te uwagi jeden z tłumu — niech i tak będzie! ale na pierwsze poruszenie ludu polecim i śladu nie zostanie, gdzie stała jaskinia łotrów.
— Dobrze! dobrze! — woła reszta zgromadzonych, i już się mieli rozchodzić, gdy dzwon franciszkański odezwał się ponuro.
— Pali się! pali się! ogień!... — krzyknęło kilka głosów — biją na gwałt w jedną stronę.
— Nie, nie, to dziad nie może rozkołysać wielkiego dzwonu!
— Pali się!... na gwałt biją! bieżmy na pomoc do Trockiej bramy! do Trockiej bramy! Będziemyż stać jak gawrony, kiedy panowie bracia nasi giną!
Tłumy ludu posunęły się ku Trockiej ulicy, a że wiatr był wielki, więc trzymając rękoma czapki na głowach, szturchając się, pchając, padając, ruszali co najprędzej, w przekonaniu, że pożar, podżegany wichrem, musi skorej potrzebować pomocy.
Mijali już kościół i klasztor Dominikański, otoczony szerokim murem w około, gdy ujrzeli jak z Wileńskiej i Niemieckiej ulicy biegły tłumy rzemieślników i ludu, których przestraszający odgłos dzwonu od roboty odrywał. To szybkości dodało. Przykro każdemu być wyprzedzonym, osobliwie, gdzie idzie o zaspokojenie ciekawości, lub danie pomocy; biegli więc, ale się mocno zdziwili, nie widząc nigdzie dymu, ani pożaru.
Spieszono zatem do dzwonnicy, żeby się u dziada kościelnego rozpytać, ale znaleźli ją zapartą u dołu. Liczba ciekawych zwiększała się coraz bardziej, kobiety, baby, dziewczęta, starcy, pachołki, studenci, Żydzi, kupcy, wszystko biegło... jedni drugich pytali dokąd; ale nikt nie wiedział czego dzwonią i gdzie się pali, bo dzwonnica była zamknięta, na dziedzińcu nikogo z sług kościelnych, tylko u góry dzwon się ruszał, i widać było siwą brodę dziada, który, nie zważając na krzyki ludu, po swojemu pracował.
— Hej! — zawołał jeden otyły, łysy bez czapki, w fartuchu skórzanym kowal — a gdzie się pali?
— W twojej głowie! — odpowiedział mu głos z dzwonnicy, i w tejże chwili kilka strzałów, wymierzonych do ludu zgromadzonego, wypadło z okienek dzwonnicy.
Krzyk, zgiełk, hałas, zamieszanie rozeszły się w tłumie; jedni uciekali, inni ranionych i zabitych chcieli ratować, ale powtórne wystrzały odegnały nawet i najodważniejszych. Nikt pojąć nie mógł co się stało; cisnęli się wszyscy, krzycząc z przestrachu i chroniąc się gdzie mogli. Jedni wołali o pachołków i marszałkowską piechotę, drudzy o wojewódzką, nie wiedząc kto, za co, i dlaczego ich napastował.
Ulice wystawiały obraz największego popłochu i zgiełku. Pytano się, wołano, krzyczano, aż póki nareszcie nie nadeszła marszałkowska piechota. Rozpytywał się dowódca co się stało, mówiono mu o strzelaniu, o dzwonieniu, prawiono domysły różne i wkrótce poczet obrońców ludu, nabiwszy rusznice, śmiało ku dzwonnicy postąpił.
Lud zdala, z za murów, z domów, z okien, z dachów i kominów, spoglądał z bojaźnią i z wzrastającą ciekawością na blizkie rozwiązanie tej okropnej zagadki; młodzież ośmielona szła za piechotą...
Kiedy się przybliżyli marszałkowscy, kilka wystrzałów dano na nich z dzwonnicy... potem usłyszano jak piechota wyłamała drzwi, ujrzano ich wpadających do środka... jeszcze parę wystrzałów rozeszło się po powietrzu, milczenie panowało okropne... potem krzyk.
— To wojewódzcy! to kalwini!... Wojewoda kazał strzelać do ludu!... Zabić go!... Wyrznąć kacerzy! Śmierć im!...
I wkrótce wyciągnięto przez drzwi wyłamane, naprzód dwóch pijanych szeregowców wojewody, potępi czterech; lud wołał, że to było z rozkazu Radziwiłła, na ten raz jednak mylił się bardzo. Wojewoda ani myślał tak nierozsądnego wydawać rozkazu, ale lud w zapale, patrząc na rannych i zabitych, których kilka osób liczono, wołał pomsty nieba i sam nią tylko oddychał. Ten wypadek dziwny i niespodziewany, którego przyczyną było pijaństwo kilku żołdaków, do najwyższego stopnia rozjątrzył pospólstwo. Chciano się rzucić na winowajców, rozsiekać ich, ukamienować; wszystkie ręce na nich się podniosły: ale marszałkowska piechota, bojąc się odpowiedzialności, ocaliła ich i ledwie z największą trudnością, uprowadziła do turmy zamkowej.
W ślad za nimi szedł lud, krzycząc, rzucając kamieniami i błotem; okna wszystkich mieszkań były otwarte, po wszystkich ulicach rozeszła się wieść przerażająca, jedni uciekali, drudzy biegli na miejsce o prawdzie się przekonać, inni zapierali się w domach, lękając się rabunku, zaburzenia, gotując się do obrony...
Wrzała zemsta we wszystkich. Młodzież leciała mścić się na zborze za swoich, ale czynność piechoty wojewódzkiej uprzedziła wszystkich. Już dwa rzędy żołnierzy broniły przystępu do zboru, i lud rozejść się musiał, czekając pomyślniejszej chwili, przysięgając nie darować.
— Ha! — wołał jeden starzec — nie było tego, kiedy za nieboszczyka Zygmunta niemego paliły się te psy heretyki z rozkazu królowej na rynku krakowskim!...
— O! taka to wdzięczność tej gadziny, wypielęgnowanej na naszej ziemi, której wszelką dano wolność!... Pamiętamy jak młode kacerskie urwisy pastwiły się nad męką Pańską w Rakowie!... Wygnali aryanów: i cóż to pomogło, kiedy tu jeszcze jak maku tej plagi zostało! Oj! ten, kto ich pierwszym był nauczycielem, całą wiecznością w piekle nie odpokutuje za krew i pożogi, które zasiał na ziemi!!
Tak mówił ksiądz i ciżba słuchała go z oznakami radości, przysięgając pomścić się za znieważony kościół Boży, za pogwałcone prawa ludzkie i Boskie, za przelaną niewinnie krew braci i uciemiężenia przykrych rządów wojewody.



(4 Października 1639 r.).

Jeszcze się ten nie urodził,
Któryby wszystkim dogodził.

Krasicki.

Około południa, kiedy zamieszanie z przyczyny dzwonienia pochodzące, jeszcze się było z jednej strony miasta nie uspokoiło; z drugiej schodzili się biesiadnicy na wesołą ucztę do księdza Jurskiego, znanego ze swego humoru, który się żadnem nieszczęściem, żadnym smutkiem pokonać nie dał.
W wielkiej sali ustawiono stoły, nakryte obrusami w piękne wzory kolorowe haftowanemi. Na nich stały kosze z owocami różnego rodzaju, jakich jeszcze w tej porze roku dostać było można. Misterne puhary, becherki, kielichy szafirowe, szklane, złocone, dzbaneczki metalowe, beczułki, ogromne dzbany srebrne i posrebrzane, i różne naczynia win przednich pełne, stół okrywały. Kilku sług z głowami podgolonemi wysoko krzątało się koło stołu; ksiądz Jurski biegał, kręcił się, uśmiechał, a wesołość, zwykłe piętno jego twarzy, na ten dzień podwajać się zdawała i mnożyć, aby się rozlać na przybywających gości.
Jednym z najrychlejszych był pan Malewicz, stary zawadyaka, kalwin z nad granic Rosyi, i dla tego starym Rusinem nazywany, nieźle się mający, niecierpiący przepychu, przyjaciel prostoty, hulanki, wina i księdza Balcera Łabęckiego, kaznodziei zborowego.
Jak skoro wszedł i przywitał gospodarza, surowem okiem rzucił w około, ruszył ramionami, pokręcił wąsa, spojrzał na swoją szarą kapotę i adamaszkowy, wytarty papuzi kontusz, i usiadł na ławce, kobiercem przykrytej, obok milczącego i zamyślonego księdza Balcera.
Z przywitania, z miny, znać było, jak szanował surowego kalwina, uważając go za wzór doskonałości i cnoty.
Nie śmiał pan Malewicz sam pierwszy przerwać milczenia, siadł cicho i częstem spojrzeniem zdawał się chcieć badać uczucia jego i myśli.
Z kilkakroć szeroko odmykanych, a potem zamykanych nagle ust, nim się z nich głos wydobył, łatwo poznać było można, jak dalece życzył sobie zacząć rozmowę i jak się razem lękał natrętnością swoją przerwać pasmo drogich uwag filozofa kaznodziei, rozmyślającego, jak po zmarszczonem jego czole sądzić godzi się, o marności świata, lub o nicości, przestrzeni, czasie, sile, władzy i o bullach Leona X-go, o których, jak wszystkim było wiadomo, pisał traktat teologiczno-ascetyczno-filologiczno-filozoficzno-polemiczno-moralny, pod tytułem: Skarbiec prawdy. Całe życie te bulle rozważał, o nich rozprawiał, piorunując przed każdym na papieżów, na królów, na zepsucie obyczajów, na przesądy, ciemnotę i t. d.
Do tego tedy uczonego filozofa przysiadł się stary Malewicz i, po długich chrząkaniach, odważył się odezwać nareszcie:
— Jak zdrowie służy?
— Czyż warto pytać o to? — odparł pogardliwie kaznodzieja. — Byli tacy, co cierpieli śmierć i męczeństwo za czystość słowa Bożego, a nie skarżyli się jednak. Jaż miałbym ubolewać i stękać, kiedy mi głowa zaboli?
— Zapewne! zapewne! ale taki jest zwyczaj.
— Zwyczaj! alboż nie ma najgłupszych zwyczajów? miałżeby zwyczaj głupi być prawem dla rozumnych... Zwyczaj jest dla tych tylko dobrą wymówką, którzy nie czują w sobie dość siły, aby mu się oparli i poszli dla miłości Boga i prawdy, wbrew upowszechnionym błędom. Ja...
Tu wszedł pan Wołłk z bratem swoim rotmistrzem i kilku innemi osobami; kaznodzieja spojrzał tylko i mówił dalej:
— Ja nie mogę się odchwalić, nie mogę wysłowić, jak dalece ubóstwiam tych, co przeznaczeni od nieba do dania popędu ludom i umysłom, chwytali za nie gwałtem i rzucali w drogę, którą na przyszłość iść miano... Takim był...
Pan Malewicz chciał przerwać, kaznodzieja kiwnął głową, jakgdyby mu chciał dać do zrozumienia, iż nic dla niego nowego nie powie, więc lepiej żeby milczał.
— Takim był — mówił dalej ksiądz Balcer — sławny Luter, który wszelako miał swoje błędy, lecz rzucił pierwsze zakłady ogromnego gmachu... Melanchton... uczony Melanchton... Huss... męczennik... Zwingli i Kalwin, głowa zgromadzenia naszego, którego księga[27] jest źródłem światła wiary.
— Zapewne — przerwał w tej chwili nadchodzący pan Miński, człowiek niemłody, łysy, poważny, powolny, miłej bardzo twarzy. — Przyznaję Kalwinowi wiele mocy duszy, ale mu nigdy nie daruję, że sam po drugich wymagając tolerancyi, dopuścił się jednak przykładem Lutra kilku gwałtownych...
— Nie rozumiem — przerwał urażony kalwin — jakież gwałtowności mu pan zarzucisz?
— Między innemi, spalenie w Genewie doktora Hiszpana, Michała Servet z Villa-Nuova, któremu zarzucał, że był nieprzyjacielem Trójcy świętej.
— Prawda! ale wspomnij pan, że nasi przeciwnicy więcej nierównie broili. W pierwszych trzech latach prześladowania umęczono 277 osób. Wspomnij pan rzeź św. Bartłomieja... Saavedrę... inkwizycyę, którą z Teatyna papież Caraffa Paweł IV ustanowił.
— Cytujesz mi, księże kaznodziejo, sam stek barbarzyńców i fanatyków. Sądzę jednak, że działania obłąkanych nie mogą tłumaczyć Kalwina. Cudze błędy nie są dla nas upoważnieniem do popełniania występków, tembardziej, kiedy, usiłując ich poprawiać, stajem się im podobni.
Ksiądz Balcer zamilkł na chwilę: widać było, że szukał odpowiedzi, ruszył ramionami, spojrzał na pana Malewicza i odezwał się nareszcie, nie odpowiadając już wprost na zapytanie:
— Kalwin był wielkim... wielkim był Luter, nikt mię nie przekona, iż zbłądzili choć raz na drodze, którą wyznaczyli sobie. Możemyż wiedzieć, jakie były powody ich postępowania? może ich srogość, przeciw której własne ich oburzały się serca, nieuchronną była dla dobra narodów?? A z nami jak postępowano sobie? Nie lepiejże przycierpieć, byle się uchronić od takich praw jak bulle taksatorskie Jana XXII[28] i Leona X... Prawda, że nas kosztuje dzisiejszy nasz stan wiele krwi, łez, męczarni... ale...
— Dzięki Bogu, że się wszystko skończyło!
— Skończyło? co pan mówisz? Alboż nie widzisz, jak dotąd lud nieokrzesany imiona pogan nam daje, jak na nas miota obelgi?... Albożeśmy nie widzieli Zygmunta III, otoczonego groźnym jezuitów zastępem, łamiącego przysięgę... pacem dissidentium in religione tuebor?? nie wieszże pan, że w Polsce pierwszym urzędnikiem niekatolickiego wyznania jest książę wojewoda.
— No! to też i wymagać nie możem, aby się z nami jak z ludźmi panującej w kraju religii obchodzono.
— A to czemu? któż im powiedział, że są od nas lepsi? mnogie bezprawia sąli także cnót wielkich dowodem?? Patrzcie jak zakon fanatyka Lojoli rozwinął skrzydła! podziękujmy zań Pawłowi IV, i Biskai za św. Inigę.
— Nie byłoby tu księdza Balcera, żeby zaraz nie wprowadzono jakiej kwestyi teologicznej — ozwał się w tej chwili nadchodzący ksiądz Jurski — dajcież temu pokój!

My nie sądźmy, Bóg niech sądzi,
Kto z nas praw, a kto pobłądził!!

Bene! optime dictum! centum laudes! — zawołali wszyscy prócz księdza Balcera, który, namarszczywszy czoło, odwrócił się pogardliwie.
Tymczasem w ciągu rozmowy zeszła się była większa część biesiadników. Już ksiądz rektor blady, smutny, ponury, chodził po sali, lekkie w około dzieląc ukłony; przybył pan Naborowski z żoną, otyłą jejmością i pasierbem, panem Piekarskim, który skutkiem pilności matki, nie upił się był dotąd jeszcze, ale tylko pożądliwie na beczułki i puhary poglądał.
Wtoczył się pan Desaus, rumiany, w galanowanej sukni i kolorowych pończochach, à la mode de son cher pays... stary, zgarbiony, tchórzliwy, samochwał, skąpiec, z córką dumną, ale ładną, a ten przymiot wiele wad pokrywać umie. Charakter panny Justyny, gdyż ją tak nazywano, nadzwyczajnie był dziwny. Za dowód służyć może naprzykład, że poszedłszy za mąż tajemnie, bez żadnych przyczyn starannie stan swój przed wszystkimi ukrywała, chcąc może przez to iść wbrew upowszechnionym zwyczajom. Była więc panną w oczach wszystkich, a żoną tylko dla męża.
Wśród zgiełku i wrzawy, po licznych komplementach bratowej księdza Jurskiego i jej małemu synkowi, siedli nareszcie do stołu.
Gospodarz zachęcał, aby wychylano puhary, goście też byli nie od tego, i w pół uczty rozmowa była już tak głośna, że jeden drugiego nie słyszał. Zaczęto prawić koncepta, które już w siedmnastym wieku starymi się nazywały, i jeden tylko ksiądz Balcer odmawiał kielicha, niecierpliwił się, kręcił na krześle, lub pogardliwe w około rzucał wejrzenie.
Rektor zdawał się być zamyślony, spełniał rzęsiste puhary, marszczył coraz czoło i milczał, lub półsłówkiem tylko na zapytania bliżej siedzących odpowiadał.
Zbliżył się wreszcie gospodarz do kaznodziei i, sparłszy się na poręczy krzesła jego, w te słowa przemówił:
— Ksiądz Balcer nie pije! nie łaskaw na mnie!
Kaznodzieja obrócił się, spojrzał i zawołał:
— O! nie! ja wszystkim uczciwym ludziom dobrze życzę, a nie piję, bo nie mam pragnienia.
— I nie pragniesz waszmość — przerwał rotmistrz Wołłk bliżej siedzący — rozweselić się? Na tym kielichu pisze: bonum vinum laetificat cor hominis... przecież tego żadna religia nie broni? Chwila wesołości miałażby być w obliczu Boga nieodpuszczoną zbrodnią?...
— Wcale nie!... nie! nie to mówiłem... ja...jabym się weselił... gdyby było czego... ale....
— Ale! — przerwał znowu gospodarz — wesołość nasza nie jest dostateczną waszmości do rozweselenia przyczyną?
— Tak!... nie!... to jest... tego... — jąkał się coraz bardziej plątając kaznodzieja. Zresztą może pierwszy raz w życiu, Bóg łaskaw tę słabość mi wybaczy, wypiję zdrowie waszmości. Niech to będzie dowodem, że cię wysoko szacuję, kiedy się dopuszczam dla twej miłości, tego, czegobym pewno nigdy dla nikogo nie zrobił. To mówiąc, wychylił spory puhar, postawił go i zamilkł. Ksiądz Jurski w milczeniu, rozczulony do łez prawie, uścisnął go i oddalił się szybko.
Na kaznodziei, niezwykłym do używania mocnych trunków, tak spora miara napoju niemały uczyniła skutek; zarumieniło się jego lice, oczy zajaśniały, uczuł jakąś rzeźwość, wesołość, jakgdyby się tylko co na świat narodził. Wszyscy to spostrzegli i dziwili się odmianie, której dotąd nigdy nie widzieli; kalwin zaś, czując w sobie chęć do wylania radości, którą go trunek udarował, obrócił się do pana Pietkiewicza, dozorcy zborowego, który dla nader ograniczonego umysłu, wcale do rozmowy nie był pochopny.
— No! cóż waszmość milczysz jak kamień? patrzno, wesołość ich i moje oddawna zachmurzone rozmarszczyła czoło, a waszmość obojętnym na nią jesteś!
— Hm! — odpowiedział dozorca — bo ja się zamyśliłem!
— I o czemże?
— O przyszłorocznych śniegach!... — Po tej odpowiedzi, której się wcale pytający nie spodział, ksiądz Balcer ruszył ramionami mocniej jeszcze niż zwyczajnie i obrócił się w drugą stronę, do Wołłka rotmistrza.
— Jakże się ma książę wojewoda?
— Jaśnie oświecony książę, zdrów dzięki Bogu i wczoraj żalił się, żeś u niego tak dawno waszmość nie był.
— Umiem ja być wdzięcznym za tę dobroć, na którą nie zasłużyłem!... ale mimo szczerej chęci nie było czasu, musiałem od dwóch dni towarzyszyć księdzu rektorowi po smutnym jego wypadku, gdyż pobożny ten człowiek, poruszony do żywego, potrzebował pociechy...
— Tak! słyszałem o tem! Dyabli nas też wtenczas w drugi koniec miasta zanieśli, kiedy mu tam pomoc nasza tak była potrzebna!
— W istocie, to dziwna! ale go P. Bóg ocalił, bo nawet mimo trzykrotnego zanurzenia, kropla wody w niego nie wsiąkła, jak sam powiadał.
— Jestto widoczny cud Boski, jaki się u nas rzadko zwykł wydarzać, osobliwie w takich czasach, kiedy nas prześladowanie i fanatyzm dręczą.
— Prawda! prawda! cud najwyraźniejszy, chociaż wielu się znajdzie może niedowiarków, co go za fałsz poczytać zechcą.
— Ale niech się dzieje wola Boża! Do waszmości, panie rotmistrzu, piję, niech zginą prześladowcy nasi!
Gdy to mówił ksiądz Balcer i puhar wychylał powtóre, już w około stołu całe biesiadników grono zaczynało okazywać po sobie skutki wina. Że zaś to, co najmocniej na sercu cięży, najprędzej przy podochoceniu z ust płynie, więc sala cała brzmiała jedynie przekleństwami i okropnemi obelgami na katolików.
Wniesiono już kilkanaście toastów zdrowie wojewody, rotmistrza, rektora, i ksiądz Balcer nawet nie tak się już wzdragał od wina; tak to wielka prawda, że we wszystkiem początek tylko jest trudny. Wino coraz go rozgrzewało, myśli się rozszerzały, długo w głowie niewykończone pomysły nagle wzrastały, męstwo podwajało się, zdawało mu się nawet, że był natchniony, a on tylko się upił i nic więcej.
Z całego jednak tłumu, pan Piekarski najdoskonalej podochocił sobie: nic nie mówił, jadł mało, ale puhar spełniał po puharze, tak, że najwytrawniejsi gardlarze dziwili się jego wprawności.
Rysy jego twarzy nabrały wyrazu głupiego ukontentowania, czoło się rozjaśniło, uśmiech ugrzązł na mokrych ustach, i tok myśli, z trudnością zawsze wijący się po jego głowie, zwolnił biegu i stanął.
Patrzano na niego z politowaniem. Tak młody i oddany tak wcześnie nałogowi, który starym nawet trudno wybaczyć! Pani Naborowska jednak na wszystko za swego syna odpowiedziała:
— Dajcież mu pokój! od czegóż młodość!..
I pan Wacław pił, pił, aż się zrobił pijakiem, a pani Naborowska zawołała wówczas: — Cóż robić! właśnież to on pierwszy!... — I na tem się skończyło.
Już coraz głośniejszy gwar oznajmiał koniec uczty, tu i owdzie rozbijano w szale radości kosztowne puhary o ziemię; śpiewy, krzyki rozchodziły się po całym domu, aż nareszcie dano znak wstawania od stołu; kobiety wyszły do komnat pobocznych, a mężczyźni, z trudnością się już trzymając na nogach, ruszyli parę kroków od stołu i posiadali natychmiast. Zaczęły się żywe rozmowy, krążyły puhary, ksiądz Balcer uwijał się po sali, twarz jego płonęła jak w ogniu, wrzeszczał, krzyczał na bulle Leona X., na papieżów, na katolików. Nawet chronologiczny wypadków porządek, który tak mozolnie lat kilka wbijał sobie w głowę, jedna chwila szału pomieszała; rozpłomieniona jego wyobraźnia niosła mu do ust szkaradne anachronizmy, na których jednakże nikt się nie poznał, bo nikt nie uważał, a każdy, usiłując również się wylać ze swemi myślami, jak ksiądz Balcer, krzyczał i sądził, że go słuchają. Słowem, wielka sala biesiadnicza we zborze wystawiała obraz największego zgiełku, gwaru i nieporządku, jaki tylko może po obfitej uczcie nastąpić.
Jeden tylko ksiądz rektor, jakgdyby go smutne jakie gryzły myśli i wspomnienia, siedział na ustroniu, z okiem wlepionem w ziemię; czasami dziki wzrok rzucał na przytomnych, ruszał nieraz ramionami i odwracał się. W innem miejscu, przy innych osobach, uważanoby to może i usiłowano tłumaczyć, ale w tej chwili wszyscy zbyt sobą byli zajęci, żeby na to baczność dawać mogli. Smutek wśród powszechnej wesołości nie pociąga, owszem odstręcza; bo rzadko litość może się z odurzeniem pijanych zmysłów pogodzić.
Wśród takiego zamieszania wybiła godzina czwarta na zegarze zborowym, ale nikt nie myślał wracać do domu, tylko rektor poszedł do swego mieszkania.
Dał się czuć zaduch w sali, otwarto okna na ulicę, na dziedziniec i na kościół Święto-Michalski wychodzące. Wieczór był pogodny, wszyscy prawie cisnęli się do okien odetchnąć świeżem powietrzem i popatrzyć na ulicę. Pośpieszył także za innymi pan Wacław Piekarski, a że nie znalazł miejsca od ulicy i kościoła, stanął więc w oknie wychodzącem na dziedziniec i dzwonnicę, stanął, podniósł osłupiałe oczy i ogromne ach! wyleciało z ust jego.



(4 Października 1639 r.)

Z małej iskierki wielki pożar bywa!

* * * *

Niktby się pewno nie domyślił, czego pan Piekarski krzyknął tak głośno. Mimo osłabionego trunkiem wzroku ujrzał kawki siedzące na dzwonnicy zborowej, przypomniał sobie wczorajsze strzelanie, i zawołał natychmiast na jednego z pachołków, aby mu Rakowskiego przysłano.
— Sam tu, chłopcze! — wybąknął do niego — zawołaj tu do mnie mego dworzanina!
W moment przystawił się Rakowski, niosąc w spojrzeniu, w ruchach i na twarzy oczywiste dowody, że był także na uczcie, był bowiem tak jak sam pan pijany:
— Skocz do mojej komnaty i przynieś mi mój łuk i strzały... wnet!
— Ale!...
— Idź! ga...a...piu! — zawołał z zapalonemi oczyma pan Wacław, który nie cierpiał, aby mu się sprzeciwiano, kiedy był pijany. Rakowski poszedł, a on pozostał z oczyma wlepionemi w dzwonnicę i kawki.
— Hm! otóż i jedna poleciała! do milion szatanów! — bąknął pod nosem — a ten cham się nie śpieszy;... i druga: a łotr!... — To mówiąc, w zapale gniewu pobiegł mimo zawracającego mu głowę napoju Piekarski ku drzwiom sali, otworzył je i z podziwieniem ujrzał, jak nieposłuszny sługa, rozparłszy się nad stołem, wychylał jeszcze miód z ogromnego cynowego dzbana i ani myślał się ruszać. Rakowski tyłem był obrócony do wchodzącego i nie widział go póty, póki nie uczuł okropnego grzmotnięcia w kark pięścią.
— A psia jucho! — zawołał Rakowski, sądząc, że go któren ze sług uderzył — żeby ten dzban nie był cudzy, gębę bym ci nim zamalował do sądnego dnia... — Wtem obejrzał się, a widząc pana swego, postawił dzban na stole i z najzimniejszą krwią dodał:
— Przecież pan miej litość nad sługą, jabym tak i bydlęcia nie uderzył.
— Idź po łuk, wisielcze, sk........
— Otóż miałem iść właśnie, kiedyś mnie pan tak w kark zagadnął, aż mi się w oczach odezwało i bo...
— Milcz, hultaju, a....a... a idź coprędzej, bo ka...a...wki pozlatują, chamie! idźże do trzykroć sto tysięcy...
— Idę, idę, tylko proszę nie bić, bo nie wrócę...
— Prędko!... prędko! — wołał pan Wacław i potoczył się do sali, a Rakowski, oglądając się jeszcze i macając nadtłuczonego krzyża, wybiegł ze zboru po łuk i strzały. Wychodząc ze zboru, trzeba było iść koło dzwonnicy, na dzwonnicy siedziały kawki. Rakowski śpieszył się, jak opętany, a że po pijanemu trudno i chwilę pomilczeć, więc nie mając z kim rozmawiać po drodze, świszczał, krzyczał, hałasował, śpiewał i wybijał sobie takt ręką na nodze. Ptaki nie bardzo lubią muzykę, więc na zbliżenie się pana Rakowskiego wszystkie kawki zleciały z dzwonnicy i poszły sobie spokojniejszego szukać kąta; a pan Piekarski, siedząc w oknie, klął ze złości nieostrożność swego fagasa, który w chwil parę, biegąc i zataczając się po całym dziedzińcu, wrócił z łukiem i strzałami i wleciał do sali.
Nagły widok jego dziwne na podochoconych biesiadnikach zrobił wrażenie. Niektórzy zdawali się dziwić, inni się polękali, nie mogąc się domyślić, na coby się zdały te narzędzia. Wprędce jednak pan Piekarski wytłumaczył to, mówiąc czkawką przerywanym głosem:
— To ja...chcia...a...łem strzelać do kawek, co tu na dzwo...onnicy siedziały, ale poleciały... teraz już niema do czego strzelać!...
— O! — przerwał z zapałem ksiądz Balcer — byleby były strzały! znajdzie się niezawodnie!... Słyszeliśmy, panie Wacławie, że strzelasz doskonale, sprobuj do celu!
— Do celu! do celu! — odezwali się wszyscy, których ten nowy rodzaj zabawy zastanowił.
— Bardzo prosim! do celu!
— O! najchę...tniej! — odpowiedział pijany, naciągając łuk na kolanie i podchodząc ku oknu, z którego widok był na kościół Św. Michalski.
— Byleby cel tylko! byle cel!.. Ot! — zawołał — a widzicież obraz ten w środku, na kościele pomalowany...
— Jestto obraz Michała Rafała — zawołał pan Naborowski, porywając pasierba za rękę — nie strzelaj w tę.... niech cię Bóg broni! katolicy przyczepki tylko szukają, mogliby nas ukamienować; byłoby to znieważeniem domu Bożego... szanujmy cudze, ażeby nasze szanowano!
Z tych pięknych słów pasierb nic a nic nie zrozumiał, bo i po trzeźwemu twarde mając pojęcie, tem mniej po pijanemu pojmował. Zdało mu się tylko, że ktoś coś mówił o lewej nodze i przerwał:
— Dobrze! dobrze! spuśćcie się na mnie! będzie ta strzała w nodze, chociaż mi się ćmi w oczyskach szkaradnie! hpf! ale trafię dla tego!....
Kilka osób pobiegło, aby go zatrzymać, ale po czasie, bo w tej samej chwili, kiedy go ktoś chwytał za rękę, strzała świsnęła, a trącenie w samem jej wypuszczeniu o tyle tylko sprowadziło ją z drogi, że utkwiła w szacie, wyrytej koło lewej nogi Świętego Michała.
Wszyscy osłupieli i pobledli uderzeni tą nadzwyczajną śmiałością; ale pan Wacław, rozgniewany, że mu się już raz nie udało, porwał strzałę z za pasa drugą, naciągnął i zawołał: — Ha! a widzicież tę czarną mniszkę, kawkę Święto-Michalską! he! oto... tam na chórze, na ławie siedzi, a okienko otwarte! muszę przerwać jej nabożeństwo! cha! cha!
Wymierzył w mgnieniu oka i znowu strzała poleciała. Krzyk dał się słyszeć w kościele i mniszka znikła.
Szał, w którym był pan Wacław, nie dawał mu postrzedz przestrachu wszystkich otaczających go, z których kilku, przelęknionych uciekać nawet chciało; inni zaś osłupieli, nie wiedzieli co robić. Jeden ksiądz Balcer z uśmiechem szyderskim poglądał z okna na kościół i szemrał coś pod nosem.
Ledwie chwilka przeszła, nowy pocisk wybiegł z łuku na kościół Święto-Michalski, ale że na ulicy żaden tumult spostrzegać się nie dawał i nie zagrażał nikomu, zaczęto się powoli kupić naokoło strzelającego, wszyscy przez okna powychylali głowy, a pan Wacław zawołał: — O! stąd jeszcze źle strzelać; ale niechno wnijdę na wieżyczkę, pod zegar...zo...obaczycie jak się popiszę. To mówiąc, wyszedł, i wkrótce usłyszano znowu świst strzał w powietrzu, i ujrzano jak niektóre z nich utkwiły w murze, lub bezsilne padały o ziemię.
Gdy się to dzieje, podochoceni biesiadnicy patrzą z okna na ulicę.
Na placyku, dzielącym zbór od kościoła Świętego Michała, usłyszawszy świst, przelatujących strzał, zastanowiło się kilka osób. Dwóch mimo przechodzących bernardynów stanęło i, podniósłszy oczy, jeden z nich, starszy, rzekł do drugiego:
— Bracie Salezy, czy nie słyszysz?
— Czego?
— Świstu strzał!... patrz! heretycy strzelają ze zboru na klasztor panien bernardynek i kościół Święto-Michalski!
— Święty Franciszku! byćże to może? — odezwał się młodszy, wychylając głowę z pod kaptura. — Jezus, Marya! czy widzisz, bracie Innocenty, tego młodego niedowiarka? oj! zda się, że on do nas celuje! o zgrozo! o zuchwałości!... uciekajmy, roznieśmy wieść po całem mieście, niech się lud zbierze bronić znieważonej świątyni Pańskiej!... Uciekajmy!...
— Poczekaj, bracie Salezy! — przerwał drugi, śmielszej nieco natury — czy słyszysz łajania z okien!...
W istocie, w tej chwili właśnie, ksiądz Balcer wołał ogromnym głosem:
— Czegóż psy sodomskie, trzodo zaślepiona Amalecytów, stoicie z wytrzeszczonemi oczyma! precz! bo kamieniem w łeb!
— A co? czy nie mówiłem, że trzeba uciekać — przerwał brat Salezy, porywając swego towarzysza za suknię i ciągnąc za sobą.
— Czekaj jeszcze. Wierni katolicy! — zawołał głosem donośnym brat Innocenty — biorę was wszystkich za świadków znieważenia kościoła Bożego!
— Cóż to za świadkowie? baby, żaki — przerwał drugi — co nam do świadków? idźmy, zawołamy marszałkowskiej piechoty. Idźmy! idźmy!... — i pociągnął go za sobą.
Na placyku zostało się tylko kilka białogłów, dwóch żaków, kilku woźniców i rzemieślników, którzy sami nie wiedząc co się działo, spoglądali z przestrachem, osłupieli, to na zbór, to na kościół.
Tymczasem w oknach zboru i w samym zborze zgiełk się coraz powiększał. Ksiądz Balcer, dosłyszawszy nieco mowy bernardynów, wybiegł na dziedziniec i w zapale, który szał i wino powiększało, jeszcze na nieprzytomnych rzucał jadowite obelgi.
Od mowy przyszło do rzeczy, kilku zapalonych dysydentów porwało się na katolików, stojących i wrytych z podziwienia przed kościołem.
Ksiądz Balcer krzyczał, a upojona zgraja dopomagała, rzucając niesłychane obelgi.
— Precz z tym kościołem! — krzyknął jeden — zburzmy go!
— Precz z tymi pogańskimi obrazami bałwochwalców!!!
— Czegóż te głupcy stoją jeszcze, wzywając swoich świętych na pomoc?
— Patrzcie no! wasz święty naszej strzały uchylić się nie mógł!
— Milczeć! psy! — odezwał się głos z za muru. — Milczeć, bo zginiecie! patrzcie no tych opilców!...
— A łotry! — krzyknął ksiądz Balcer — dziś was jeszcze roztratuje piechota!
— Alboż my to rąk nie mamy i kamieni? — odezwało się kilka głosów z placyku.
— Takaż to wdzięczność tych żmij! — przerwał inny głos z placyku — za to, żeśmy was gościnnie przyjęli, że królowie nasi poprzysięgli wam spokojność!... takaż to wdzięczność! O! trzeba się tego było spodziewać! kto zdradził Boga, ten ludziom potrafi być niewdzięcznym!! Ale nic z tego nie będzie!... Uderzmy w dzwony! niech się cały lud zbieży!
— Bieżmy do księży jezuitów! — wołali jedni.
— Lećmy do księdza biskupa!...
— Do pana marszałka!!
— Do magistratu!...
Tak krzycząc i wołając, rozbiegli się w różne strony, roznosząc wieść, że kalwini burzą kościół Św. Michalski. Odgłos ten, jak piorun, przebiegł całe miasto: głuchy gwar rozszedł się po ulicach, tłumy ludu sunęły się ku zborowi. Jeden z tych, którzy słyszeli kalwinów obelgi, spotkał w bramie, prowadzącej na dziedziniec akademii, Zaranka, idącego z Zabłockim.
— Hej, mości panowie! — zawołał — kto w Boga wierzy, idźcie ratować kościoły Boże: kalwini chcą całe miasto zniszczyć i zaczęli od klasztoru Bernardynek Św. Michała... idźmy bronić, mości panowie! na miłość ukrzyżowanego!...
— O! będziem tam wnet — odpowiedział żywo Zaranek — będziemy... — I to mówiąc, zawrócił się; wpadł w ciemne jezuickiego klasztoru korytarze, otworzył nagle drzwi na roścież od jednej sali i zawołał:
— Bracia! bieżmy bronić kościołów naszych, pomścić się na kalwinach za krzywdy nasze.
Właśnie wymowny Cieciszewski siedział na katedrze, a grono uczniów słuchało z uwagą jędrnych sofizmatów jego, kiedy słowa Zaranka obiły się o sklepienia spokojnego nauk przybytku. Można sobie wyobrazić jaki sprawiły skutek na kilkuset zgromadzonej młodzieży, którą bojaźń strofowania i kary przykuwała tylko do ławek. Było to uderzenie pioruna w magazyn prochów.... Książki, pióra, kałamarze, papiery runęły pod ławę; porwali się wszyscy, jeden przez drugiego, krzycząc, hałasując, skacząc przez ławy i cisnąc się do drzwi, co najprędzej...
— Hola! hola! mości panowie! — zawołał Zaranek, stojąc we drzwiach i tamując im rękoma przejście. Posłuchajcie mnie jeszcze! cóż zrobicie bezbronni tam, gdzie już pewno znajdziem wojewódzką piechotę, zawsze skorą do obrony kalwinów, bo służącą pod rozkazami najpotężniejszego z dysydentów... Pozwólcie, niech wam powiem wprzódy, co robić mamy.
— Zgoda, zgoda! prędzej! prędzej! nie traćmy czasu!!...
— Trzeba nam zabrać armatkę, która przed zamkiem stoi, dostać kul i prochu, i z nią dopiero na zbór i piechotę uderzyć!
— Idźmy! idźmy! — krzyknęli znowu wszyscy; nie mamy czasu do stracenia! Czy słyszycie, jakie krzyki i hałasy od strony zboru dolatują? może niewierni wyparli już bramy klasztorne i pogwałcili przybytek cnoty!! lećmy na nich! lećmy co prędzej! — To mówiąc, rzucili się wszyscy razem we drzwi i popchnęli przed sobą Zaranka. Od zbytecznego, gwałtownego natłoku pękły podwoje, tłum cały wyleciał na korytarze i jedni pobiegli z Zarankiem po armatę, drudzy prosto do zboru, grożąc kalwinom zniszczeniem.
Już tłumy ludu różnego wieku i stanu, kobiety, starcy, dzieci, napełniały wszędzie ulice, odgłosy zemsty i zniszczenia obijały się wszędzie... sam wojewoda przeląkł się, widząc, że jego piechota nie potrafi powściągnąć rozpuszczonego pospólstwa.
Wśród zgiełku, gdzieniegdzie wyraźniejsze słyszeć się dawały przekleństwa, krzyki, błyskały wzniesione karabele i krzyże, które dla dodania odwagi ponad głowami ukazywano.
— W imię Boże! na niewiernych pogan! — wołał jeden dominikan, wlazłszy na jakieś podwyższenie — błogosławię was, dzieci!! każda kropla krwi heretyka przeważy w niebie szalę zbawienia na stronę waszą!
— Hola! cicho! zaklinam was, słuchajcie! — przerwał ktoś z tłumu, wznosząc rękę, zbrojną ogromnym czarnym krzyżem, ponad głowami otaczającego ludu.
— Czegóż się ociągamy! sypmy się wszyscy razem na miejsce i wybijmy, wysieczmy niedowiarków w pień wszystkich, zacząwszy od ich rektora. Nadto też już długo cierpieliśmy ich obelgi, które ufni w słabość naszą popełniali. Dziś czas, bracia!
— Wina w tem nasza, trzeba już było zdawna pokazać im, że oni tu nie są panami, ale przychodniami z za morza! oni i ich religia manichejska!
— Wykarmiliśmy węża na naszem łonie! — krzyczał dominikan.
Kiedy ten gwar i okrzyki rozszerzają się wszędzie, w mieście biją na gwałt wszystkie dzwony, oddalony turkot pojazdów, tentent koni, strzelanie nawet, pomieszane z odgłosem kilkudziesiąt tysięcy ludu, napełniają całe miasto. Bezsilni tylko paralitycy, lub wzroku pozbawieni starcy pozostali w domach, nad kolebką maleńkich dzieciątek, reszta, jużto ciekawością, już zgrozą z domów wyparta, ciśnie się na ulice.
Była już blizko piąta z południa godzina. Chmury niebo osnuły, z przedmieścia, z oddalonych części miasta biegli wszyscy ku zborowi, a że plac przed nim i kilka przytykających ulic już były ludu pełne, stawali około akademii, koło zamku, na ulicy Wielkiej, Zamkowej, przy małej bramce koło Bernardynów, na zaułkach i wokoło, gdzie się tylko pomieścić mogli.
Koło zboru otoczyli mury akademicy i szlachta, grad kamieni leciał na dach, okna, na zbór; kalwini zaparli bramę i żywej duszy nie było widać we zborze. Tymczasem piechota wojewódzka nadbiegła lud rozpędzać, ale poniewczasie, gdyby albowiem i trzykroć silniejszą była, nie dałaby rady niezliczonemu pospólstwu. Zaledwie się wojewódzcy ukazali, młodzież porwała kamieni, piasku, błota; wszystko w jej ręku było orężem, a liczba i męstwo napastników zmusiło po dwukrotnym wystrzale piechotę do cofnięcia się w nieładzie.
Próżne były usiłowania wyłamać bramę zboru; znać, że przezorni kalwini, spodziewając się kiedykolwiek podobnego wypadku, ogromnemi ją zawalili sztabami ze środka; nie pomogły kamienie, kloce, ani połączone siły kilkudziesiąt młodzieży. We zborze grobowa cichość panowała, nikogo nie było słychać, ani widać: mimo tego jednak, pospólstwo nie przestawało mścić się na murach zborowych za przewinienia kalwinów.
Kiedy pierwszych kilka wystrzałów pana Wacława Piekarskiego sprawiły rozruch na placyku mały jeszcze, ale większym grożący, kupiec Desaus pokwapił się do domu z córką, aby pilnować drogiej szkatułki swojej, zostawiając zięcia w naradach z kalwinami, obiecującego stawić się w razie niebezpieczeństwa.
Zaledwie kupiec zasiadł w komnacie, kiedy coraz silniejszy rozruch dał się słyszeć w mieście. Desaus, usłyszawszy, jak ksiądz Balcer łajał katolików, pocił się cały ze strachu i wołał:
— Panno Justyno, dites donc sacrebleu! zginiemy wszyscy, jak mi Bóg miły! Co on sobie myśli, ten kaznodzieja? wszak Wilno nie Genewa, on tu nikogo nie spali! No, patrzajcież! stare moje wino zawróciło im głowy... Rzucają kamieniami!! zginęliśmy! Gdzie tu schować pieniądze? Patrz! patrz! oto już kilka osób zebrało się i grozi kalwinom... dostanie się i nam!! Jak mi Bóg miły! sacrebleu! dites donc, panno Justyno, co ja zrobię ze szkatułką?
— Odedrzyj podłogę, panie ojcze, wysyp złoto, a szkatułka niech stoi.
— Właśnież! sacrebleu! połowę złota poleciałoby przez szpary do piwnic! tobym się więcej z niemi nie zobaczył! Panno Justyno! co tu robić! czy widzisz, jak coraz nowe figury placyk napełniają!! co za gwar!! będzie źle, nie opuszczaj mnie w tej chwili! moja droga! na, weź! schowaj te pieniądze!! ja odchodzę od zmysłów, sacrebleu! Boże ratuj! czy słyszysz te krzyki! na, na szkatułkę!! bierz! bierz!
— Panie ojcze, uspokójże się — odpowiedziała dumnie Justyna — jestem kobieta, a jednak się nie lękam! niema czego bać się! pfe!! nadejdzie piechota i rozproszy te tłumy!
— Tak! ale w zgiełku ci, którzy niedawno napastowali mnie już, chcąc wydrzeć pieniądze, powrócą i zniszczą nas do szczętu. Zmiłuj się, schowaj to złoto! z czegoż będziem żyli? Oh! sacrebleu... ośm tysięcy czerwonych złotych i florenów srebrnych trzysta osiemdziesiąt sześć i pół i groszy pięć, sacrebleu! schowaj! dites donc, Justyno!
Gdy to mówił błagającym tonem i wyciągał żebrzące dłonie ku córce, która nieporuszona, obojętnie na boleść jego patrzyła, podwojony gwar zbliżających się tłumów ludu, krzyki i dźwięk kamieniami potłuczonych okien we zborze słyszeć się dały; kupiec bezsilny, osłupiały z przelęknienia padł na krzesło, a córka jego rzuciła szkatułę w komin i popiołem ją przykryła zwierzchu, po bokach zasypała węglami i niedopalonemi głowniami.
— A sklep! sklep, sacrebleu, morbleu, ventrebleu czy zamknięty? dites donc, Justine! — odezwał się po chwili kupiec, boleśnie miotany trwogą i niespokojnością. — W takiem zamieszaniu lada kto może wpaść, zabrać, rozkraść, rozerwać, zniszczyć, złupić, zniweczyć, obedrzeć, zostawić mnie bez sposobu do życia, bez kawałka chleba, bez grosza i szeląga na starość, o żebraninie. Mój Boże! czy słyszysz, moja córko! szturmują do zboru! ventrebleu! sacré tonnerre! mille diables! Kamienie jak grad lecą! ratuj, ratuj nas, wszechmocny Boże! co to za miasto! mille diables! co to za miasto! gdyby nie ten sklep, wyniósłbym się stąd piorunem! Ach! nie tak to w naszym Paryżu, tam są Gardes du Roi, sentinelles, postes nocturnes, cavalerie, infanterie! Mille tonnerres, co za stuk? czy słyszysz? hę?... Mój ojciec opowiadał jak za panowania Franciszka I... Aj! co za stuk! sacrebleu! panno Justyno, czyste piekło!... Byłem jeszcze dzieckiem, kiedym słyszał taki hałas na Place de Grève, kiedy... Aj! czy nie wybito bramy?
— Nie, oni chcą wyłamać zborową bramę.
— Już po mnie! mort et furie! czemuż twój mąż nie wraca! dobędą zboru, to i on tam zginie!
— Zginie!! — powtórzyła Justyna, załamując ręce i ta myśl okropna, jak błyskawica, przeleciała z jej myśli na serce i wypaliła na niem drogę okropnych męczarni.
— Nie, on nie zginie! — zawołała po chwili z zapalonem okiem i twarzą — nie! a jeśli zginie! o! ja się zemścić potrafię!... — To mówiąc, zmarszczyła ładne brwi swoje, tupnęła nogą, jakby świat u stóp jej leżał, i zamilkła.
— Już po mnie! — wołał tymczasem kupiec — hej! chłopiec, czy zamknąłeś piwnicę na wielką kłódkę i rygiel... morbleu! ta szuja, jeżeli nie do pieniędzy, to do wina może się pokwapić! Bodaj to mieć tak warowne miejsca, jak w Paryżu Hôtel des tourrelles! co to za forteca! chciałbym w niej być teraz!... Tfu! morbleu! a to co? czy nie do naszej bramy stukają? moje dziecię... aj! — dodał drżącym głosem — chodź, pójdziem, skryjem się do lochu, tam nas nie znajdą... weźmiemy z sobą szkatułkę! tu ona nie jest bezpieczną! Ze mną, Boże ratuj! qui vive! ah! sacrebleu! co za tłumy ludu zbór oblegają! ach, gdyby po groszu od głowy, byłby majątek!... coraz więcej a więcej!... ach, czy widzisz? dites donc, Justyno? i o czemże myślisz, o szkatułce pewno, moja droga! chodź! chodź!
Ale panna Justyna zmarszczyła brwi, ciężko westchnęła i niespokojnem okiem rzuciwszy za okno, obróciła się do ojca i rzekła:
— On zginie!



(4 Października 1639 r.).

Nie każdy pójdzie do nieba,
Ale każdemu umierać potrzeba!

Prawda.

Z gmachów akademii wytoczyła się większa część młodzieży z Zarankiem na ulicę Biskupią i hurmem pobiegła ku kościołowi św. Stanisława i dolnemu zamkowi.
— No, kto ma ręce, panowie, niech tu idzie, zaprzęgnijmy się do armaty, inaczej jej nie pociągniem — zawołał Zaranek — a bez niej dyablo trudno dać będzie radę. Nie mamy się czem bronić i napastować, bo nieboszczyk król — bodaj zgnił w piekle Niemiec — surowo zakazał używania i noszenia rusznic[29], i odtąd mało ich kędy zobaczysz. A jak to działo weźmiemy, a do niego kule i proch, dopieczem niem dysydentom!
Gdy to mówił, kilkunastu porwało armatę i potoczyło ją jak piórko ku ulicy Zamkowej, wzdłuż której spierały się tłumy ciekawego ludu.
— Tak! to dobrze! — zawołał Zaranek — naprzód! zmieniać się kolejno. A gdzie amunicya?
— Jest! jest! ruszajmy! ruszajmy! no dalej! — Tak wołając i krzycząc, doszli do bramy Zamkowej, lecz tu spotkała ich przeszkoda. Niepodobna było przecisnąć się przez tłumy, ale Zaranek zapalony, z iskrzącemi się oczyma, z szablą w ręku, przodkował swoim towarzyszom, rozpędzał, gromił, łajał, namawiał. Udawało się to przez czas niejaki: nareszcie tłum różnego rodzaju ludu tak silnie drogę im zastąpił, że krokiem dalej ruszyć się nie mogli. Zaranek przecisnął się trochę, i widząc przed sobą szlachcica wysokiego wzrostu, z czapką aksamitną na bakier, z siwym wąsem, w wytartym kontuszu orzechowym, z karabelą pod ręką, zawołał:
— Hola! panie szlachcic! a ustąp jeno trochę, przejdziem tylko z armatą na tych zborowych.
Szlachcic odwrócił głowę, spojrzał marsem, splunął i obracając się do jakiejś otyłej kobiety w czółku lamowym, adamaszkowej spódnicy i chustce jedwabnej, bąknął:
— Słyszysz jeno, moja panno! ten hajdamaka chce mię spędzić z drogi! hm! A ja — dodał, obracając się do Zaranka — ani tobie, ani nikomu krokiem nad sobą nie dam przodować, żeby i samemu królowi Jegomości. Hę? Kto mi zabroni stać tu, kiedy mi się podoba?
— Ja! — zawołał zapalony Zaranek — czas nagli, radzę ci, panie szlachcic, precz z drogi, bo szablą pokażę, którędy mnie masz ominąć.
— Ho! ho! myśliszże, żem ja z domu z kijem wyszedł, migdaliku? — odpowiedział szlachcic. — Fiu! fiu! mam i ja, mój ciaścioszku, szablicę ongi na Turkach zdobytą, która już nie jednemu takiemu zuchowi, jak wasze, rozpłatała łbisko na ćwierci!
— Powtarzam ci raz jeszcze: z drogi, bo ja tu nie jeden! — rzekł Zaranek — potrafim cię stąd odepchnąć, aż się oprzesz na Rosie. Nie certuj się, bo nam pilno, idziemy bronić świętego Michała od kalwinów, prowadzim armatę, ustępuj, bo ci ją pociągniemy po grzbiecie!
— E! panie Macieju! Jegomość się ustąp do licha! — szepnęła tłusta jejmość na ucho szlachcicowi — to jakiś zawadyaka, gotów cię i zabić!
— Ho! alboć to ja rąk nie mam!... Ja waści radzę, skręć się na prawo, koło klasztoru, bo tędy prosto, jak mi miły Bóg i Najświętsza Panna Ostrobramska, krokiem cię nie puszczę! Rób, co chcesz!
Ledwie kończył te słowa, Zaranek z szablą, wzniesioną nad głową, przystąpił ile mógł dla natłoku ku niemu i pchnął go z drogi. Ale szlachcic nie dał się zwojować: lewą ręką chwycił żonę, aby ją w tłumie nie ściśnięto, drugą świsnął szablicą i gotował się do obrony. Bardziej jeszcze oporem rozjątrzony Zaranek zmarszczył się, porwał go za kark i przez łeb tak silnie ugodził, iż krew trysnęła. Mimo rany, szlachcic nie ustąpił, podniósł szablę i krzyknął:
— Ratujcie, panowie bracia!...
Zaranek ciął go raz drugi, szlachcic zachwiał się, a żona jego, czepiając się do niego, wołała:
— Kochany mężu! ustąp temu rozbójnikowi! — Z płaczem i lamentem wierna żona, zasłaniając go sobą, nie przestawała błagać, aby zszedł na stronę. Ale nic nie pomogło, uparty Mazur stał jak wryty, a Zaranek, zniecierpliwiony, uderzył silnie płazem przez plecy żonę szlachcica, ciął go jeszcze raz po głowie i pan Maciej padł na ziemię bez zmysłów.
W jednej chwili odsunąwszy tę zawadę, odpychając naokoło, z krzykiem i hałasem posunął się dalej Zaranek, rozkazując prowadzić za sobą armatę. Tysiące przekleństw szło za nim.
— Do turmy go, do turmy!... — wołano zewsząd — rozbójnik! trzymajcie go!! łotr! Bodaj go własna matka nie poznała!!
Zaranek nie zważał na te krzyki, otarł skrwawioną szablę o połę kontusza i prowadził dalej towarzyszów, przeciskając się z trudnością przez lud, grożąc i prosząc wedle okoliczności. Na zawrocie Święto-Michalskiego zaułka spotkali rudego Zabłockiego.
— Napróżno się tędy ciśniecie! — zawołał na nich przybywający — ani armata, ani wy nie możecie przejść tędy. Tu właśnie sieką nasi piechotę. Trzeba się wrócić na Bernardyński zaułek.
— O! pleciesz — przerwał nieustraszony Zaranek — a szabla od czego?
— Choćbyś ich miał sto, nic tu nie pomogą! jeszcze gdyby wy tylko sami, to może; ale z armatą ani myśleć. Wierz mi, nie tracąc czasu, wracajmy na Bernardyński zaułek, tam przynajmniej niema piechoty.
— Ha! cóż robić, zawróćmy się jeszcze bracia: a prędzej, żeby nam kto nie uciekł. A ty, mój Judaszu rudy, powiedz, co się dzieje koło zboru?
— Ho! kuso! kalwini ani nosa nie pokazują; okna już we zborze niema ani jednego całego i muru dobrześmy nadbili. Tylko te psy dyabelską jakąś mocą bramę trzymają, że jej żadna siła ludzka sprostać nie może!
— Damy jej rady z armatą!...
Zawrócili się nie bez trudności na wązki, Bernardyński zaułek, na którym natłok nie tak był wielki, jak na Zamkowej ulicy. Uszedłszy dopiero kroków ze dwadzieścia ku kamienicy kupca Desausa, której druga brama wychodziła na zaułek, ujrzeli, iż niepodobna było wprost przedrzeć się na plac, bo ścisk w tem miejscu był nie do pokonania.
Nie zraziło to jednak przebiegłego Zaranka, który umiał, kiedy chciał, dobić celu. Obrócił się ku tylnej bramie kamienicy kupca Desausa, zawołał kilku towarzyszów, sparli ją i spróchniałe podwoje runęły na podwórze, a po gruzach ich Zaranek z armatą i akademikami rzucił się w dziedziniec, chcąc się przedrzeć na placyk.
Zostawały jeszcze jednakże do pokonania drzwi żelazne ogromne, bo armata inaczej jak przez sam sklep Desausa wejść nie mogła, a sklep był zaryglowany silnie. Porwano z dziedzińca kamienie i po kilkakrotnem uderzeniu odbito zamki i wprowadzono armatę do sklepu. Akademicy, pobudzani wspomnieniem obelg ucierpianych od piechoty, służącej kalwinom, rwali się do zemsty z nadzwyczajnym zapałem.
Ostatnie drzwi łatwo otwarto, gdyż były tylko zaryglowane ze środka, i widok zamieszania i zgiełku ich uderzył.
Mnóstwo księży z krzyżami w ręku krzyczało na lud, poduszczając go; biły dzwony na gwałt, leciały kamienie na dach zboru, na wieżyczkę zegarową, na dzwonnicę; co tylko było pod ręką, użyto dla dostania się do środka, ale kalwini ubezpieczeni byli grubym, wysokim i niedostępnym murem. W zborze nikogo nie było widać, żadnego stamtąd nie dawano oporu, zdawało się, jakby się wszyscy stamtąd wynieśli, chociaż nie było innego wychodu, nad dwie bramy: jedna przy domu Daniela Naborowskiego, druga z boku na dziedzińce, obie zaparte ze środka; domyślano się, że lękając się pocisków, musieli skryć się w dolnych mieszkaniach, gdzie od nich bezpieczni być mogli.
Jak tylko otworzyły się drzwi i armata pokazała się w sklepie Desausa, rozstąpił się lud; Zaranek z pomocą młodzieży wprowadził ją na placyk, ustawił przy samej dzwonnicy Święto-Michalskiego kościoła, nabił i w momencie, z ogromnym hukiem, kula roztrzaskała mur, otaczający zbór i zrobiła ogromny wyłom. Wszyscy rzucili się do środka, a pospólstwo, widząc na roścież otwarty sklep Desausa, wbiegło i rozerwało wszystko, co tylko wpadło pod ręce; tak, że w chwil parę pozostały tylko gołe półki, szuflady i nic więcej z całego składu Francuza. Jego samego nie widać było, i wszyscy się domyślali, że się z córką do piwnicy skryć musiał: nikt tam jednak po niego iść nie myślał, bo nie było po co kupcowi powracać do sklepu, gdyżby w nim ni odrobiny dawnych nie znalazł zapasów, tak go dobrze pospólstwo oczyściło.
Tymczasem przez wyłom w murze młodzież z szablami wzniesionemi rzuciła się do zboru, pod przewodnictwem Zaranka. Przebiegli dziedziniec, gdzie żywej nie napotkali duszy, i wszyscy razem pośpieszyli do środka.
Zupełne milczenie panowało wszędzie, w górnych mieszkaniach zboru, w celach nie znaleziono nikogo; w sali tylko, w której się odprawowała biesiada, wszystko okazywało, że się z niej niedawno oddalono.
Powywracane krzesła, puhary i dzbany, porozlewane zapewne z pośpiechu wina, spływały po podłodze, kilka płaszczów niebieskich leżało po krzesłach, ale nigdzie żywej duszy.
W dolnych mieszkaniach, dokąd się część napastników udała, nie było także nikogo, lecz podobnie jak i w górnych, wszystko oznaczało, że się stąd tylko co oddalono, i nikt domyślić się nie mógł, co się z nimi stało, którędy oni, żony ich, dzieci, drużyna cała wynieśli się tak tajemnie. Mszczono się za nich na wszystkiem, co tylko znaleziono, nic nie zostało całego; zburzono, zniszczono, zgruchotano do szczętu naczynia, suknie, księgi, wszelkie zapasy, zabierając co się zdać mogło, psując czego unieść było niepodobna.
Nie jeden zbór jednak i sklep kupca Desausa szkodował tak mocno; ze zbliżającą się nocą, mnożyły się liczne bezprawia. Łotry i złodzieje, korzystając z oddalenia się mieszkańców, plondrują po ich domostwach, porywając co tylko na podorędziu widzą, kiedy im nikt w tem nie staje przeszkodą, bo wszyscy jedną sprawą poruszeni, nie już o majątek i dostatki, lecz o przeważną ojców wiarę jednozgodnie się piecząc, w zawieszeniu umysłu i zupełnem zapomnieniu spraw ziemskich skutku starań swoich oczekują.
Sam wojewoda Radziwiłł, wiedząc i poczuwając się, jak wiele był winien przeciw ludowi pobłażaniem bezprawi swojej piechoty, nie omieszkał tajemnie z miasta się oddalić, lękając się ze strony obrażonej jakiego na życie swoje zamachu. Nie wiedziano dokąd się udał z córką swoją, którą kochając jako klejnot swej duszy, nie chciał zostawić samą jedną w niepewnych losu trafunkach.
W tej chwili ukazał się dopiero w całym blasku tryumf katolików, z tak dawna już przyciśnionych. Nikt z kalwinów nie ważył się nigdzie pokazać na ulicach, i wszyscy jak w wodę wpadli. Walały się ciała zabitych żołdaków wojewody, nad któremi pospólstwo nielitościwie się pastwiło. Tłumy rabusiów tymczasem napadały domy, obdzierały kościoły i pod zasłoną nocy i zamieszania niesłychane broiły bezprawia i swawole.


Przed kościołem Bernardyńskim, na cmentarzu, w bramie kościoła świętej Anny, kilku żołnierzy z wojewódzkiej piechoty stało, drżąc z przestrachu. Było ich sześciu i między nimi krył się Rakowski, sługa pana Piekarskiego, którego bojaźń wytrzeźwiła już nieco.
— No! chodźmy! — zawołał jeden, wysokiego wzrostu i okropnej twarzy — wszyscy Bernardyni pouciekali z klasztoru do Dominikanów i Franciszkanów... możem śmiało drzwi wyłamać i nieźle się pożywim.
— No! dobrze! ale cicho! cyt! ostrożnie! bo jak kto posłyszy, ukamienują nas w kościele. A słyszycie! koło zboru jeszcze jak szturmowali, tak szturmują, lud, choć noc, nie odchodzi... No! prędzej! podważyć! o! mocniej! już i po zamku! My tu nic bez światła nie zrobim, pójdźcie, zapalcie latarenkę; drzwi zaprzyjmy, żeby tak na roścież nie stały, byle tylko wiatr nie otworzył.
Tak mówiąc, weszli do Bernardyńskiego kościoła i odgłos ich kroków obił się w oddaleniu o sklepienia, a każde słowo ich ust napełniało ich strachem, rozchodząc się po obszernym gmachu. Długo u drzwi czekali, aż jeden wszedł z latarenką i wszyscy z nim posunęli się na palcach ku wielkiemu ołtarzowi. Wtem jeden uderzył się o coś i stanął.
— A to co po środku?
— To trumna! — odpowiedział drugi, podsuwając latarnię. — Wartoby obedrzeć trupa, jeśli jest co koło niego. Hej! panie bracie, wieko odejmij... latarnię postaw na ziemi! Ho! co ja widzę? jakaś panienka! Ale co to za hałas koło zboru! Panie Boże! żeby nas tu te opętańcy nie zeszli. Leży blada, jakby spała, a zimna, jak kawał lodu! co to za paluszki w tych rączkach, białe, pulchne, musiała być bogata. Rączki te nie pracowały, bo bardzo ładne, jeszczem takich nie widział! o! otóż i zdobycz! pierścionek na palcu! przecież i to coś warto! ściągnę!! a jucha!! palce pobrzękły! ani weź! tfu, do dyabła!
To mówiąc, tak silnie pociągnął trupa za palec, że trumnę wywrócił i martwe ciało padło, jak kawał drzewa, opodal na posadzkę. Nie rozczulił się tem jednak bynajmniej rabuś, posunął tylko bliżej latarnię, uchwycił znowu za palec trupa i targał nim silnie, póki nareszcie pierścienia nie zerwał.
— Ha! przecież! — zawołał z dzikim uśmiechem — pewno się nikt za życia tak nad tą panną nie wymęczył, jak ja po śmierci i to dla marnego pierścionka! a pierścionek... — rzekł, zbliżając się do latarki — może i nie złoty, ale pewno go miała od kochanka, nieboraczka! na nim dwa serca i dwie rączyny! biedna!! a teraz wala się po ziemi... Chodźmy, bracie Grzegorzu, nie traćmy czasu — dodał, popchnąwszy nogą trupa — chodźmy do ołtarza i zakrystyi, tam więcej złota znajdziemy.
I posunęli się ku wielkim drzwiom, na lewo od wchodu w głębi będącym. Poodbijali szuflady, schowania, powyjmowali kielichy, patyny, monstrancye, wota; wszystko, co tylko w ich oczach jakąkolwiek miało cenę, nie uszło ich łapczywości. Kiedy się nareszcie przebrało, a powszechna cisza wróżyła, że Bernardyni nie wracają, lękając się napadu, bo od zboru lud jeszcze nie odchodził, jeden z nich zawołał:
— No! a gdybyć to jeszcze pójść do sklepów! nie jeden tam leży wojewoda: Pac, Radziwiłł, może jaki Sapieha! obedrzem pasy, buty, karabele, może znajdziem pierścienie, lub inne precyoza, to nie wadzi... Tędy łatwo, odwaliwszy kamień!
— Tylko strach, żeby nas tu nieboszczyk jaki nie zatrzymał za kark i nie położył w trumnie, na swojem miejscu.
— O! czyżeś ty takie dziecko, żebyś się bał upiora! Zresztą weźmiem święconej wody, a do północy daleko, ledwie dziewiąta, uwiniem się i basta... o tu! tu! Chodźcieno! pomóżcie mi kamień odwalić! tak! za ucho! weź z drugiej strony! no!... mocniej! pomóżcieno tam jemu, bo słaby jak gołąbek!... jeszcze! jeszcze! odwal na bok! powoli! nogi mi potłuczesz!... ot tak!! — Kamień grobowy odwalił się z łoskotem, a jeden z łotrów, świecąc w otworze latarnią, zawołał:
— A czy są wschody?... no! są! uważnie! chodźcie za mną, powoli, bo tu ślizko i zimno dyabelnie, zupełnie jakby w grobie!
— Pfe! co za smród!... zgnilizna jakaś!! dalibóg, gdyby nie pierścionki tych nieboszczyków, nigdybym tu za życia nie wlazł do tej dziury, a po śmierci jestem pewny, że nie będę, bo Bernardyni darmo do lochów nie wsadzą, a ja nie mam czem zapłacić! Powoli! to ostatni stopień, idźcie prosto za mną! Szelmy nietoperze! co ich tu lata nad głowami. A szczury... o tu im rozkosz! Hej! Mateusz, odemknijno wieko tej trumny! bogata! obita aksamitem pąsowym, ze złotym galonem... nieboszczyk musi mieć choć pierścień lub spinkę, albo kawał złotogłowiu!
— O! patrz jeno! sterczą czarne kościska, jak pałki od maku, kiedy im główki pozrywają. Jaki łeb... a palce!... o... sygnet błyszczy na kościach. Jemu on nie potrzebny, daj go tu... zda się... poszukaj koło przegniłego kontusza, czy niema tam spinki złotej?
— Niema!
— Szkoda!
— Nie zamykaj, niech się trupisko przewietrzy!
— Ot, tu na prawo...
— Co?
— Jakaś błyszcząca trumna!
— Napisano coś na blasze!
— Podaj latarkę!
— Nie przeczytamy, bo nie umiemy, ale blacha srebrna, obedrzyjno ją; zobaczym, co w środku...
— Powoli, bo trumnę wywrócisz, a po ziemi trudno między kościskami szukać złota i drogich kamieni.
— Fiu! jaka gidya, rycht cepy te ręce! ale czółko ze złotogłowiu... weź je...
— O! na ręku coś błyszczy... jeden, dwa, trzy pierścienie!
— Daj tu! tu! daj! ale jak poczerniała jejmość nieboraczka! tfu! ktoby to uwierzył, że te kości i proch paskudny i śmierdzący był kiedyś kobietą, pewno ładną, kochaną... ktoś ją może nieraz w tę ręczyska popróchniałe całował, aż mu po sercu chodziło! a teraz... ho! chodźmy dalej, panie Antoni!
Po pustych sklepieniach odbijały się kroki rabusiów, którzy tak od trumny do trumny się przechadzali i brali co mogli, póki szelest jakiś na wschodach, prowadzących do lochów, nie przerwał tego zatrudnienia.
— Cyt! czy nie idzie kto? — Uciszyli się, ale oprócz oddalonego gwaru ludu, który jeszcze zbór oblegał, bliżej nic słychać nie było.
— No! chodźmy dalej! przywidziało się waszmości ze strachu! tu żywy duch nie zajrzy! możemy być spokojni, panie Marcinie!...
— Prosto! prosto przed siebie... do tej trumny trzeba zajrzeć.
— Hm! wieko zabite, nie oderwiem, bo jeszcze nie spróchniałe... niema na co tracić czasu; a co tam?
— Tylko co nie padłem! czort mi pod nogi kości naniósł i jakąś głowę jak wiadro, pośliznąłem się na tej czaszce i tylko co, żebym się za antabę nie chwycił, byłbym upadł szkaradnie, a co gorzej, zgasłaby nam latarnia!
— Ostrożnie! no! czy słyszysz? dalibóg, coś szeleści, jakgdyby kto chodził za nami... strach mię bierze!
Gdy to mówił, mimowolną przejęci bojaźnią, skupili się wszyscy sześciu między dwie trumny: najśmielszy wzniósł naprzód latarnię, spojrzeli i wzrok ich utonął w ciemnościach, a ucha doszły tylko oddalone, słabe głosy od zboru i nic więcej...
— Próżno tylko straszysz nas, mosanie... to szczury chodzą, a tobie się zdaje, że ktoś idzie... Już ja ci ręczę, że tu nikt nie zajrzy...
— Zobaczymy jeszcze w tej trumnie... pięknie obita... napisy jakieś złocone... odwal wieko! ho! no! powoli, bo wyłamiesz!! tak! rzuć je na bok!... poświeć tu! jakiś zawadyaka! patrzno! nie spróchniał!! biały jak wojewodzianka, która nigdy gołego słońca nie widzi, chyba przez zasłony. O! i on też dawno słońca nie musiał oglądać.
— Ale co za fatalna mina! wąsy! czupryna... oczy wypadłe... zobaczno!... tam koło rąk i szyi... czy niema nic?... jest sygnet!
— A na czapce, którą dusi ten nieboszczyk pod pachą... spójrzno! hej! czy niema jakiej spinki... jest! o! i pióro czaple!
— Mole objadły ze wszystkiem! szkoda! ale nieboszczyk nie był ubogi... A jak spokojnie leży... No! znowu coś słychać! dalibóg ktoś chodzi... uciekajmy, to upiór!
Gdy to mówił i z przestrachem toczył wzrok obłąkany po czarnych sklepieniach, na których gdzieniegdzie świecił błędny promyk latarki, od wchodu usłyszano wyraźnie czyjeś kroki... Rabusie pobledli, włosy im stanęły na głowie...
Wtem postać biała błysnęła między trumnami... Wszyscy krzyknęli i padli... latarka potoczyła się daleko między trumny i, powoli błyskając jeszcze, oświeciła osobę jakąś, wielką, w bieli stojącą, błyszczące antaby i galony trumien, i zgasła.
— Czegóż się lękacie, bracia — odezwał się głos od wchodu w tej chwili — czy nie znacie... matki Maryi?... Weszłam tu za wami! ja tak lubię patrzeć na trupy!... szukam mojego synka między niemi!... Gdyby ludzie rośli w trumnach, onby był już dziś ładnym dwudziestoletnim... trupem!! Nie bójcie się mnie!... ja przyszłam popatrzeć tylko na tych ludzi, co tu leżą, jakgdyby nigdy ludźmi nie byli! No! czegóż milczycie? odpowiadajcie przecież!...
Jak tu chłodno!... ubrałam się w białą suknię tej panienki, co tam leży w kościele... a jej oddałam moją... Jej było tak chłodno w tych cienkich sukienkach, tkanych z myśli i pajęczyny... a ja przywykłam... Wybrała się też do grobu, jak na tańce! byłaby uziębła nieboraczka! Trumna nie godowa sala... a ja przywykłam!... Ciemno!... gdzież się ci ludzie podzieli? musieli uciec! czego oni się boją? mój Boże! bezbronnej kobiety! myśleli, żem upiór! Upiór! ach! czemuż upiór mego synka nie przyjdzie do mnie?
Zmordowałam się! Och! dzisiejszy dzień wiele mię kosztował! muszę usiąść... Powoli! jakież tu piękne mam towarzystwo! ilu tu ludzi! jestto drugi świat... ale świat smutny, ciemny, ponury jak moja dusza! milczący!... to dla mnie, dla mnie świat! szkoda tylko, że nikt nie odpowie na moje pytania... Dawniej, ach! dawniej młoda Marya nie chodziła w sukniach umarłych... nie szukała przyjaciół w grobach... bo ich miała na świecie! Stasiu! czemżeś zrobił moje życie?... moje nieszczęście było twoją zabawą... biedny! jam myślała, że ty masz serce... a tyś miał tylko usta i mowę... O! prędzej w jednym z tych spróchniałych trupów od dwustu lat rozsypane serce bić zacznie, niż twoje uderzy choć raz od litości!... Ale dość! czas pożegnać ten świat grobów!... Rabusie uciec musieli! I mnie już czas!... już północ!.. pójdę do Justyny! Gdzież te wschody? ha! znalazłam... Mój Boże! cóż to? oni poszli i z góry kamień zawalili! Jak ja stąd wyjdę?... Trzeba umrzeć, Maryo! włożyłaś białą suknię grobową! trzeba umrzeć! umrzeć! a cóż będzie po śmierci... Po śmierci... nie będzie Stasia, nie będzie syna, nie będzie świata... cóż będzie Maryo?... ach, te ręce, niegdyś tak ładne, oczy, usta... w cóż się obrócą? w proch!... ha, a tym prochem wystrzelona dusza uleci... do nieba!...
Chłodno! czyż ja stąd nigdy nie wyjdę? Nie!... bo któż mi ten kamień odwali! ten kamień jest moja śmierć... za tym kamieniem świat... Staś... syn... Wilia... za nim wszystko... a ja tu! tu same groby! tylko groby! pusto! głucho! bo dusze tych ciał poszły daleko... błądzą sobie po znajomych za życia miejscach! A! ta trumna otwarta! jakgdyby dla mnie! nie gniewaj się, nieboszczyku, że się koło ciebie położę!... Będzie dla nas dość miejsca dla obojga! Trzeba umrzeć! Ach! jak umrę, to mój duch poleci sobie nad Wilię, do domku, gdzie dawniej młoda, ładna... ładna? czyż można piękność wspominać między trupami?... ale ja byłam ładna... byłam kochanką, biegałam po łąkach, za kwiatkiem, za motylkiem, za Stasiem... dziś leżę... w trumnie i cisnę do łona spróchniałe kości... Czemuż umrzeć nie mogę!
O! już umarłam! nie! mój Boże... Staś, mój syn!... usnę trochę, może śmierć we śnie mnie zaskoczy!...
Przeklęty trup, nie chce mi miejsca ustąpić! mnie tak ciasno!
Tu posunęła się matka Marya, wywróciła się trumna i potoczyła się w głębi. Jeden jęk tylko dał się słyszeć... a potem milczenie grobowe.




(4 Października 1639 r.).
Strach ma wielkie oczy.
Przysłowie.

Nie znalazłszy nikogo we zborze, powrócili akademicy i lud na placyk, krzycząc, hałasując i rzucając klątwy na kalwinów, którzy na ten raz uszli ich zemsty, a nikt nawet nie mógł wiedzieć, jakim sposobem. Dziwne wieści między ludem krążyły: powiadano, że kalwinów ziemia żywcem pożarła, że widziano dyabłów, z których każdy po jednym wynosił ze zboru; inni utrzymywali, że musieli wyprzeć drugą bramę i zamknąć się w domu wojewody, blizko klasztoru i kościoła św. Ignacego, chociaż nikt tego nie widział i trudno było uwierzyć, aby kilkadziesiąt osób przedarło się w samem zamieszaniu przez kilka ulic aż do swego schronienia, wówczas, kiedy tysiące oczu patrzały tylko, jakby gdzie co podejrzanego zobaczyć. Zniknięcie ich przechodziło granice domysłów i pojmowania, a lud, mimo nadchodzącej nocy, krokiem się z miejsca ruszyć nie chciał, ażeby dopilnować, czyli te niedowiarki wracać nie będą... ale napróżno. Północ już była, lud stał jeszcze, ale już poprzestał szturmu bezużytecznego i próżnych krzyków; w klasztorze św. Michała panowała cisza przestrachu, panna starsza mocno była chora z przelęknienia. Bernardyni pouciekali, kupiec Desaus siedział dotąd w piwnicy, aż nareszcie znudzony, a raczej poruszony wymówkami córki, która na bojaźń jego narzekała i sama chciała wrócić bez niego, nie chcąc sam jeden pozostać, lękając się i drżąc w obu razach, postanowił nareszcie wyjrzeć nieco. Jakoż drżąc, powoli, umknąwszy drzwi lochu, wyścibił głowę, nastawił ucha i odezwał się do córki:
— Lękam się! palsembleu... jeszcze jest hałas koło zboru!
— Ależ kiedy nam dotąd nic złego nie wyrządzili, pewno i teraz nie zrobią.
— Ostrożność nie wadzi!
— No! chodźmy! chodźmy, panie ojcze, i tak już bez potrzeby przesiedzieliśmy tu kilka godzin! idźmy!
— No!... to idźmy! — dodał Francuz, puszczając naprzód córkę, która krokiem śmiałym wyszła na dziedziniec, a ujrzawszy drzwi sklepu wybite, ruszyła ramionami i, obracając się do ojca, zawołała: — Gdybyśmy tu byli, toby się nie stało!
— Co? — podchwycił Francuz, obejrzał się, pobladł na widok drzwi wypartych, załamał ręce w rozpaczy i krzyknął:
— W imię Boże! zginęliśmy! rabusie! Chryste Panie! złupili nas! odjęto nam sposób do życia!... co widzę... mój sklep, jedyny sposób do życia... do życia... spustoszony! zrabowany! Biegnę... pójdę do pana wojewody ze skargą, do króla... Do kogo udam się? Justyno! sacrebleu, mille diables, mort et furie... co poczniem?... trzeba lecieć!
— Dokąd? — z zimną krwią przerwała córka — niema już czego biedz i troszczyć się, nikt nam tej szkody nie wróci.
— Jakto? nie wróci? ventrebleu! o Boże! a gdzież sprawiedliwość? Łotry! moje wina! korzenie! korzenie! cały nowy transport! blizko tysiąca florenów!... Co począć? pójdę do księdza biskupa... to ci akademicy!... moi wieczni nieprzyjaciele! a dziś! dziś! gdyby nie ta szkatułka, zostałbym o żebranym chlebie!
— Uspokój się, panie ojcze — odpowiedziała Justyna, z wyraźną niecierpliwością. — Jestto wypadek nieprzewidziany. Tej szkody nikt nie powetuje... trzeba się zdać na wolę Bożą... chodźmy do mieszkania.
— Dokąd? ja? jabym miał iść do mieszkania? wówczas kiedy te łotry, niecnoty... złodzieje palsembleu, odarli mnie ze skóry... odebrali mi życie! więcej niż życie! Nie! nie!... cóż ja poradzę?... Nieszczęśliwy Desausie, czemużeś nie pozostał w Paryżu, lub w Grenobli! dziś byłbyś spokojny, szczęśliwy! Tudieu! sam temu winienem! byłem chciwy! ach! żeby przynajmniej nie przyszli jeszcze odebrać mojej szkatułki! ale nie!... z życiem mi ją chyba odbiorą! będę bronił do ostatniej kropli krwi! Panno Justyno!.. dites donc, czegóż tak stoisz zimna i nieczuła! o ty niepojmujesz, co ja cierpię! jestem zgubiony! zniszczony!
— Ale cóż pomogą te narzekania? wszak one nam nie wrócą straconych...
— Nie wrócą! nie wrócą! palsembleu! czemużem tu sam nie był... byłbym ich nauczył... aj!... ktoś idzie! schowajmy się do izby... chodź!... chodź!...
To mówiąc, jak szalony wybiegł do komnaty, której dwa długie okna wychodziły na placyk, ale cofnął się, widząc lud napełniający ulice.
— Nie!... tu nie można siedzieć! wróćmy do piwnicy... Patrz, moja panno! co za gwar, co za ścisk; szable, krzyże połyskują, powiewają chorągwie! ach! mur od zboru rozbity! oj! uciekajmy! szkatułka moja! szkatułka! łotry te zgubiły mnie na wieki!
— Bądź spokojny, ojcze — odpowiedziała Justyna — lud wojuje przeciw zborowi, nie przeciw nam.
— Tak! a na cóż sklep mój złupili!... mogą mnie do reszty obedrzeć!... Jesteśmy nie ich wyznania.
— O Boże! mój mąż! gdzież jest teraz? — ozwała się Justyna, wyglądając oknem, a widząc potłuczone szyby, pobite mury i potrzaskany dach zboru, zawołała: Może zabity!
— Ach! moja szkatułka! palsembleu! co ja z nią zrobię! czemuż nie siedziałem w Paryżu!
— Może zabity!
— Mogą mi ją odebrać! jestem bezbronny! ach! żeby było przynajmniej czem się bronić od napaści!... O!... jest szabla dzięki Bogu!!... aj! oni łają kalwinów... a my jesteśmy kalwini! bierz szkatułkę i uciekajmy! Twój mąż nie przychodzi nam na pomoc!
— Ach! może on sam od nas więcej teraz potrzebuje pomocy.
— Więcej od nas? o nie! mnie okradli! złupili! barbarzyńcy! uciekajmy, Justyno, bo nas zgubią do reszty!
To mówiąc, Francuz posunął się ku drzwiom, a zamyślona jego córka poszła za nim z westchnieniem.
Na ulicy, mimo nadchodzącej nocy, tłumy ludu nie ustępują, kilku tylko starców i kobiet wróciło do domów, lękając się dłużej w powszechnym pozostać odmęcie.
Po ulicach walają się trupy, jęczą ranni, gdzieniegdzie słychać wrzaski tych, którzy, wróciwszy do domu, nie znaleźli swoich zapasów, pieniędzy, lub klejnotów... Umilkły dzwony... w otwartych kościołach lampy błyskają jeszcze, i kilku pobożnych składa Bogu dzięki, że ich cało w tym dniu uchował.
Nigdzie jednak przestrach i bojaźń nie doszły w tym dniu do tak wysokiego stopnia, jak w klasztorze Bernardynek, przeciwległym zborowi. Już wczorajszym wypadkiem przelęknione zakonnice posłały były do księdza biskupa, o radę i wsparcie prosząc i oznajmując, że ktoś ode zboru strzały dwie rzucił na pannę Kuncewiczównę i na furtyankę. Biskup rad, że miał o co kalwinów oskarżyć, poszedł do wojewody, wystawując mu, że jeśli nie zechce zrobić sprawiedliwości, napisze skargę do króla Jegomości. Wojewoda wszakże, rzecz tę mało ceniąc, odpowiedział, iż zobaczy, co mu w tej mierze robić przystało i razem uskarżał się ze swojej strony biskupowi, na obelgę rektorowi zborowemu przez akademików, jak mówił, popełnioną.
Ksiądz Abraham Wojna prosił, by mu wskazano osoby, które to uczyniły, aby je mógł, jeśli pod jego juryzdykcyą zostają, ukarać. Lecz, że z obu stron nie wiedziano, ani kto strzelał, ani kto topił, rozeszli się więc, obiecując sobie wzajem sprawiedliwość, jak tylko będzie można ją wymierzyć.
Nazajutrz, dnia 4 października, jeszcze z wczorajszego strachu nie ochłonęły panny zakonne, kiedy do refektarza wbiegła panna Brygida, do której, gdy na chórze siedziała, strzelił był Piekarski Powszechny zatem popłoch się zrobił, osobliwie, gdy nie przestając na tem, jakeśmy widzieli, młodzieniec opiły kilka jeszcze razy do kościoła i chóru puścił strzały.
Śpiewając psalmy, drżące i przestraszone panny cisnęły się w najdalsze korytarze klasztoru, gdzie ich żaden pocisk ode zboru dosięgnąć nie mógł. Lękały się nawet dowiadywać o dalszych przyczynach rozruchu i w bojaźni oczekiwały końca, usłyszawszy, jak tłumy pospólstwa, krzycząc i ze wszech stron bieżąc, zbór obległy... W tym stanie okropnej niepewności i przestrachu zostawały wszystkie, gdy późno już w noc, kiedy jeszcze gwar i hałas nie ustawał, ktoś do furty zadzwonił. Długo wahano się, czyli w tak niebezpiecznej chwili wyjść było można, czy nie był to jaki fortel, lub podejście; najśmielsza wreszcie z panien poszła i, stanąwszy u kratki, odezwała się zwykłem pobożnem przywitaniem:
— W Imię Boże!
— Jestem Hreźla — odezwał się głos gruby — sługa starszy Jego Przewielebności księdza biskupa; przyszedłem uspokoić i oznajmić od niego, że się niema czego lękać...
— Dzięki Bogu i Najświętszej Maryi Pannie! A cóż się stało z heretykami?
— Niewiadomo! wynieśli się gdzieś ze zboru, jakby ich tam nigdy nie było... niektórzy powiadają, że ich żywcem ziemia pożarła.
— Panie Jezu Chryste!
— Bo ani śladu, gdzie zniknęli; żywej duszy niema we zborze... Lud strzelał do zboru.
— Słyszałyśmy.
— Szturmowali...
— Ach! okropnie! odmawiałyśmy litanię.
— Jeszcze teraz nawet mało kto powrócił do domu, ulice pełne ludu, chociaż noc chłodna.
— Pan Bóg im nagrodzi... bo jego domu i służebnic bronili.
— Piechota tylko wiele w mieście łupiestw dokazywała.
— Czy być może? Święty Wincenty!
— O! wiele domów zrabowano! powiadają nawet, że się wdarto do wielu kościołów, gdzie najdroższe ze skarbców pozabierali precyoza! Wiele też osób pozabijali na ulicach, bo się nie mieli czem bronić... a oni mieli rusznice. Piechoty marszałkowskiej mniej jest nierównie. Teraz słyszę znowu, niby dla przywrócenia porządku, oddziały tych rabusiów wałęsają się po ulicach... ale lud kamieniami ciska i pewno nie da grać sobie po nosie.
— Święta Koleto! a ksiądz biskup?
— Siedział dotąd u Jezuitów w rynkowym ich klasztorze...
— Wojewoda uciekł był z miasta... powiadają, że już powrócił i bardzo rozjątrzony, osobliwie na studentów... grozi, że sprawców tego zamieszania srogo ukarze...
— Panie Jezu! a toć swoich powinienby naprzód pokarać, tać oni na nasz kościół, na klasztor, na nas nawet, cośmy im nigdy nic złego nie zrobiły, strzelali, kamieniami ciskali, i obelgi niesłychane, Boże odpuść... miotali.
— O prawda! i prócz tego dali pochop do wielkich bezprawiów, a całe nieszczęście i wszystko zło dnia dzisiejszego na ich spadnie sumienie! oh!
— Tak ci to! tak! ale chyba ich Bóg ukarze, bo tu silnych mają partyzantów, i ziemskiej się chłosty nie lękają wcale!




(4. Października 1639 r.).

... w pieczarach podziemnych,
Gdzie promień słońca nigdy nie dochodził,
Kędy kaganiec z środka sklepień ciemnych
Zwieszony, blade promienie rozwodził....

Duma o Glińskim.

Kiedy lud groźnemi falami cisnął się, wróżąc zniszczenie zborowi, a śmierć kalwinom, rektor z innymi, których uczta nie pozbawiła przytomności, widząc grożące niebezpieczeństwo, napadli na księdza Balcera i na Piekarskiego, wyrzucając im niewczesny ich zapał, który bardzo szkodliwe mógł mieć skutki. Ale już było za późno — wieść o strzelaniu ze zboru rozleciała się po mieście piorunem; lud, młodzież, studenci, wszystko się ruszyło ku zborowi. Chciano uciekać, nie było sposobu; chciano posyłać po piechotę, nie było kogo, ani jak, bo już tłumy snuły się z mściwemi odgłosami w około. Czekając więc z przestrachem wypadku jaki nastąpić może, ksiądz rektor rozkazał staremu odźwiernemu Dydakowi, bramy zabić i zaryglować, i wszyscy schronili się do dolnej sali, słuchając i drżąc na każdy okrzyk pospólstwa, które chciało we krwi kalwinów, zmyć zniewagę swojej świątyni. Jeden tylko ksiądz Balcer dodawał męstwa wszystkim, nie zważając na to, iż najsilniejsi nawet truchleli, widząc się wystawionymi na łup rozjuszonemu pospólstwu.
— Fe! jakaż was bojaźń opanowała — wołał, ruszając ramionami. — Panie Pietkiewicz! panie dozorco! panie Pietkiewicz, on to jeden szczęśliwy! Patrzcie, wy drżycie, a on śpi jak zabity... jakgdyby był w Genewie!... ksiądz Jurski!
— Czy słyszysz, jak lecą okna górnego piętra od kamieni?... czy słyszysz szturm do bramy? gdzież się schronim?
— Będziem się bronić! — zawołał Balcer z fanatyczną odwagą. — Wspomnijmy ile wycierpiał Jan Kalwin, nim ustalił religię, którą wyznawamy. Wspomnijmy co cierpiał, kiedy jak złoczyńca tułał się... Poitiers... Bazylea.... Ferrara... Strasburg... gdzie prześladowany, nie ustawał w chwalebnych przedsięwzięciach...
— Ale to nie czas — przerwał Wołłk, prokurator zborowy — przypominać nam życie dostojnego Kalwina, trzeba pomyśleć jak wyjdziem z tak przykrego położenia.
— Będziem się bronić!
— Bronić się przeciw tysiąc razy większej sile?
— A piechota?
— I ona nie pomoże, jeśli cały lud się zaprze, gdyby jej nawet było dziesięć razy tyle, ile jest...
— Nie liczba, lecz męstwo i zapał zwyciężą!
— Nie, to próżno księże Balcerze, próżne myśli... trzeba uciekać; bić się nie można: jeśli nie umkniem, Bartłomiejowska rzeź gotowa się odnowić.
— Co pleciesz? alboż nam nie zaprzysiężone pokoju? król...
— Brama nie wytrzyma tych razów... umykajmy, bo wkrótce tu będą...
— Zresztą waszmość, księże Balcerze, możesz się tu pozostać — rzekł rektor. — My nie myślim walczyć ziemskim orężem przeciw pospólstwu... zostaje nam jeden ratunek... trzeba się chwycić ostatniego sposobu...
— Jakiego? jakiego?
— Niech się wszyscy zbiorą do tej sali — rzekł rektor. — Ja w moment przybędę. Słyszę, że się coraz zbliża niebezpieczeństwo... krzyczą coś o armacie... trzeba się śpieszyć, niech się wszyscy zbiorą.
— I cóż z tego będzie? — przerwał ksiądz Balcer. — Zebrać się, żeby nas na jednem miejscu wydusili... co za zamiar? może chcecie spalić się heroicznie, jak Sardanapal? cha! cha! cha!
— Ale zbierzmy się; księże Jurski, proszę zwołać kobiety nawet z dziećmi... i...
— Starego Dydaka odwołać od bramy, słyszę coraz szturm mocniejszy!
Rektor wyszedł i wrócił wkrótce z pękiem kluczów, z latarnią w ręku i skinął, nic nie mówiąc, aby wszyscy szli za nim.
Ksiądz Balcer próżno ruszał ramionami: obudzono wiecznie śpiącego pana Pietkiewicza, poszli wszyscy. Rektor wprowadził ich ciemnym korytarzem do drzwi żelaznych w głębi będących, otworzył i rozkazał, aby ostatni z idących, zawalił je kamieniem, leżącym blisko podwoi. Z przestrachem cisnęli się wszyscy, aby coprędzej zejść do lochu, gdzie ich rektor prowadził: kobiety, dzieci, mężczyźni, księża i wszyscy biesiadnicy, którzy się byli pozostali we zborze, gdyż wielu przed rozpoczęciem rozruchu wyszło do domów.
Loch był ciemny, ciasny, a że kalwini mieli tylko dwie latarnie, a osób było około trzydziestu, trudno było uniknąć zamieszania, jakie z tej ciasnoty wyniknąć naturalnie musiało. Milczenie jednak było wielkie, bo strach, aby tego ostatniego schronienia katolicy nie odkryli, wszystkim zamykał usta. Jedna tylko pani Naborowska, kobieta bardzo niewstrzemięźliwego języka, niemogąc długo znieść milczenia, ozwała się nareszcie do księdza rektora:
— A długoż tak iść będziemy?
— Ts! ts! — syknęli wszyscy z przestrachem. Pani Naborowska obejrzała się w około i ujrzała przy świetle latarki, jak stary Dydak groził jej palcem na nosie, żeby milczała; umilkła więc, ruszając ramionami. Szli wszyscy dalej, przez coraz szersze korytarze, których kilka minąwszy, zatrzymano się nareszcie dla odpoczynku w jednym obszerniejszym nieco lochu.
W milczeniu postawiono latarki na ziemi; wszyscy usiedli i usłyszeli wstrząśnienie i huk, od armatniego strzału pochodzący. Zadrżeli, sądząc, że się gmach cały na ich głowy wali. Pani Naborowska siedzącego obok pana Pietkiewicza, chwyciła z przestrachu za rękę, a on rozumiejąc, że się ziemia wali pod niemi, a nad nimi zbór cały, wrzasnął przeraźliwie.
— A to rzecz niesłychana! — zawołał rozgniewany rektor, podchodząc ku nim, głosem cichym, lecz lękliwym razem i groźnym; to niesłychana! chcecież waszmość krzykiem tym zgubić nas? Katolicy gdyby nas tylko znaleźli, wszystkich w pień wyrzną, albo popalą na stosach, powieszą, poćwiertują, zamęczą!
— Panie rektorze, proszę takich obrzydliwości nie wspominać — odezwała się pani Naborowska; — wiesz przecie, że przed damą szlachetnego urodzenia, jak ja jestem, takie rzeczy się nie mówią... Prawdziwie!... dostałam bólu głowy!
— Nie czas tu mościa pani sędzino, myśleć o pięknych słówkach i światowych zwyczajach — odpowiedział rektor popędliwie — ze śmiercią nie ma żartów. Czy słyszysz pani? wdarli się do zboru! Posłuchaj co się dzieje nad naszemi głowami: pospólstwo szuka nas teraz, za najmniejszym znakiem... Prawdziwie tracę przytomność, zamordują nas tutaj!
— Ach — przerwał pan Wołłk — a jeśli przez zemstę zwalą zbór? gruzy nas zasypią żywcem, nie wyjdziemy ztąd! pożegnajmy się ze światem!
— Chryste Panie! — przerwała pani Naborowska, porywając się z miejsca — ja tu dłużej nie usiedzę: chodź Wacławku, niech się ci panowie zostaną, my pójdziem... co będzie, to będzie!
— Co? co? — odbęknął Wacławek, który ledwie się trzyma na nogach i ze schyloną głową, osłupiałemi oczyma i otwartą gębą stoi opierając się o mur — Co?
— Chodź! chodź! — powtórzyła pani Naborowska — uciekajmy; czy słyszycie ten hałas! zbór się wali!
To mówiąc, postąpiła parę kroków, gdy w tem rektor blady, drżący, zatrzymał ją nagle za rękę, wołając gniewliwym głosem:
— Ani kroku! proszę pani! ani kroku! syn pani jest przyczyną wszystkiego; trzeba cierpieć!... my nie dozwolim, abyś pani była zguby naszej narzędziem. Może lud puści krzykliwą babę i pijanego młokosa, ale odkryjesz ostatni przytułek nasz, i wydasz nas zemście pospólstwa. Nie chcesz pani pozostać? nie trzeba było iść z nami: był czas do wyjścia, kiedy połowa biesiadników zniknęła ze strachu, ale kto tu jest z nami, ten będzie do końca.
— Jakto? śmiesz mnie przytrzymywać? jakiem prawem? — wołała obrażona pani sędzina.
— Prawem mocniejszego — łaskawa pani — rzekł rektor, ciągle trzymając ją za rękę; jeżeli sama nie zdasz się na przekładane uwagi. Trzeba z ochoty czy z musu, los nasz podzielać. Podług wszelkiego podobieństwa, nikt nas tu nie znajdzie, i całą tę burzę przesiedzim tutaj, burzę, którą na nas ściągnęło pijaństwo syna pani!
— Pfe! nie spodziewałam się, żebyś tak był niepolitycznym, księże rektorze — odpowiedziała sędzina powolniej nieco. — Nieszczęściem męża mego nie ma, nie ma obrońcy, i dla tego mało na mnie zważać raczycie. Wacławku, ujmij się za matkę...
— Co? co? — podchwycił Wacławek, trzymając się muru i ruszając nogami, jakgdyby szedł ciągle, chociaż stał na jednem miejscu. — Ująłem się, ująłem się muru i pewno nie upadnę, mościa dobrodziejko!
— Panie Boże, co to za hałas nad naszą głową! — zawołało kilka osób, słysząc tętniące nad sobą sklepienia.
— Zbliża się niebezpieczeństwo! — rzekł rektor, przechodząc się niespokojnie wielkim krokiem po lochu. — Cichość! Jedna tylko opatrzność Boska ocalić nas może! Jeśli nie dojdą drzwi, prowadzących do lochów!... Ach! może śmierć!...
— Nie rozpaczajmy zawcześnie — przerwał ksiądz Jurski. — Patrzcie panowie na kobietę!... tylko co po chorobie bratowa moja, jak mężnie los ten znosi! nie będzieżto dla nas przykładem?
W istocie, osoba o której była mowa, siedziała spokojnie w kąciku, tuląc do piersi dziecię, obwinięte w wielką wełnianą chustkę i spoglądając tylko czasami na przytomne osoby.
— Albo pan Pietkiewicz? — dodał ksiądz Jurski.
Wszyscy spojrzeli: pan Pietkiewicz siedział w istocie bardzo spokojnie i spał; jeden tylko pan Piekarski, mrucząc coś pod nosem i jak koń we młynie z nogi na nogę na jednem miejscu stąpając, kiwał się bez ustanku.
Najnieznośniejszą ze wszystkich była pani Naborowska; narzekała na rektora, na męża, na wszystkich. Chciała wychodzić, gniewała się, i widząc nakoniec, że nic skutku na przytomnych nie robi, bo każdy przestraszony o sobie tylko myśli, uspokoiła się wreszcie nieco i siadła wzdychać ze złości w kąciku.
Dawid, zięć kupca Desausa, z całego zgromadzenia najwięcej okazał mocy duszy, charakteru i odwagi. Nieszczęście to dla niego zdawało się być niczem, jakgdyby z niem był obeznany, nie zważał na nic, i chodził sobie spokojnie po lochu, nie odpowiadając na pytania, nie mówiąc ani pół słowa.
W kilka godzin hałasy, stukania nad głowami ucichły; zaczęto przemyśliwać, czyby wyjść nie można, ale nikt nie chciał być pierwszym, nie chciał być gołębiem arki Noego. Tak w naradach jeszcze parę godzin upłynęło, zaczęto rachować i domyślać się, że już być musiała noc i późna, że lud zapewne rozszedł się do domów.
Kilka osób odezwało się z tem, żeby wychodzić; już i rektor zgadzać się na to zdawał, ale nikt nie odważył się być pierwszym.
Wtem, Dawid porwał latarkę z ziemi i szybkim krokiem poszedł w lochy, kierując się ku drzwiom, któremi weszli. Zakręciwszy się kilka razy korytarzami, przybył wreszcie do celu, nastawił ucha, głęboka cisza panowała w około. Odwalił kamień uważnie, zgasił światło i omackiem poszedł korytarzykiem ku drzwiom. Noc była ciemna i zimno wilgotne, przenikające. Dawid wyszedłszy na ganek po cichu, ujrzał przy słabem świetle zorzy nocnej powszechne w około spustoszenie: cegły, gruzy, kamienie, zwaliska... ale nie było słychać głosu żywej duszy. Skierował się zatem ku bramie, lecz znalazłszy ją zamkniętą, doszedł do wyłomu w murze i dostał się tym sposobem na placyk. Pierwszą jego myślą było pójść do żony, i zobaczyć, co się z nią i teściem dzieje. Zbliżał się już ku bramie domu kupca Desausa, gdy silna ręka pochwyciła go za kołnierz, usłyszał świst szabli i razem na głowie cięcie... a padając bez zmysłów prawie, rozeznał jeszcze te słowa, wymówione nad sobą, głosem bardzo mu dobrze znajomym:
— Ho! aha! palsembleu! mort et extermination! złowiłem cię łotrze, rabusiu, psie, złodzieju! masz za swoje! nie chodź po cudzą szkatułkę. Justyno, chodź-no tu! zabiłem... pierwszy raz w życiu!... zabiłem, chwała Bogu!...
— Swego zięcia!... jęknął Dawid boleśnie i omdlał.



(5 Października 1639 r.)

Schwyciłem, zgniotłem... oczy na łeb mu wybiegły.

Mickiewicz.

— Panie Hreźla, panie Hreźla! głuchy trochę staruszek, nie dosłyszy. Panie Hreźla! o! przecież się obejrzał. — Tak wołał, idąc spiesznie za nim ulicą woźny, czyli jak wówczas nazywano generał Jerzy Piotrowicz.
— Jak się tam ma ksiądz biskup, po wczorajszym kłopocie? co tam słychać?
— A! Bóg z tobą panie Jurku! jak się masz? cóż? źle słychać. Wojewoda okropną na nas zemstę gotuje za wczorajsze we zborze excesa.
— Ho! alboż się nas nie boi?
— Ba, żebyż się lękał! ale to bieda, że ani, ani... Już obiecuje podwoić liczbę swojej piechoty, a tem samem podwoi i bezprawia, które ona dokazuje.
— Hm! to i cóż będzie?
— Cóż! będziemy cierpieć! patrz panie generale, jakie silne oddziały piechoty wloką się po ulicy... Uciekajmy! powiadają, że teraz nie przepuszczają nikomu, osobliwie zaiste na akademików i Jezuitów napastują, uważając ich za promotorów całej tej ceremonii.
— Do widzenia!
— Umknąć trzeba, bo i namby tu może na sucho nie uszło.
Gdy się dwaj rozmawiający rozeszli, ukazał się idący ulicą Zamkową groźny oddział piechoty. Na twarzach żołdaków malowała się złość i zajadłość, a przewodniczący im naczelnik temi się słowy odzywał:
— Ho! zobaczym psy, szujo przeklęta, kto wygra! Będziecie mieli za swoje! Ile kamieni było na dachu zborowym, tyle was będzie łbami brukować ulice. Hola! co tam za jeden idzie? trzymać go!
— Stój!
— Czego chcecie odemnie? — zawołał przechodzący, młody człowiek, z ubioru i szlachetnej postawy, na znacznej familii potomka wyglądający. Czego chcecie? wszak idę spokojnie.
— A wczoraj czy siedziałeś doma spokojnie? — zapytał dowodzący, kiwając mu pod nos. Zmarszczył się na te słowa młody przechodzień, i nic nie odpowiadając, chciał iść dalej, ale go zatrzymano.
— Stój, psi synu! — krzyknął dowódzca oddziału; jak śmiesz iść, kiedy ci rozkazuję?
— A jakiem prawem mi rozkazujesz?
— Oto masz moje prawo! — krzyknął żołnierz i ciął go przez łeb, a nieszczęśliwy młodzieniec padł krwią zbroczony na ziemię i piechota wolnym krokiem poszła dalej. Zbliżali się do kościoła św. Jana, dowódzca milczał, zmarszczywszy brwi, lecz wreszcie rzucając wzrok gniewliwy na okna kościoła, zawołał: O! ich kościół stoi cały, a w naszym zborze nie ma jednej szyby. Knechci, kamieni! potłuc okna!
Kilku porwało się do kamieni, inni strzelali do okien: poleciały szyby, dowódzca nadął się i piechota szła dalej.
— O! radbym tu teraz jakiego Jezuitkę zacapić — krzyknął nareszcie dowódzca. — Jak mi Bóg miły, jeśliby nie wziął sto płazów wyprawy na tamten świat, nie byłbym Salomon Hirsch! O! trzeba ich tu nauczyć rozumu; tym podszczuwaczom się zdaje, że oni zawsze tak nam będą grać po nosie, jak wczoraj, ale ba! zjedzą dyabła!
Tak się przechodziła piechota przez miasto, każden krok nowem bezprawiem piętnując, mordując ludzi, napadając domy, i nikt nie śmiał stawić się im opornie, wszyscy cierpieli. Na nikogo jednak bardziej złość dysydentów nie wywierała się, jak na młodzież akademicką. Rozeszły się wieści, że oni szturmowali do zboru, sprowadzili armatę, i sklep kupca Desausa roznieśli, za to, że był w związku ze zborowymi.
Zaranek, wczorajszy ich dowódzca, siedział już w turmie zamkowej, oskarżony o zabicie szlachcica i ranienie jego żony.
Każdy krył się w domu i drżał na najmniejszy krzyk na ulicach, oznajmujący krwawe przejścia piechoty. Wojewoda wydał rozkazy, aby się jaknajsrożej ze wszystkimi obchodzono, i nie przepuszczano studentom i Jezuitom.


U kupca Desausa cisza panowała w komnatach. Na łóżku leżał raniony przez niego samego zięć, a Justyna chodząc wielkim i niespokojnym krokiem po izbie i czasem przybliżając się, żeby go o zdrowie zapytać, ani słowem nie odzywała się do ojca, który zasmucony, pomieszany i milczący, siedział w kącie jak wryty.
— To niepojęta! — odezwała się Justyna do męża; czy widziałeś u nas tę kobietę pomieszanych zmysłów, mamkę moją...
Chory dał znak lekki, że widział, a Justyna mówiła dalej, obróciwszy się ku niemu:
— Same dziwne i najsmutniejsze wypadki, na wczorajszy dzień się zebrały... Byłam niespokojną, bardzo niespokojną o nią i nie bez przyczyny, gdyż dziś dowiedziałam się, że w Bernardyńskim kościele, znaleziono na katafalku jej suknie, a o niej samej nic nie słychać; może gdzie w zgiełku, w zamieszaniu wczorajszem zginęła. Biedna Marya, ona tyle cierpiała! Ale jakże twoja rana, Dawidzie? Nie ruszaj się, leż spokojnie! Prosiłam rektora, mówił, że przyszle zborowego lekarza.
Chory drżącym i słabym głosem, zapytał:
— Alboż rektor jest we zborze?
— Jest, są z nim wszyscy. Teraz właśnie zamurowują wyłom w murze, wybity wczoraj. Mocny oddział piechoty strzeże zboru i lud spokojnie rozszedł się po domach. Kilku rabusiów siedzi w turmie, a między innemi ten, który na nas niedawno napadał. Powiadają, że na niego skarg jest wiele i nie łatwo mu będzie uwolnić się z więzienia. Wojewoda trzymać go kazał pod najściślejszą strażą, póki osądzonym nie zostanie, jako zbrodzień i buntownik.
— Tak, warto, palsembleu! — przerwał w tej chwili sam kupiec nieśmiało. Warto, żeby go ćwiertowali, spalili na stosie lub powiesili. On to jest przyczyną i twojej rany, panie Dawidzie: bo w ciągłym zostając alarmie, sądziłem, usłyszawszy cię ciszkiem nadchodzącego, że to się kto skrada po resztę mojej chudoby, i palnąłem. Bóg mi świadkiem, żem nie wiedział, czy to ty.
— Spodziewam się — odpowiedziała Justyna — że wiedząc, iż zięć idzie, nie byłbyś go tak przywitał, panie ojcze?
— Ale pewno — dodał kupiec — któż się mógł domyśleć? palsembleu! Wczoraj tak byłem zmartwiony utratą prawie całego majątku, który mi akademicy rozrabowali, żem utracił przytomność, i gdybym był spotkał w nocy koło domu drugiego siebie, byłbym ciął pewno...
— Stało się już! niema o czem rozprawiać — przerwała Justyna. — Bóg łaskaw, może mi męża zachowa!
— Daj to Boże — rzekł kupiec — ja sam mocno życzę! Ale, pójdę zobaczyć... jakiś hałas... może moja szkatułka... — To mówiąc, wyrwał się coprędzej z komnaty i wyszedł, a mąż i żona zostali sam na sam.
Czy to skutkiem rany, czy usposobienia umysłowego, Dawid był ponury i smutny; mało go jednak boleść zdawała się obchodzić. Wlepiał oczy w żonę i łza czasami toczyła się po jego twarzy. Łatwo było rozpoznać z tego, co się w duszy jego działo. Justyna też okiem żony zajrzała w jego uczucia i odezwała się:
— Czegoś tak smutny, Dawidzie, czy ci rana dolega?
— Nie.
— A cóż?
Dawid westchnął i nic nie odpowiedział, tylko zlekka ścisnął żonę za rękę, a po chwili odezwał się:
— Moja Justyno, porzuć te pytania; nie chciej wiedzieć, co ja cierpię, bo część mojego smutku przelałaby się na ciebie. A ja tego sobie nie życzę: lepiej cierpieć samemu, niż drugich gryźć swoją boleścią...
— Ale ja — odparła Justyna — ja zdaje się mam prawo dzielić twoje udręczenia, tak samo, jak i każde szczęście twoje? Dopominałabym się, jak o swoją własność, o każdą radość, którejbyś mi nie dał do podziału: dopominam się dziś o należną mi część cierpień twoich...
— Daj temu pokój, Justyno, bo mi serce rozdzierasz — gasnącym głosem odezwał się Dawid. — Dowiesz się, i zawsze zawcześnie dla twojej spokojności, o tem, co mi życie zatruwa...
Obrażona odmówieniem Justyna porwała się z krzesła, oczy jej żywiej zajaśniały, na licu płomyk gniewu zabłysnął, i odezwała się szybko:
— Więc nawet nie jestem godną twego zaufania? a na cóżeś mi dał imię żony twojej. Komuż mąż wyleje smutki swoje, jeśli nie sercu żony? któż je lepiej zrozumie? kto go lepiej od niej pocieszy? czyjeż serce bliższe jest jego serca? O Dawidzie! przeraziłeś mię: pokazałeś mi, żem w oczach twoich godną jest tylko dzielić twoje łoże!... a to zamało dla mnie.
Dawid milczał uporczywie i, spoglądając na żonę, zapłakał; w tem wszedł kupiec pocichu, usiadł i rozmowa przerwaną została.
Palsembleu! — odezwał się zaraz wchodząc, ta piechota! co ona teraz dokazuje na ulicach... A ja powiadam, że to się źle skończy; jak znowu rozdrażnią młokosów, to mi jeszcze gotowi wydrzeć ostatki, jak się zburzą... Chociaż to dobrze, sacré tonnerre, że się mszczą za mój sklep! bo ja sambym tych psów w pień wyciął. Ale trzeba mieć uwagę!... Broń Boże, oni się porwą znowu... Ach, czemuż nie jestem we Francyi! bon dieu! ach Justyno!
— Cóż takiego? — odpowiedziała córka, wznosząc wzrok zasmucony i zwracając go natychmiast na męża.
— Jestem chory, wczorajsze smutne wypadki zgryzły mię do reszty, czuję się bardzo źle.
— Trzeba się do łóżka położyć — odpowiedziała obojętnie Justyna.
— To ja pójdę...
— Idź, idź, panie ojcze, i każ Mateuszkowi lekarza przyzwać.
— E! obejdę się; lekarzowi trzeba zapłacić, a ja teraz jestem goły. Ach! czemuż to ja nie we Francyi... tamby darmo przyszedł do mnie mój przyjaciel Michel Antinoüs de Saint-Saignée: a tu kto darmo przyjdzie? a ja jestem goły, ach! odarli mnie te rabusie, zjedli mój majątek, moje życie!
Tak mówiąc, odchodził powoli i wyszedł mrucząc jeszcze: — Rabusie! łotry! niech ich Bóg skarze! bodaj w piekle gorzeli!... bodaj...
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, Justyna niespokojnym wzrokiem rzuciła na męża, pochwyciła go za rękę i spytała:
— Dawidzie, zmiłuj się, nie miej żadnych tajemnic przede mną, bo wiesz, że niema cierpienia, któreby niepewności wyrównać mogło.
— Prawda, moja droga — odpowiedział ranny, podnosząc głowę ostrożnie; — ale ja muszę cierpieć sam, bo sam jeden winienem.
— A któż nie ma sobie cokolwiek do wyrzucenia? — odparła Justyna z westchnieniem wiele znaczącem.
— Ja mam wiele — rzekł Dawid ponuro — a najwięcej, żem twoje życie zatruł, Justyno. Poznałem cię, pokochałem sercem i duszą, zapamiętały; swoje tylko widząc szczęście przed sobą, wziąłem cię za żonę i pokryłem smutkiem młode twoje lata, które kto inny szczęściemby uświetnił!... Ciągle prawie oddalony... rzadko, i to na krótko, przybywam do ciebie... ty się dręczysz i nie wiem dlaczego stan swój przed ludźmi ukrywasz. Możem ja temu winien...
— Ty? o! jeśli to tylko jest twoich smutków powodem, to porzuć je, bardzo proszę. Ja nie jestem nieszczęśliwa, bo umiem się ograniczyć tem szczęściem, które mi Bóg wyznaczył. Wszakże mogłam być tak nieszczęśliwą, jak matka Marya?
— A ona?
— Ona? o! ona była bardzo nieszczęśliwa! Za młodu uwiódł ją jakiś zbrodzień, porzucił, i dziecię jej jedyne... utopił.
Seledynowy zadrżał i pobladł na te słowa, lecz starając się pokryć pomieszanie swoje, odpowiedział tylko drżącym głosem:
— Nieszczęśliwa!...
— Widzisz, mamże się skarżyć na losy, kiedy jest tyle nieszczęśliwszych ode mnie? Dawidzie, ja mam nadzieję, że ty kiedyś porzucisz te podróże, że będziemy żyć razem, zawsze razem, jak małżonkowie, o których tak lubię czytać w biblii! Jest to jedyna księga moja: w niej czerpam pociechę na wszystkie nieszczęścia, z niej wyczerpnęłam tę wyższość i moc umysłu, której się we mnie dziwią! w niej widzę prawdziwych bohaterów, przykłady cnoty i cierpliwości... Ach! ileż razy nad biedną, błąkającą się Agar płakałam...
— A czytałaśże o Dalili? — przerwał ponuro Dawid, porywając się w gorączce.
— Czytałam; cóż dziwnego? wszak ona była żoną Samsona?
— Żoną!... o!... — przerwał Dawid, którego oczy dziko zajaśniały — oh!... źle mi bardzo, nie wyżyję!... umrę!
— Boże! co ty mówisz?...
— Nie przerywaj mi, Justyno... może umrę, chcę, żebyś wiedziała... czego doznał twój Dawid za życia; słuchaj i lituj się nade mną...
Mieszkałem w Saksonii: mój ojciec był pastorem w małem miasteczku... gdzie było kilkudziesięciu kalwinów. On to przymusił mię do ożenienia się z córką bogatego kupca bławatów...
— Jakto? tyś był żonaty?
— Słuchaj, Justyno. Byłem — i przeklinać będę całe życie, moje pierwsze ożenienie... Żona moja nie czuła ku mnie żadnego przywiązania, owszem, zdawna przyrzeczona innemu jakiemuś młodzikowi, wniosła mi w dom niepokój i udręczenie. Smutna, ponura, nie płakała nigdy, ale gryzła się sama w sobie i, poprzysiągłszy sobie nienawidzieć mnie, nienawidziła jak kobieta!... Nie było rodzaju przykrości, któregoby mi uczuć nie dała... co tylko może wymyślić kobieta, co tylko człowiek wykonać potrafi, zgromadziło się nad moją głową... Byłem nieszczęśliwy, musiałem z własnego uciekać domu... przeklinać żonę, siebie, życie, świat i wszystko... Upatrując tylko zręczności, żeby się z domu oddalić, łatwo wyrobiłem u ojca pozwolenie zastąpienia go w interesach, które go do Wilna wzywały... Pojechałem... i tu poznałem cię, Justyno!... Kochaliśmy się!... ale wspomnienie żony, powrotu gryzło mię bezustanku!... Dla mnie nie było szczęścia na świecie, póki na nim była ta, którą musiałem nazywać żoną!
Wyjechałem z Wilna pełen miłości i rozpaczy, przemyślając nad sposobami pozbycia się mojej żony, ożenienia się z tobą, Justyno. Przybyłem nareszcie do rodzinnego mego miasta, pobiegłem do domu, jak szalony, zastałem Karolinę, jak zawsze, w oknie swojej izdebki, wpatrującą się w niebo... Wszedłem, nie obróciła się nawet do mnie i odezwała się temi słowy:
— Wróciłeś, Dawidzie; chwała Bogu, czekałam cię, żeby cię męczyć. Jestem rada z twego przybycia. Będziesz cierpiał. Musiałeś odpocząć przez ten czas; zaczniem na nowo, nie dam ci pokoju, poprzysięgłam to sobie!
Tu zamilkła. Ja, milcząc i pożerając rozpacz moją, przechodziłem się w milczeniu po izbie. Ona odezwała się znowu po chwili:
— Czekałam cię długo; jużem nieraz myślała, żeś gdzie w drodze łeb skręcił; ale wróciłeś jeszcze na swoją biedę, bo ja w twojej niebytności nad tem tylko suszyłam głowę, jak ci najlepiej dokuczyć.
Wybiegłem znowu, poleciałem za miasto dręczyć się swemi myślami, późno w noc powróciłem do domu i poszedłem prosto do mojej sypialni, gdyż od czasu wesela nie dzieliłem nigdy łoża z moją żoną.
Ledwiem się położył i światło zgasił, wzywając snu, na ulgę jedyną cierpieniom moim, usłyszałem kroki czyjeść w korytarzu, prowadzącym do drzwi moich, i wkrótce ujrzałem żonę z pochodnią w ręku. Weszła i szydersko uśmiechając się, postawiła światło na stole, a sama zbliżyła się do mnie:
— Ha! ty śpisz, Dawidzie, a ja czuwam! — odezwała się nielitościwa kobieta. — Zapominasz o mnie: ale ja nie zapominam o tobie. Zostałeś mężem moim, musisz wedle prawa dzielić ze mną łoże małżeńskie: musisz! nie chcę, żebyś choć chwilę w życiu miał spokojną, ty, coś zatruł wszystkie dni i godziny życia mojego.
Zerwałem się z łóżka i chciałem uciec pełen rozpaczy, ale Karolina porwała mię za rękę i silnym zawołała głosem:
— Nie pójdziesz stąd! musisz noc przepędzić ze mną, kiedy dzień w dzień ode mnie uciekasz. Mój Fryderyk nie może mnie pocieszyć... niema dla mnie mego Fryderyka, ty za to pokutuj.
— Oto łoże nasze — dodała. — Chodź, nie puszczę cię! Zaśniemy razem, lub raczej razem czuwać będziemy i razem cierpieć!
To mówiąc, pociągnęła mnie gwałtownie ku łożu; osłabiony, znękany, padłem na nie, ona zgasiła pochodnię i rzuciła się za mną coprędzej do łóżka. Zimny dreszcz przeszedł po mojem ciele, kiedym ją uczuł tak blizko siebie: odepchnęłem ją z całej siły, ale ona uczepiła mi się na szyi i zawołała z piekielnym uśmiechem:
— Ha! jestem twoją żoną! czy ci miło, Dawidzie, przytul się do mnie, niech poczuję bicie tego serca, które poprzysięgłam rozdzierać póty, póki bić będzie. Miałżeś kiedy kochankę, Dawidzie? może nieraz myślą pół życia za jeden jej uścisk dawałeś, a cóżbyś dziś nie dał, żeby się od mojego uwolnić?
— Kobieto! — zawołałem rozgniewany — przestań szydzić i idź precz, bo nie wiesz, co może człowiek, kiedy utraci cierpliwość.
— Co może? — podchwyciła Karolina z uśmiechem, który dotąd słyszę... Może zabić. Myślisz, że się boję śmierci? O nie! będzie to najpiękniejszy dar, jakibym od ciebie otrzymać mogła! Gdybyś miał serc tysiące i tysiąc mi ich oddał, zdeptałabym te ofiary, bo dla mnie było jedno serce Fryderyka, ale on nie był dla mnie! Śmiercią mię nie ustraszysz! Możesz mię uderzyć: alboż ten, kto cierpi duszą, razów się boi? Bądź przytem pewny, że jeśli się na to odważysz, i ja znajdę siły na oddanie każdego uderzenia!
Jej naigrawania przeszyły mi duszę, boleść odebrała mi przytomność, uczułem jej ręce na mojej szyi, zerwałem się pełen gniewu, uścisnąłem tak silnie, że w moich objęciach... skonała.
— O! Boże! — przerwała Justyna, odskakując od łóżka z przestrachem i patrząc na konwulsyjne drgania wszystkich rysów twarzy Dawida. — Tyś był zabójcą własnej żony!
— Ale jakiej żony! — zawołał Dawid, boleśnie obrażony tym wykrzyknikiem.
— I śmiałeś rękę krwią jej zbroczoną oddać mnie i w zamian za serce czyste, które ci dałam, oddać mi drgające serce zbrodniarza!
— Nie, nie, Justyno! — zawołał porywając się z łóżka, biegnąc za uciekającą obłąkany Dawid — moje ręce nie były krwią zbroczone, ani kropla krwi nie pociekła! Udusiłem ją tak zgrabnie, że krzyknąć nie miała czasu! Co za skonanie! w uścisku! co za roskosz. Justyno! nie uciekaj ode mnie. Tyś moja żona! chcę cię uścisnąć! Nie bój się! kropla krwi nie popłynie! uścisnę cię! Justyno!... raz tylko! tylko raz! raz na wieki!




(d. 6 Października 1639 r.)

Jeszcze jedno, będzie kwita.

Pani Twardowska.

We wszystkich kościołach Wilna przedzwoniono na pacierze. Było to około szóstej wieczornej i dobry zmierzch rozciągał się już ponad miastem, lecz dnia tego pogoda zlała się cząstką jeszcze na wieczór.
Na ulicach stały tłumy ludu, milczące, lecz groźne; gdzieniegdzie słychać było głosy księży, a z poduszczania śmielszych ludu przewodników odzywały się krzyki:
— Ukrzyżować wojewodę! poćwiertować piechotę! wyrznąć w pień kalwinów! precz z dysydentami!
Pomimo tych okrzyków, cały lud stał nieporuszony, zdając się tylko oczekiwać, aby mu popęd dano.
Jeden wreszcie odezwał się głośno:
— Oj! niema Zaranka! gdyby on był, jużbyśmy tu oddawna tak z założonemi rękoma nie stali. Te psy zamknęli go do turmy. Powiadają, że go właśnie o tej godzinie miał indagować wojewoda w swoim pałacu, blizko kolegium św. Ignacego.
— Nie — odpowiedział ktoś drugi. — Zaranek siedzi w turmie, stamtąd go dniem nie wyprowadzą, lękając się, aby go nie odbito.
— Tak jakby to nocą odbić nie można — przerwał pierwszy. — O! ja poprzysiągłem dniem i nocą starać się go uwolnić i ręczę, że albo będzie wolny, albo mnie z nim razem posadzą. — To mówiąc, uderzył po rękojeści szabli, kilka osób powtórzyło za nim to poruszenie i zawołało:
— Idźmy wyrznąć kalwinów! Do zboru! do zboru!
— Nie, nie! — krzyknął pierwszy — do wojewody, do jego pałacu, tam są kalwini! Wszyscy się ruszyli i tłumy ludu różnymi zaułkami pośpieszyły do celu swojej wyprawy.
Pałac, na który wymierzone były groźby ludu, leżał niedaleko klasztoru i kościoła św. Ignacego; jeden bok jego wychodził na ulicę Wileńską, drugi na zaułek św. Ignacego.
W kilka chwil już wszyscy stanęli na miejscu i sypnęli się hurmem do okien, a naprzód młodzież akademicka, pełna zemsty ku nieprzyjaciołom swoim, z kamieniami w ręku, z szablami i kijami. Z drugich stron ciskano na dach i drzwi co tylko wpadło pod rękę. Wtem, kiedy napastujący byli bardzo blizko, kilkadziesiąt wystrzałów ręcznych wypadło z okien do tłumu. Ten opór niespodziany zastraszył ich nieco, a widok kilku ranionych i zabitych przeraził ludzi, którzy, jako nieprzywykli do walki, tam tylko szli z zapałem, gdzie się żadnego nie mogli spodziewać oporu.
Stanęli, jak wryci; nie wiedząc jeszcze, co sobie poradzić; wtem głosy słyszeć się dały:
— Uciekajmy! piechota tył nam zabiera! zginiemy! uciekajmy! I z równym pośpiechem jak przyszli, cofnęli się wszyscy, rzucając jeszcze do okien błoto i kamienie, przeklinając i odgrażając się zemstą późniejszą.
Część ludu już umykała, ale z drugiej strony pałacu, od zaułka, wszyscy stali jak mur.
— Spalić tę jaskinię łotrów! — wołano w tłumie.
— Podajcie ognia! wysadzić ich z dymem w powietrze! Podpalić na cztery rogi! Niech całe miasto zginie, byle oni zginęli!...
I kilka osób poleciało do poblizkich domów i przybiegło napowrót z rozpalonemi głowniami, miotając je w powietrzu i rzucając na dach i w okna.
Długo bezużytecznemi były te próżne pokuszenia, bo dach i mury nie lękały się ognia; lecz nagle ze środka zręcznie podłożony pod próg pokrycia, buchnął wiatrem podżegany płomień.
— O! niech się palą psy! — wołali wszyscy — będzie patrzeć z radością na wygubienie tego paskudnego plemienia.
— Oto dach wkrótce cały obejmie i na łby im spadnie! Niech się pieką psy, tak jak w piekle całą wieczność piec się będą.
— Panie Anatazy, czy widzisz asindziej, że oni pono myślą oknami uciekać.
— Nie puścim! hej, bracia! żeby nie umknęli wkoło; a który pierwszy łeb kosmaty pokaże, choćby sam wojewoda, kamieniem, jak żabę!
W uniesieniu dzikiej radości cały lud podnosi w górę czapki i wykrzykuje w niebo głosy; wtem huk ręcznych wystrzałów z tyłu słyszeć się daje. Na ten odgłos, na widok padających, rannych i zabitych, kobiet, dzieci i starców, którzy się przywlekli korzystać z chwili zemsty, rozsypują się wszyscy znowu. Zgiełk, zamieszanie, krzyki, strzały rozlegają się wkoło, a ten obraz tak okropny oświeca pożar, obejmujący dach cały. Niektórzy z uciekających cisną się do Jezuitów, inni w niewypowiedzianym przestrachu uciekają sąsiedniemi ulicami do miasta. Piechota przyciska pozostałych, pastwiąc się nad nimi nielitościwie; a głosy ich płaczliwe i błagające, głuszą dźwięk dzwonów i zgiełk uciekającego ludu.


W czasie, kiedy lud bezskuteczny szturm przypuszczał do pałacu Radziwiłłowskiego, kiedy całe pospólstwo skupiło się w tę stronę miasta, wkoło zamku największa panowała cichość. Dwóch piechurów na straży, z dobytemi szablami, chodziło koło turmy zamkowej. Zdala jednakże dochodziły krzyki, odgłos strzałów, i wkrótce zaświeciła łuna pożaru. Żołnierz, stojący na straży, obracając się do drugiego, odezwał się znienacka:
— Tam gorąco, jak widać.
— Hm! — mruknął drugi ponuro — co nam tam? będzie im gorąco! to znów sprawki studentów.
— Być może.
— O! spodziewaliśmy się tego — rzekł drugi, przechodząc się powoli i patrząc w górę na kraciaste okna, w jednym z których bielała głowa więźnia, wysunięta z za kraty. — Spodziewaliśmy się tego i dziś rano jeszcze. Pan rotmistrz wysłał jeden oddział piechoty w tamtą stronę, drugi do zboru, a trzeci na ulice.
— To tylko źle — odparł drugi, oglądając się wkoło, że nas tu dwóch dwoma zostawili. Byle jaka garstka, mogą odbić więźniów!
— Ba! alboż nie wiesz rozkazu, żeby w takim przypadku więźniom w łby popalić.
Głębokie westchnienie przedarło się przez kraty górnego piętra więzienia, nastąpiło chwilowe milczenie. Dwaj knechci z szablą na ramieniu przeszli się parę razy, jeden z nich stanął i, pokazując w tę stronę, w której świeciła łuna pożaru, zawołał:
Saperment! oni podpalili!
— Nic to — rzekł drugi, chodząc spokojnie — zgaszą!
Pestilenz! ale bo coś strzałów nie słychać. Czy nie pobili piechoty... trzeba się mieć na baczności.
— Cóż u dyabła! pobili? Otto! z gołemi rękoma!
— Ho, ale ten młody, głupi naród, to się na wszystko porwać gotów. Jak nas pozawczoraj zbili kamieniami, to i rusznice nie pomogły.
— A czyż nie słychać strzelania?
— Nie! te przeklęte dzwony zagłuszyły mnie zupełnie, nic nie słyszę, tylko to drelę, drelę! bam! bim! po całem mieście. Jabym tym dziadom łby pokręcił, co oni sobie myślą? O! o! teraz posłyszałem i strzelanie i krzyk, musieli dużo pobić.
— Chwałaż Bogu! jak połowę wytłuką, druga połowa może będzie siedzieć spokojnie.
Hast recht! z nimi inaczej nie można. A ten tam czego wygląda oknem, hę? Mosanie Teufel hosen! schowaj łeb, bo palnę! To mówiąc, nastawił rusznicę ku oknu, z którego widać było głowę wyglądającego więźnia, ale nieustraszony Zaranek, on to bowiem wyglądał, nic nie odpowiedział i nie umknął się wcale. Żołdak się rozgniewał i powtórzył: Umknij się Tausend milionen Teufel!! bo palnę!... a to zakamieniały pies!
— Daj mu pokój, niech patrzy, póki jeszcze ma oczy całe, jak go powieszą, a kruki mu je wydłubią, nie czas będzie gawronić! To ten paniczyk! co to dowodził koło zboru!
— A! co zabił szlachcica i ranił jego żonę!... która chodziła na skargę do wojewody! miała nawet pisać do króla... żeby on się z nią ożenił, kiedy jej męża zabił!...
— Piękna propozycya dla takiego łotra!... ale ho! my go ożenim z panną szubienicą i damy mu postronek w posagu! on to topił księdza rektora!...
— Ah! Milionen Teufel!... to ty, psie?
Zaranek milczał i spokojnie oknem wyglądał. Dwaj knechci stali, wpatrując się w niknącą łunę pożaru i wolniejące w oddaleniu odgłosy uciekającego ludu.
— Ho! już musieli drapnąć!... nie dopomógł im nawet patron Jezowicki, co tam blizko mieszka! Oh! czemuż mię tam niema! dokazałbym cudów tą szablą, którą odebrałem od płatnerza ostrą, jak język jezuity.
Wer da? — wrzasnął w tej chwili drugi żołnierz, ktoś idzie.
— Niema nikogo! — odparł drugi. — Tak ci się zdało! To ten hałas słychać zdaleka!
— Nie! przysiągłbym, że ktoś chodzi z drugiej strony turmy i niejeden. Ty tu zostań, ja pójdę... Już i ten łotr schował głowę... nie widać go, pójdę-no ja zobaczę!
I poszedł, porwawszy rusznicę na plecy, słuchał we drzwiach chwilę i wrócił.
— Niema nikogo — rzekł — ale pójdę na górę więźniów zobaczyć, czy są wszyscy... ty tu pilnuj dobrze, daj mi klucze! nie zaśnij czasem, na przypadek krzyknij na mnie, ja duchem przybiegnę!!
Gdy to mówił i zabierał się wchodzić, stojąc już jedną nogą na progu, ze drzwi wybiegł ktoś nagle, powalił go o ziemię, porwał rusznicę, która mu z rąk wypadła i zniknął w ciemności.
— Łapaj!... trzymaj!...
— Co?? gdzie??
— Ten łotr uciekł! powalił mnie! schwycił rusznicę! goń!... jeszcze niedaleko!
Drugi knecht podbiegł kilka kroków, lecz zapomniawszy się, tak silnie na zawrocie o mur palnął głową, iż upadł.
— Ach! szelma! trzeba krzyknąć na alarm! lub wystrzelić! to ten wisielec, co tu oknem wyglądał!!
— No! strzel!...
— Ale co to pomoże! wszyscy nasi koło pożaru!...
— O! Pestilenz!!




Kędy zajrzysz, rudera, pustki i zniszczenie.

Dziady.

Nazajutrz, to jest siódmego października, ulice były puste, piechota nawet nie chodziła już tak zgwarnie, bo wojewoda osądził, że po dwóch bezskutecznych pokuszeniach nie nastąpi trzecie, i nie tak ostre wydał już rozkazy. Sklepy były zamknięte, posępna cisza panowała wszędzie, kilka tylko dzwonów napróżno wzywało prawowiernych do kościołów, bo nikt się nie pokazał, chyba piechur, lub baba z cebrem po wodę, albo z garnkiem do sąsiadki.
Nazajutrz lud ośmielony nieco, a raczej znaglony potrzebą, zaczął się krzątać. Śmielsi kupcowie otwarli kramy, ale kupujących nie było. Podróżnych tylko kilku Węgrów, Ormian, Greków, Niemców i Rosyan snuło się po ulicach, a tych szanowała piechota, wedle wyraźnych rozkazów pana wojewody. Mnóstwo Żydów także, którym chęć zysku strach i bojaźń przemogła, latało, oglądając się wkoło, trzymając się murów, żeby w razie przypadku schronić się do bramy.


— Czy słychana! — wołał biegnąc ulicą jeden ze studentów do drugiego, który go poprzedzał — słyszałeś??

— Co?
— Boże mój! jak żyję, podobnej nie widziałem szkarady... zdaje mi się, że go jeszcze mam przed memi oczyma...
— Kogo?
— Ach słuchaj!... uciekajmy!... piechota idzie! piechota! piechota!! — to mówiąc, skrył się, co sił biegnąc na dziedziniec ŚwiętoJańskiego kolegium, za nim pobiegł drugi i oba przyczaiwszy się stanęli koło bramy, póki groźny oddział piechoty nie minął ich zupełnie. Wówczas pierwszy z nich, drżąc jeszcze cały z przestrachu, obejrzał się ostrożnie wkoło, pociągnął za połę drugiego i, westchnąwszy, płaczliwie się odezwał:
— Biedny Jaś!...
— Jaki Jaś?
— Nasz! nasz Jaś! cośmy go tak kochali! taki był dobry chłopiec!
— I cóż się z nim stało?
— Biedny! właśnie mu pani matka przysłała była antypastów różnych i przysmaczków. Na rogatkach strażnicy połowę rozerwali... nawet list pani matki rozpieczętowawszy, przeczytali i resztę odesłali mu przez knechta od bram miasta. Biedny Jaś rozgniewał się, że mu wszystkiego nie odesłano w całości, wyłajał knechta. Knecht uciekł, wrócił z kilką żołdakami... biedny Jaś właśnie szedł do księży Jezuitów i zbliżał się do bramy mieszkania.
— Tam! niedaleko zboru!...
— Właśnie!...
— I cóż?
— Zabity!...
— Czy to być może! zabity!...
— Przecież sam patrzałem na to! Biedny Jaś!... jak zaczęli go rąbać po łbie, tak i na śmierć zasiekli! Mnie, sam nie wiedziałem, co się działo, kiedym patrzał na to; łzy płynęły, chciałem krzyczeć, wołać ratunku, bojaźń usta skleiła!... co to będzie z nami! gdzie my się od nich schowamy!...
— Czy nie wiesz? i nasz Sapieha miał przypadek... strzelili do niego knechci na ulicy, o trzydzieści kroków, ale chybili, on upadł, udał zabitego i tak mu uszło!..
— Ach! co też oni dokazują! Wszakże to niema dni kilku, jak tego samego Sapiehę napadli w mieszkaniu i niemiłosiernie zbili, oplwali, zelżyli i ledwie żywcem puścili!... w jegoż to własnej było gospodzie!... ach! gdzież teraz znaleźć spokojność!... — dodał, zakrywając sobie twarz rękoma, student przelękły.
— O! ja żebym był królem... wygnałbym ich z kraju!...
— A! a kiedy król przysiągł im opiekę!..
— A oni czy przysięgli, że jej będą warci?
— Prawda! ale cóż poradzisz! Już ja pisałem do rodzica mego, żeby mnie z tego Wilna wyrwał, wolę ja być w Połocku, tam słyszę spokojnie! a tu!... tu i nocy nie zaśniesz! akademii... szczęściem, że byłem w środku, bo mnie ten Jaś z rozbitą i skrwawioną głową ciągle stoi na myśli. Nie tak było dawniej! kiedym w Lidzie siedział z panią matką... tam, jak na wsi, cicho, kiedy nie było sejmików!.. Bawiłem się sobie, zbierałem kamuszki koło zamku królowej Bony, nad stawem!...
— Wczoraj szliśmy w kilkudziesięciu razem, bo tych, co się zostali na końcu, porąbali i czapki im pozdzierali!
— Tak! a tenże biedny Teofilek, którego rozsiekli niedawno, że był słaby i za drugimi do akademii idącymi nie nadążył!...
— Co już nam się dziwować, kiedy oni na panów profesorów żadnego nie mają względu; oniegdaj podle Dominikanów o mało jednego knecht szpadą nie przebił, teraz jeszcze choruje ze strachu!...
— O! a koło zboru idź broń Boże, to tak jak ksiądz Niedzielski, posłyszysz kamienie koło uszu!...
— Niema godziny, żeby się gdzie strzelanie w mieście nie odezwało!... Musiałeś widywać Tertuliana, posługacza z zakrystyi Farnej.
— Alboż co?
— I on zginął tymi dniami nieborak, szedł niedaleko zboru, wieczorkiem do domu, strzelono doń dwiema kulami i poległ... ach! jak go żałowali księża Jezuici, bo bardzo pięknie śpiewał, aż się okna trzęsły... Bywało tak, jak przytuli rękę do gęby, jak beknie... to aż wszyscy uszy zatykają!...
— O! pamiętam! żeby w kotły bili, byle on rękę do gęby przyłożył, wszystko zagłuszy!
Był Tercyarzem, chowali go bardzo wspaniale, a w oracyi pogrzebowej dobrze kalwinom przyciął ksiądz kaznodzieja!
— Tak! a żaden z nich tego nie słyszał! i gdyby nawet słyszeli, drwiliby z tego; oni za wojewodą siedzą, jak u Pana Boga za piecem.


Takiemi to i tym podobnemi bezprawiami ukończyły się zamieszania, które na długo rozjątrzyły wzajemną katolików i kalwinów nienawiść. Z obu stron porobiono kroki; panny Bernardynki od świętego Michała podały ósmego października b. r. do grodu protestasyę przeciw strzelaniu do swego kościoła i wszystkim krzywdom, jakich w ciągu tego czasu od zborowych doświadczyły, zamierzając sobie skarżyć się samemu nawet królowi i szukać sprawiedliwości. Skarżyli się także i wielkimi głosami o sąd wołali księża Bernardyni i inne klasztory, które dnia czwartego października srodze na kościelnych, mianowicie skarbach zniszczono. Toż kupiec Desaus skarżył się o złupienie kramu i zabranie w nim schowanych pieniędzy. Podali też zaskarżenie ze swojej strony i zborowi, jako bez przyczyny zbór ich zniszczono, rektora topić chciano, i t. d. i t. d. Zabierali się także żalić Jezuici z akademikami, częścią na niesprawiedliwe posądzenia i napaści, częścią na nieznośne krzywdy, przez piechotę im wyrządzane.
Wieści o tych rozruchach doszły już były do króla, który obiecywał na sąd dla wszystkich zesłać komisarzy, co się też i stało w początku następnego, 1640 roku. Tymczasem ksiądz biskup Abraham Wojna, jako kanclerz akademii i zwierzchnik jednej części miasta, pod jego juryzdykcyą zostającej, odbywał w kościele świętego Stanisława, w kaplicy biskupa Wołłowicza zwanej, indagacye względem niektórych bezprawi, które jego podwładnym przypisywano. Wszyscy mocno żądali przybycia samego króla, ale Władysław IV-ty rozmyślał właśnie wówczas nad mającym się ustanowić orderem Niepokalanego Poczęcia Panny Maryi, i czy to z tej przyczyny, czy to dla nadwątlonego rozpustą zdrowia nie ruszył się ze stolicy.
Sapiehowie, jako fundatorowie i opiekunowie klasztoru panien Bernardynek Św.-Michalskich, mocno ich sprawę popierali, ale z żalem wyznać musimy, że dobre ich chęci i starania nic prawie nie zrobiły.
Z osób, któreśmy tu poznali, mało na przyszłość położenie swoje odmieniło.
Ksiądz rektor zborowy żył dość długo i ciągle z wielkiem zadowoleniem kalwinów zborem rządził. Uważano tylko, że pod starość znudniał, chodził często nad Wilię i dumał nad jej brzegami. Przypisywano to myślom o śmierci, której raz w tych miejscach z pomocą Bożą uniknął.
Ksiądz Jurski, zawsze wesół, prześladował księdza Balcera, który do śmierci pisał rozprawę, czy też traktat o bullach taksatorskich Jana XXII i Leona X.
Pani Naborowska, pieszcząc kochanego Wacławka, doczekała się tego, że raz pijany, z karczmy wracając do domu, zmarzł drogi gagatek na drodze.
Justyna Desaus została wdową, powiadają, iż w tym błogosławionym stanie dokonała życia, nie dając się nigdy ściskać nikomu.
Zaranek, długo przesiedziawszy w więzieniu, na wygnanie wreszcie skazany, zniknął zupełnie; co się z jego towarzyszami stało, nie wiadomo.
Panny od świętego Michała, raz tylko jeszcze powoływane ze spokojnego swego zacisza przed komisarzy królewskich (1640), dokonały potem spokojnie życia, opowiadając do śmierci, jaki to był strach dnia czwartego października tysiąc sześćset trzydziestego dziewiątego roku, kiedy kalwini strzelali do Święto-Michalskiego kościoła.

KONIEC.




  1. Piasecki. Chron. p. 544.
  2. Wassemberg. II. L. 3. p. 209. C. I.
  3. Siarczyński. Obr. Wie. Zygm. III. t. 2.
  4. Cellarius;
  5. Theodor. Scuminovius. Episc. Gratianopol. de jure person. titul. 3. n. 16. — Aulor Pol. Defen. p. 113-114.
  6. Cellarius.
  7. Statut Herburtha, Ed. Scharffenberg. Str. 386, przywilej Jagiełły r. 1401.
  8. Patrz Noty N. I.
  9. Między innymi Kottera i Krystynę Poniatowskę.
  10. Patrz Noty N. 2.
  11. Prohibuit ut studiosi extra Regnum operam dantes literis, doctrinas novas aut libros de iis adveherent in Poloniam, Theodor. Scumino. Episc. Gratianopol. de jure pers. tit. 3 n. 16.
  12. Pacem dissidentium in religione tuebor.
  13. Chron. p. 528.
  14. Haeresin advenam esse, praecario degentem in Regno Poloniae, a legitimis rerum dominis antiquisque possesoribus extorquere nil posse, sed quicquid vel minimum concederetur a sponte afferentibus, grato animo accipere debere dissidentes. Piasecki, Chron. 534.
  15. I dziś jest jeszcze na Łukiszkach.
  16. O którym Stryjkowski. Ed. 1766 r. str. 446. Fundował też Król Jagiełło i zbudował Kościół S. Marcina na zamku wyższym Wileńskim, który także prebendą i nadaniem słusznem opatrzył, dziś jako widzimy zniszczał i upadł, tylko znaki od łysej góry malowanego budowania i rozwalonych sklepów stoją.
  17. Nota N. 3.
  18. Patrz Narbutta opis Kościoła Peruna w Swięckim.
  19. Patrz Notę N. 4.
  20. Patrz Notę N. 5.
  21. Albertrandi.
  22. Unoszą się niektórzy, że wyrazu angielskiego home nie można żadnym oddać językiem: czyliż to nie jest blizkie do naszego doma, w znaczeniu, w jakiem używano go wieku XVI??
  23. Opisałem to zdarzenie, tak jakem je słyszał z ust kilku osób; nie wiem, czy jest gdzie wspomniane ale mi się zdaje, że opowiadający musieli się pomylić i położyć na karb Zygmunta Augusta, to co się później wydarzyło.
  24. Było dawniej zwyczajem wieszać w dzień wesela chorągiewkę na dachu p. Gołębiowskiego.
  25. Patrz Noty N. 6.
  26. Gra w karty; obacz Notę N. 7.
  27. Institutiones Christianae.
  28. 1320.
  29. Konstytucye sejmu 1611 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.