Kobieta trzydziestoletnia/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobieta trzydziestoletnia |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1880 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Waleria Marrené |
Tytuł orygin. | La Femme de trente ans |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieznane cierpienia. |
Pomiędzy rzeczką Loing i Sekwaną rozciąga się dolina zamknięta lasem Fontainebleau miastami Moret, Nemours i Montereau. Kraj płaski przedstawia tylko oczom rzadkie wzgórza, czasem pomiędzy zbożami wznosi się kępa drzew, dająca schronienie zwierzynie; wszędzie zresztą widne są tylko szare i żółtawe linie bez końca, właściwe okolicom takim jak Solonia, Beauce albo Berri. Wśród tej równiny pomiędzy Moret i Montereau podróżny spostrzega stary zamek zwany Saint-Lange, któremu nie brak ani rozległości ani majestatu. Otaczają go fosy, mury, pyszne aleje z wiązów, ogromne ogrody a wielkie budynki odpowiadają pańskim potrzebom; ażeby je wystawić, trzeba było dawnych czasów, przywilejów szlacheckich lub olbrzymich dochodów finansistów dzierżawiących dochody państwa, albo téż owych wielkich arystokratycznych fortun zburzonych młotem kodeksu cywilnego.
Jeśli artysta albo marzyciel zabłąka się przypadkiem w tych drogach o głębokich kolejach, na tłustych ziemiach otaczających, zapytuje siebie: przez czyj kaprys poetyczny ten zamek rzucony został wśród téj sawanny zbóż, wśród téj pustyni kredy, błot i piasków, gdzie zamiera wesołość a smutek rodzi się koniecznie, gdzie dusza jest znużona samotnością bez głosu, jednostajnym horyzontem i ujemną pięknością harmonizującą ze smutkami, które nie pragną pociechy.
Młoda kobieta sławna w Paryżu ze swego wdzięku, piękności, dowcipu, wysokiego społecznego położenia i równego mu majątku ku końcowi 1820 roku przybyła i osiedliła się tutaj ku wielkiemu zdziwieniu mieszkańców małéj wioseczki położonéj o milę od zamku. Dzierżawcy i wieśniacy od niepamiętnych czasów nie znali swoich panów; posiadłość ta, choć wiele przynosiła, powierzona była rządcy i starym sługom zamkowym. To téż podróż pani margrabiny zrobiła wielkie wrażenie w okolicy.
W lichéj oberży na końcu wsi, tam gdzie rozchodzą się drogi do Nemours i do Moret, kilka osób było zgromadzonych, ażeby zobaczyć powóz jadący wolno, bo margrabina swemi końmi przyjeżdżała z Paryża. Na przodzie siedziała panna służąca, trzymając małą dziewczynkę więcéj zamyśloną niż wesołą. W głębi nakształt umierającéj wysłanéj na wieś przez doktorów spoczywała matka.
Przygnębiony wyraz twarzy téj wątłéj kobiety, nie zadowolni wcale wiejskich polityków, którzy mieli nadzieję, że jéj przyjazd do Saint-Lange ożywi nieco okolicę. Wszelki ruch zdawał się widocznie antypatyczny téj zbolałéj kobiecie.
Najtęższa głowa w Saint-Lange oświadczyła wieczorem w karczmie, w pokoju gdzie pili przedniejsi mieszkańcy wsi, że smutek wypiętnowany na twarzy pani margrabiny świadczy widocznie, iż była zrujnowaną. W niebytności pana margrabiego, który, jak to głosiły gazety, miał towarzyszyć księciu Angoulême do Hiszpanii, ona miała oszczędzać sumy pożyczone przez margrabiego z powodu złych spekulacyi giełdowych. Margrabia był jednym z największych graczy. Kto wie, może posiadłość miała być sprzedana na drobne części. Można było może robić tu dobre interesa. Każdy więc powinien był przerachować swoje talary, wyciągnąć je z rozmaitych kryjówek i zebrać swe oszczędności, ażeby skorzystać z upadku majętności Saint-Lange. Podobna przyszłość tak się wszystkim podobała, że każdy z przedniejszych mieszkańców pomyślał o sposobie dowiedzenia się prawdy przez ludzi zamkowych. Ale żaden z nich nie mógł dać najmniejszego objaśnienia względem katastrofy, która spowodowała ich panią do zamieszkania na początku zimy swego starego zamku Saint-Lange, kiedy posiadała inne majątki w daleko weselszém położeniu i piękniéj urządzone. Pan mer przyszedł złożyć pani swoje uszanowanie; ale nie został przyjęty. Po merze przyszedł rządca, także bezskutecznie.
Pani margrabina wychodziła ze swego pokoju tylko wówczas, gdy go sprzątano i przez ten czas siedziała w małym saloniku przyległym, gdzie także obiadowała, jeśli można nazwać obiadowaniem to, że siadała do zastawionego stołu, patrzała ze wstrętem na potrawy i jadła tyle tylko, ile potrzeba, ażeby nie umrzéć z głodu. Potém powracała do starożytnéj berżerki, gdzie zasiadała od rana w jedném oknie swego pokoju. Córkę swoję widywała tylko w chwlii[1] tego smutnego obiadu, i to jeszcze zdawało się sprawiać jéj przykrość. Czyż nie trzeba było niepojętych cierpień, ażeby zagłuszyć w młodéj kobiecie uczucie macierzyńskie. Żadna ze sług nie miała do niéj przystępu oprócz panny służącéj. Wymagała w zamku zupełnego milczenia, córka nawet musiała bawić się daleko. Było jéj tak trudno znosić najmniejszy hałas, że każdy głos ludzki, nawet głos własnego dziecka, sprawiał jéj przykrość.
Mieszkańcy okoliczni zajmowali się bardzo temi szczególnościami; ale gdy wyczerpali wszelkie możliwe przypuszczenia, ani mieszczanie okoliczni, ani chłopi nie myśleli więcéj o téj choréj kobiecie.
Margrabina zostawiona sama sobie mogła więc zostawać zupełnie milcząca wśród ciszy, jaką zaprowadziła wkoło siebie i nie miała żadnego powodu opuszczać starożytnego pokoju, gdzie umarła jéj babka i gdzie przyjechała sama szukać śmierci spokojnéj, bez świadków, bez natręctwa, bez tych fałszywych oznak współczucia, pod któremi kryje się tylko samolubstwo, a które w miastach podwajają mękę konania.
Ta kobieta miała lat 26. W tym wieku dusza, jeszcze pełna poetycznych złudzeń, lubi rozkoszować się śmiercią, kiedy śmierć wydaje się dobroczynną. Śmierć jednak pełna jest kokieteryi dla młodych; zbliża się i oddala, pokazuje i niknie, ta powolność odstręcza i niepewność jutra rzuca najczęściéj tych, co jéj szukali, znowu w odmęt świata, tam zaś najczęściéj spotkają boleść, która, stokroć okrutniejsza od śmierci, uderzy ich bez zwłoki żadnéj. Ta kobieta, co żyć nie chciała, miała doświadczyć goryczy owych zwłok w głębi swojéj samotności, a wpośród moralnych ucisków, których śmierć odraczała zakończenie, miała nauczyć się samolubstwa, zgwałcić własne serce i stać się wreszcie urobioną do świata.
Podobnie okrutna i smutna nauka jest prawie zawsze owocem pierwszych cierpień. Margrabina cierpiała prawdziwie pierwszy i może jedyny raz w życiu. Bo nie jest-że to omyłką sądzić, że uczucia się powtarzają? Czyż raz wyklute nie żyją one wiecznie w głębi serc? One tylko usypiają się i budzą w miarę wypadków życiowych, ale trwają ciągle a ich istnienie koniecznie wpływa na duszę. Tym sposobem każde uczucie miałoby jeden tylko dzień wielki, dzień mniéj lub więcéj długi pierwszéj burzy. A boleść, to najstalsze z naszych uczuć, najsilniejsze jest przy pierwszym wybuchu; późniéj inne jéj dotknięcia muszą być coraz słabsze bądź to przez nawyknienie, bądź to z powodu prawa natury naszéj, która ażeby istniéć, musi przeciwstawić sile niszczącéj siłę równą, tylko bierną, poczerpniętą w samolubstwie. Ale pomiędzy wszystkiemi cierpieniami, któreż będzie taką boleścią? Strata rodziców jest zmartwieniem, na które natura przygotowała ludzi. Ból fizyczny jest przechodni, nie zostawia śladu w duszy, a gdyby trwał ciągle, nie będzie już bolem tylko śmiercią. Jeśli młoda kobieta straci nowonarodzone dziecko, miłość małżeńska wkrótce da mu następcę. To cierpienie jest także znikome. Tym sposobem te smutki i wiele innych jeszcze są tylko ciosem, są raną, ale żaden z nich nie niszczy siły żywotnéj; ażeby zabić w człowieku uczucie, co każe mu szukać szczęścia, trzeba, ażeby jedne po drugich uderzały w niego bez przerwy. Wielkim, prawdziwym bolem byłoby więc cierpienie tak mordercze, ażeby objąć razem przeszłość, obecność i przyszłość, nie zostawić żadnéj cząstki żywotnéj w całości, nazawsze wynaturzyć myśli, wypisać się niestarcie na ustach i czole, złamać albo rozluźnić uczucie radości, wkładając w duszę pierwiastek wstrętu dla wszystkich rzeczy tego świata. A jeszcze, żeby być tak ogromnym, żeby zaciężyć na duszy i ciele, ból ten powinien uderzyć człowieka w chwili, gdy wszystkie siły duszy i ciała są młode, musi spiorunować serce bijące całą mocą. Wtedy ból zadaje szeroką ranę, cierpienie jest straszne i nikt nie może go przenieść bez głębokiéj zmiany; więc albo udaje się do nieba, albo, jeśli pozostaje na ziemi, powraca do świata, ażeby kłamać światu, ażeby grać w nim rolę. Bo wówczas zna się już kulisy życia, w których skryć się można, ażeby obrachowywać, płakać lub śmiać się.
Dla istoty, co przeszła kryzys podobny, życie społeczne nie ma już tajemnicy, jest ono ostatecznie osądzone. U kobiet w wieku margrabiny ta najpierwsza, ta największa z boleści ma zawsze jednaką przyczynę. Kobieta, a szczególniéj młoda kobieta, równie wielka duszą jak pięknością, zawsze umieści życie swoje tam, gdzie popycha je natura, uczucie i towarzystwo. Jeśli tego życia jéj zbraknie a ona zostaje na ziemi, doznaje najokrutniejszych cierpień dla tych samych powodów, które czynią pierwszą miłość uczuciem najpiękniejszém ze wszystkich. Dlaczegoż podobne nieszczęście nie miało nigdy ani swego poety, ani swego malarza? Ale czyż ono może być oddane pieśnią lub pendzlem? Nie, sama istota cierpień, jakie sprawia, nie dopuszcza analizy i sztuki. A potém, podobne cierpienia nie mają nigdy powiernika; ażeby po nich pocieszyć kobietę, trzeba je umiéć odgadnąć, bo spadają one na duszę jak lawina, która wprzód zniweczy dolinę, zanim ją zasypie.
Margrabina była wówczas pod wrażeniem cierpień, co długo pozostaną tajemne, bo cały świat je potępia, gdy tymczasem uczucie się niemi pieści i sumienie kobiety kochającéj prawdę zawsze je usprawiedliwi. Dzieje się z temi cierpieniami jak z temi dziećmi nieprzeznaczonemi do życia, które bliższemi są nieraz serca matki niż inne obdarzone wszystkiemi zmysłami. Nigdy może podobnie straszna katastrofa zabijająca życie w jego rdzeniu nie była tak zupełną, tak okrutnie zaostrzoną przez okoliczności, jak to miało miejsce z margrabiną. Człowiek ukochany, młody i wspaniałomyślny, którego prośb nigdy nie wysłuchała, chcąc pozostać wierną ustawom świata, umarł dla niéj, ażeby ocalić to, co społeczeństwo nazywa honorem kobiety. Komuż mogła powiedziéć: Ja cierpię. Jéj łzy były obrazą dla męża, bo on był pierwszą przyczyną katastrofy. Prawa i obyczaje potępiały jéj skargi, przyjaciołka-by się z nich cieszyła, mężczyzna-by na nie spekulował. Nie, ta kobieta mogła płakać spokojnie jedynie na pustyni, tam miała pożréć swoję rozpacz lub być przez nią pożartą, umrzéć lub zabić coś w sobie — może własne sumienie.
Od kilku dni pani d’Aiglemont miała wzrok utkwiony w płaski horyzont otaczający; horyzont ten był obrazem jéj życia, nie było w nim nic niespodzianego, jak dla niéj nie było żadnéj nadziei; wzrok wszystko obejmował odrazu. Tutaj odnajdowała ona obraz zimnego spustoszenia, jaki tkwił w jéj sercu. Mgliste poranki, blade niebo, chmury wlekące się nizko nad ziemią nakształt ołowianéj kopuły, wszystko to odpowiadało jéj chorobliwemu usposobieniu. Serce jéj nie ściskało się z tego powodu, nie było mniéj lub więcéj skołatane; nie, tu jéj cała natura świeża i rozkwitła kamieniała zwolna pod nieustannym wpływem bolu nieznośnego, bo był bez celu. Cierpiała sama w sobie i dla siebie. Cierpiéć w ten sposób nie jest-że to wstępować w sferę samolubstwa? To téż okropne myśli uderzały jéj sumienie i raniły je. Zastanawiając się nad sobą głęboko, widziała w sobie dwie istoty. Była w niéj kobieta, która rozumowała i kobieta, która czuła; kobieta, która cierpiała i kobieta, która więcéj cierpiéć nie chciała.
Myślała o radościach swego dzieciństwa; upłynęło ono tak szybko, że nie miała nawet czasu czuć się szczęśliwą, a teraz te spokojne obrazy przeszłości powracały do niéj tłumnie, jakby dlatego, by lepiéj uczuć mogła rozczarowania małżeństwa, które świat mógł za stosowne uważać, ale które w rzeczywistości było potworném. Na cóż jéj się zdała wstydliwość młodości, rozkosze odrzucone i ofiary uczynione światu? Chociaż wszystko w niéj święciło miłość, oczekiwało miłości, na cóż miała służyć jéj teraz harmonia ruchów, wdzięk uśmiechu i blask spojrzenia? Były to dla niéj jak dźwięki bez celu. Nawet piękność sama była jéj nieznośną jako rzecz nieużyteczna. Widziała z przerażeniem, że nie mogła już być nigdy zupełną istotą, bo straciła władzę używania wrażeń, straciła ich rozkoszną świeżość nadającą taki powab życiu. W przyszłości wszystkie wrażenia, jakich doznać jéj przyjdzie, miały być znikome, nie zostawiać śladu w sercu; a wiele z tych rzeczy, co wzruszały ją niegdyś, musiały już stać się obojętnemi. Po dzieciństwie istoty ludzkiéj przychodzi dzieciństwo serca. A to drugie dzieciństwo kochanek jéj zabrał do grobu. Młoda jeszcze pragnieniem, nie posiadała już téj młodości duszy nadającéj wszystkiemu w życiu smak i wartość. Czyż nie nosiła w sobie zarodka smutku i nieufności, któryby odbierał jéj wzruszeniom gwałtowność i zupełność? Nic już nie mogło powrócić jéj tego szczęścia, którego pragnęła i marzyła je tak piękném. Pierwsze prawdziwe łzy, jakie wylała, zgasiły święty ogień pierwszych uniesień serca, teraz miała wiecznie cierpiéć nad tém, że nie były one tém, czém być mogły. Z tego uczucia pochodzić musi gorzki wstręt, który zmusza usta odwracać się od nowych rozkoszy.
Sądziła teraz życie jak starzec, co się z niém rozstaje. Chociaż czuła się młodą, mnóztwo dni bez radości spadło jéj na duszę, przygniatało ją i czyniło starą przed czasem. I pytała świata z krzykiem rozpaczy, co jéj da w zamian za tę miłość, którą żyła i którą straciła. Pytała siebie, czy w téj miłości minionéj tak czystéj, tak niepokalanéj, myśl nie była stokroć grzeszniejszą od czynów. Wmawiała w siebie winy z rodzajem radości, jakby tym sposobem urągała światu i razem pocieszała samę siebie, że nie była zupełnie połączona z tym, którego opłakiwała. W razie śmierci takie połączenie stanowi pociechę dla tego z kochanków, co pozostaje na ziemi, bo przynajmniéj daje poczucie, że rozkosz była wyczerpaną, szczęście użyte w pełni, i wspomnienie jego pozostanie w duszy na zawsze.
Ona była niezadowolnioną z siebie jak aktorka, co zepsuła rolę, bo ta straszna boleść pożerała wszystkie fibry serca i mózgu. Cierpiała w niéj natura niezaspokojona w najtajemniejszych pragnieniach, miłość własna i ta dobroć, która popycha nieraz kobiety do zrobienia z siebie ofiary.
Poruszając nieustannie te wszystkie kwestye, dotykając wszystkich sprężyn rozmaitéj natury, jakie w nas wyrabia społeczeństwo, osłabiała tak władzę inteligencyi, że wśród najsprzeczniejszych rozumowań nie mogła już nic rozróżnić.
To téż czasami wśród opadających mgieł otwierała swoje okno i pozostawała tak bezmyślnie wdychając silnie zapachy wilgotnéj ziemi, nieruchoma, osłupiała z pozoru, bo szum boleści głuszył w niéj zarówno poczucie harmonii natury jak własnych myśli.
Dnia jednego około południa, w chwili gdy słońce rozjaśniło horyzont, panna służąca weszła niewołana do pokoju i rzekła:
— Już czwarty raz ksiądz proboszcz chce się widziéć z panią margrabiną, a dziś tak się o to dopomina, że nie wiemy, co mu odpowiedziéć.
— Chce zapewne pieniędzy dla ubogich téj parafii, weź dwadzieścia pięć luidorów i daj mu je ode mnie.
— Pani — wyrzekła służąca, powracając po chwili — ksiądz proboszcz odrzuca pieniądze i pragnie z panią mówić.
— Niech więc przyjdzie — odparła margrabina czyniąc wymowny ruch niecierpliwości obiecujący smutne przyjęcie księdzu, od którego prześladowań uwolnić się chciała raz na zawsze stanowczą i szczerą rozmową.
Margrabina dzieckiem będąc straciła matkę, wychowanie jéj naturalnie uległo wpływom rewolucyi, która rozluźniła we Francyi węzły religijne. Pobożność, jest-to cnota niewieścia, i kobiety tylko jedna drugiéj przekazać ją umieją, a margrabina była istną córką osiemnastego wieku, do którego wierzeniami filozoficznemi należał jéj ojciec. Nie pełniła żadnych praktyk religijnych. Dla niéj ksiądz był-to urzędnik wątpliwego pożytku. W położeniu w jakiém się znajdowała, głos religii mógł tylko zaognić jéj cierpienia, a potém nie miała żadnego zaufania do wiejskich proboszczów ani do ich światła; postanowiła więc postawić tego, który do niéj przychodził, na właściwém miejscu, bez cierpkosci, i pozbyć go się jak to czynią bogaci za pomocą pieniędzy.
Proboszcz wszedł, a jego powierzchowność nie zmieniła wcale zamiarów margrabiny. Ujrzała małego brzuchatego człowieka, z twarzą czerwoną, starą i pomarszczoną, który próbował się uśmiechać, ale czynił to źle i niezgrabnie. Łysa jego czaszka przerznięta horyzontalnemi brózdami, zwieszała się nad twarzą i pomniejszała ją jeszcze, trochę tylko białych włosów porastało ją z tyłu nad samym karkiem i okrążało w półkole. Jednakże fizyognomia tego księdza pokazywała pierwotną wesołość. Mięsiste usta, nos lekko zadarty, broda ginąca wśród zmarszczek, wszystko to świadczyło o szczęśliwém usposobieniu.
Margrabina spostrzegła naprzód jedynie główne jego rysy, ale gdy przemówił, uderzyła ją słodycz głosu. Spojrzała na niego uważniéj i zauważyła pod siwemi brwiami oczy, które zaznały łzy, a potém kontury jego policzków widziane z profilu, nadawały téj głowie tak majestatyczny wyraz boleści, że margrabina rozpoznała w księdzu człowieka.
— Pani margrabino — wyrzekł — bogaci należą do nas wówczas tylko, kiedy cierpią; a cierpienia kobiety zamężnéj, młodéj, pięknéj, bogatéj, która nie straciła ani dzieci, ani rodziców, dają się odgadywać i są sprawione przez rany, które w religii tylko mogą znaléźć ulgę. Twoja dusza, pani, jest w niebezpieczeństwie. Nie będę mówił teraz o przyszłém życiu, jakie nas oczekuje, nie, nie jestem w konfesyonale. Ale czyż nie jest moim obowiązkiem oświecić panią o przyszłości społecznego bytu? Przebaczysz więc starcowi natręctwo w imieniu twego szczęścia podjęte.
— Szczęścia! niéma go już dla mnie. Będę wkrótce należéć do ciebie, panie, zupełnie, jak to powiedziałeś, ale na zawsze.
— Nie, pani, nie umrzesz z téj rozpaczy, która cię przygniata i ryje się na twoich rysach, bo gdybyś miała z niéj umrzéć, nie byłabyś w Saint-Lange. Umieramy mniéj nierównie z powodu określonego żalu niż zawiedzionych nadziei. Widziałem najnieznośniejsze, najstraszliwsze boleści, które przecież nie zabijały.
Margrabina zrobiła ruch pełen niedowierzania.
— Pani widzisz we mnie człowieka, którego nieszczęścia były tak wielkie, iż wobec nich twoje własne byłyby bardzo lekkie, gdybyś je z niemi porównać chciała.
Być może, iż długa samotność zaczynała jéj ciężyć, być może, iż była zainteresowana nadzieją wylania w serce przyjazne swoich bolesnych myśli, bo spojrzała na proboszcza pytającym wzrokiem, na którego znaczeniu nie można się było omylić.
— Wyobraź sobie, pani, ojca, któremu z licznéj rodziny zostało tylko troje dzieci. Stracił on koleją rodziców, potém córkę i żonę obie ukochane. Pozostał sam w głębi prowincyi w małéj posiadłości, gdzie wprzódy wiódł życie szczęśliwe. Trzéj jego synowie byli w wojsku, każden z nich zajmował stopień stosowny do lat służby. W czasie Stu Dni najstarszy przeszedł do gwardyi i został pułkownikiem, drugi był szefem batalionu w artyleryi, a najmłodszy szefem szwadronu w dragonach. Ci trzéj synowie kochali swego ojca tak, jak byli przez niego kochani. Gdybyś pani znała niedbalstwo młodych ludzi, którzy uniesieni swemi namiętnościami nie mają nigdy czasu dla uczuć rodzinnych, zrozumiałabyś z jednéj rzeczy głębokość ich przywiązania dla osamotnionego starca, który żył tylko przez nich i dla nich. Nie przeszedł nigdy tydzień, ażeby nie odebrał listu od jednego z dzieci. Ale téż nie był on nigdy dla nich słabym, co zmniejsza szacunek, ani surowym niesłusznie, co ich zraża, ani skąpym w poświęceniu, co zmniejsza przywiązanie. Nie, on był dla nich więcéj niż ojcem, zrobił się ich przyjacielem, ich bratem. Wreszcie pojechał pożegnać się z niemi do Paryża, gdy wraz z armią ruszali do Belgii, chciał zobaczyć, czy mieli dobre konie, czy nic im nie brakowało. Wymaszerowali, ojciec powrócił do siebie. Wojna się zaczęła, miał listy pisane z Fleurus, z Ligny; wszystko szło dobrze. Stoczono bitwę pod Waterloo, znasz pani jéj rezultat. Odrazu cała Francya pokryła się żałobą. Wszystkie rodziny były w śmiertelném przerażeniu. On, jak pani się domyśla, czekał... nie miał ni snu ni spokoju, czytywał gazety, codzień sam jeździł na pocztę. Raz wieczorem powrócił służący pułkownika. Ujrzał go na koniu swego pana, nie potrzebował robić zapytań; pułkownik zginął przecięty kulą armatnią na dwoje. Ku końcowi wieczora, przyszedł piechotą sługa najmłodszego; najmłodszy umarł na drugi dzień po bitwie. Wreszcie o północy artylerzysta przyniósł wiadomość o stracie ostatniego dziecka, na głowie którego biedny ojciec złożył w tak krótkim czasie wszystkie swoje nadzieje. Tak, pani, zginęli wszyscy.
Po krótkiéj przerwie, ksiądz zwyciężył swoje wzruszenie i dodał łagodnie:
— A ojciec nie umarł, zrozumiał, że skoro Bóg zostawiał go na ziemi, powinien daléj cierpiéć — i cierpi; ale rzucił się na łono religii. Cóż miał innego uczynić?
Margrabina podniosła oczy na twarz proboszcza, która teraz promieniała smutkiem i rezygnacyą, i usłyszała jeszcze te słowa, które wywołały jéj łzy:
— Został księdzem, pani; zanim poświęcony został u stóp ołtarzy, poświęciły go łzy.
Przez chwilę zapanowało milczenie. Margrabina i gość jéj spoglądali przez okno na mglisty horyzont, jakby mogli w nim dostrzedz tych, co już nie istnieli.
— Nie został księdzem w mieście — ciągnął daléj — ale prostym proboszczem.
— W Saint-Lange? — zapytała, obcierając oczy.
— Tak, pani.
Nigdy majestat cierpienia nie okazał się Julii tak wielkim, nawet te proste słowa „tak pani“ padały jéj na serce, jak odgłos niewysłowionego bólu. Ten głos dźwięczący tak łagodnie w jéj uchu poruszał ją do wnętrza, był-to rzeczywiście głos nieszczęścia, ten głos pełny, poważny, który zdawał się mieścić w sobie przejmujące brzmienia.
— Panie — wyrzekła niemal z poszanowaniem — jeśli ja nie umrę, cóż się ze mną stać może?
— Czy nie masz pani dziecka?
— Mam — odparła chłodno.
Proboszcz rzucił na nią spojrzenie podobne temu, jakie rzuca lekarz na człowieka chorego śmiertelnie, i postanowił uczynić wszystko, co było w jego mocy, aby ją wyrwać geniuszowi złego, który już wyciągał nad nią rękę.
— Widzisz więc, pani — wyrzekł — że musimy żyć z naszemi cierpieniami, i religia jedynie daje nam skuteczne pociechy. Czy pozwolisz mi pani przyjść tu znowu, przynieść ci słowa człowieka, który umie odczuć wszystkie bóle i który, jak sądzę, niéma w sobie nic groźnego.
— A więc dobrze, przyjdź pan. Dziękuję, żeś pomyślał o mnie.
— Wkrótce powrócę.
Ta rozmowa przyniosła pewną ulgę duszy margrabiny zbyt rozdraźnionéj zgryzotą i samotnością. Ksiądz zostawił jéj w sercu woń balsamiczną i ożywczą, dźwięk słów pełnych wiary. Potém uczuła ten rodzaj pociechy, jaką czuje więzień, kiedy poznawszy głębie swojéj samotności i ciężar swych kajdan, spotyka sąsiada, który pukając w ścianę rozmawia z nim za pomocą tego dźwięku i objawia mu wspólne myśli. Miała niespodziewanego powiernika. Ale wkrótce powróciła do swych gorzkich rozmyślań i powiedziała sobie, jak to czyni więzień, że towarzysz niedoli niczém nie ulży ani jéj więzom ani jéj przyszłości.
Proboszcz nie chciał za pierwszym razem nadto przerazić téj boleści tak samolubnéj, miał tylko nadzieję, iż dzięki swéj zręczności potrafi wzmocnić uczucia wiary za drugiemi odwiedzinami. Na trzeci dzień przyszedł znowu, a powitanie margrabiny przekonało go, że był oczekiwanym.
— I cóż, pani margrabino — zapytał starzec — czy pomyślałaś choć trochę o ogromie cierpień ludzkich? czy podniosłaś oczy do nieba? czy spostrzegłaś tam to mnóztwo światów, które zmniejszając nasze znaczenie i miażdżąc naszę dumę, zmniejszają tém samém cierpienia.
— Nie, panie — odparła — prawa społeczne zanadto ciężą mi na sercu i rozdzierają je zanadto gwałtownie, ażebym mogła podnieść się do niebios. Ale prawa nie są może jeszcze tak okrutne jak obyczaje świata. Och! świat!
— Powinniśmy, pani, poddać się jednym jak drugim, prawo jest słowem, a obyczaje czynem społeczeństwa.
— Słuchać społeczeństwa! — zawołała margrabina z ruchem pełnym oburzenia. — Ach! panie, wszystkie nieszczęścia nasze ztąd pochodzą. Bóg nie wydał wcale praw nieszczęścia, ale to ludzie zepsuli jego dzieło. My kobiety jesteśmy stokroć srożéj pokrzywdzone przez społeczeństwo niżeli przez naturę. Natura narzuca nam fizyczne cierpienia, których nic nie osładza, a cywilizacya rozwinęła uczucia, które zawodzi ustawicznie. Natura zabija istoty słabe, a wy zmuszacie je żyć, ażeby skazane były na ciągłe nieszczęście. Małżeństwo, ta instytucya, na któréj opiera się dzisiaj społeczeństwo, przywala jedynie nas kobiety całym ciężarem. Dla mężczyzny — wolność, dla kobiety — obowiązek. My winnyśmy wam całe życie, wy nam tylko krótkie chwile. Wreszcie mężczyzna wybiera, tam gdzie my tylko ślepo poddać się musimy. O panie, mogę ci wszystko powiedziéć, małżeństwo takie, jak je dziś widzimy, zdaje mi się tylko legalną prostytucyą. Ztąd powstają nasze cierpienia. Tylko ja jedna wśród tylu istot tak fatalnie połączonych powinnabym milczéć, ja sama spowodowałam własne nieszczęście, ja sama chciałam mego małżeństwa.
Zatrzymała się, płakała gorzko i pozostała chwilę milcząca.
— Wśród téj strasznéj nędzy, w tym oceanie boleści — ciągnęła znowu — znalazłam parę ziarnek piasku, na których się oparłam, gdzie mogłam cierpiéć spokojniéj. Huragan wszystko zdruzgotał. Oto jestem sama, bez oparcia, zbyt słaba, by burzom stawić czoło.
— Nie jesteśmy nigdy słabi, skoro Bóg jest z nami — rzekł ksiądz. — Zresztą, jeśli nie masz pani uczuć, którymbyś się poświęcić mogła, czyż nie masz obowiązków do spełnienia?
— Zawsze obowiązki! — zawołała z rodzajem niecierpliwości — ale gdzież będą dla mnie przywiązania, które dodają siły do ich spełnienia? Nic z niczego i nic darmo jest to jedno z najsprawiedliwszych praw natury tak materyalnéj jak moralnéj. Czyż żądałbyś pan, by te drzewa wydawały liście bez ożywczych soków, które w nich krążą? Dusza ma także swoje soki. A u mnie są one wysuszone nazawsze.
— Nie będę pani mówił o uczuciach religijnych, które dają rezygnacyą — wyrzekł ksiądz — ale macierzyństwo czyż nie jest...
— Dość, panie — zawołała margrabina — z tobą będę szczera. Niestety nie mogę nią już być z nikim, jestem skazana na kłamstwo. Świat wymaga nieustannych udawań i pod karą hańby każe nam być ślepo posłusznym swoim prawom. Istnieje podwójne macierzyństwo. Poznałam to dziś dopiéro, dawniéj było-to dla mnie tajemnicą. Jestem matką tylko połowicznie; czyż nie lepiéj byłoby nie być nią zupełnie? Helena nie jest jego córką. Och! nie oburzaj się pan. Saint-Lange jest-to otchłań, która zniweczyła wiele fałszywych uczuć, gdzie powstało wiele okrutnych świateł i runęły gmachy nienaturalnych praw. Mam dziecko, to wystarcza; jestem matką, tak chce miéć prawo. Ale ty, panie, który masz tak subtelnie miłosierne serce, może zrozumiész ten okrzyk biednéj kobiety, co nie dała przystępu do swego serca żadnemu fałszywemu uczuciu. Bóg mnie sądzić będzie, ale zdaje mi się, że nie obrażam praw jego, ulegając przywiązaniom, które on sam złożył w mojéj duszy, oto co w niém znalazłam. Dziecię? czyż to nie jest obraz dwóch istot, owoc dwóch uczuć dobrowolnie zmieszanych? Jeśli ono nie łączy się z wszystkiemi fibrami ciała jak z wszystkiemi wzruszeniami serca, jeśli nie przypomina rozkosznéj miłości, miejsc i czasu, gdzie te dwie istoty były szczęśliwe, ich mowy pełne dźwięków i miękkich myśli, to dziecię jest istotą chybioną. Tak, dla rodziców ono powinno być cudną miniaturą, w któréj odnajdują poemata podwójnego tajemniczego życia, ono powinno być dla nich ożywczém źródłem wiekuistych wzruszeń, być ich przeszłością całą i przyszłością razem. Moja biedna Helenka jest dziecięciem swojego ojca, dziecięciem obowiązku i przypadku, budzi we mnie jedynie instynkt kobiecy, wedle prawa, które każe nam nieprzeparcie bronić istoty wyszłéj z naszego łona. Jestem bez zarzutu wobec społeczeństwa. Czyż nie poświęciłam jéj mego życia i mego szczęścia. Jéj krzyk budzi echo w moich wnętrznościach; gdyby wpadła do wody rzuciłabym się za nią, żeby ją ratować. Ale ona nie żyje w mojém sercu. Miłość wzbudziła we mnie pojęcie innego macierzyństwa wznioślejszego, zupełniejszego, pieściłam we snach dziecię poczęte pragnieniem, zanim pragnienie to ciałem się stało, nakształt cudnego kwiatu rozkwitłego w duszy, zanim narodzi się światłości dziennéj. Jestem dla Helenki, czém według naturalnego porządku matka dla potomstwa swego być powinna. Kiedy potrzebować mnie więcéj nie będzie — wszystko się skończy, za przyczyną znikną i skutki. Jeśli kobieta posiada słodki przywiléj matkowania przez całe życie swojemu dziecięciu, czyż nie zawdzięcza moralnemu poczęciu tego przedłużonego uczucia? Wszakże kiedy dziecko nie poczęło się z duszy, ale jedynie z ciała matki, macierzyństwo zamiera w jéj sercu tak samo, jak to ma miejsce u zwierząt. Tak jest, ja to czuję coraz lepiéj w miarę, jak wzrasta moja biedna mała. Ofiary, jakie dla niéj spełniłam, zniszczyły moje przywiązanie, gdy tymczasem dla innego dziecka moje przywiązanie byłoby nieograniczone, bo dla tego innego nic nie byłoby ofiarą, wszystko byłoby rozkoszą. Tutaj, panie, religia i rozumowanie nic nie zdoła przeciwko uczuciu. Czyż kobieta, która nie jest ani żoną ani matką, a która na swoje nieszczęście zrozumiała miłość w jéj nieporównaném pięknie i macierzyństwo w jego nieskończonych radościach, nie ma prawa pragnąć śmierci? Cóż się z nią stać może? A ja panu powiem, co ona czuje. Sto razy na dzień, sto razy na noc dreszcz wstrząsa moją myślą, mojém sercem, mojém ciałem, kiedy niezwalczone wspomnienie przynosi mi obrazy szczęścia niezaznanego nigdy, a które wyobraźnia maluje mi może większém, niż jest w istocie. Przy tych okrutnych marzeniach bledną moje uczucia i powiadam sobie: czémże byłoby moje życie, gdyby...
Zakryła sobie oczy rękoma i wybuchnęła płaczem.
— Oto jest głąb’ mego serca — dodała — dla jego dziecka zniosłabym najokropniejsze nieszczęścia. Bóg, który umarł obciążony wszystkiemi grzechami ziemi, przebaczy mi tę myśl dla mnie saméj śmiertelną; ale wiem o tém, świat jest nieubłagany; on uważałby podobną myśl za bluźnierstwo, bo ja naigrawam się z praw jego. Ach! chciałabym walczyć z tym światem, ażeby odrodzić jego prawa i zwyczaje, ażeby je połamać. Czyż on nie zranił mnie we wszystkich moich myślach, we wszystkich uczuciach, we wszystkich fibrach, we wszystkich pragnieniach, we wszystkich nadziejach, w przyszłości, w obecnéj chwili i w przeszłości. Dla mnie dzień jest pełen ciemności, myśl jest mieczem, moje serce raną, a dziecię nawet przeczeniem. Tak, kiedy Helenka do mnie przemawia, chciałabym, żeby miała inny głos, kiedy na mnie patrzy — inne oczy. Ona jest przy mnie jakby na to, żeby mi pokazać wszystko, co być powinno, a co nie jest. Z tego powodu jest mi ona nieznośna. Uśmiecham się do niéj, staram się jéj nagrodzić uczucia, jakie jéj odbieram, i cierpię, och! panie, ja zanadto cierpię, aby módz żyć. I będę uchodzić za kobietę cnotliwą, i nie popełniłam winy, i będą mnie szanować. Walczyłam z mimowolną miłością, któréj nie powinnam była uledz; ale jeśli materyalnie dotrzymałam wiary, czyż zachowałam czyste serce? Ono — dodała przyciskając rękę do piersi — należało jedynie do jednego człowieka. A moje dziecko się na tém nie myli. Są spojrzenia, dźwięki głosu, ruchy matek, których siła chwyta duszę dziecka, a moja biedna mała nie czuje nigdy drżenia mojéj ręki ani wibracyi głosu ani dostrzega słodyczy w spojrzeniu, kiedy na nią patrzę, gdy do niéj przemawiam lub ją obejmuję. I spogląda na mnie z wyrzutem, którego znieść nie mogę. Czasem drżę, ażebym w niéj nie znalazła sędziego, co mnie potępi nie wysłuchawszy. Oby Bóg dał, by między nami nie powstała kiedyś nienawiść! Wielki Boże, otwórz mi grób raczéj, pozwól mi umrzéć w Saint-Lange! Ja chcę przenieść się do nowego świata, gdzie odnajdę moję duszę, gdzie będę mogła być matką całą istnością moją. Przebacz mi pan, jestem szalona. Te słowa dławiły mnie, musiałam je wypowiedziéć. Ach! płaczesz pan, nie pogardzasz mną?
— Helenko, Helenko, moje dziecię, chodź! — zawołała z rodzajem rozpaczy, słysząc, że córka wracała z przechadzki.
Maleńka przyszła śmiejąc się i krzycząc, niosła złapanego motyla, ale widząc matkę płaczącą umilkła, stanęła przy niéj i dała się pocałować w czoło.
— Będzie bardzo piękna — wyrzekł ksiądz.
— To żywy portret ojca — odparła margrabina, całując córkę z gorączkowym wyrazem, jak gdyby chciała wypłacić jéj się z długu albo téż zatrzéć wyrzut sumienia.
— Gorąco ci, mamo?
— Idź zostaw nas, mój aniołku — odparła margrabina.
Dziecię odeszło bez żalu, nie patrząc na matkę, prawie szczęśliwa, że mogło uciec od smutnéj twarzy i rozumiejąc już, że uczucia, które się na niéj malowały, były jéj przeciwne. Uśmiech jest-to właściwość, język i wyraz macierzyństwa. Margrabina nie miała uśmiechu. Zarumieniła się spoglądając na księdza, chciała pokazać mu się matką, ale ani ona sama ani jéj dziecię nie umiały kłamać. Rzeczywiście pocałunek szczeréj kobiety posiada miód niebiański, który nadaje pieszczocie żar subtelny przenikający serce. Pocałunki pozbawione téj serdecznéj woni są suche i gorzkie.
Ksiądz uczuł tę różnicę; mógł zmierzyć różnicę dzielącą macierzyństwo cielesne od macierzyństwa duszy, to téż rzucił na tę kobietę badawcze spojrzenie i wyrzekł:
— Masz pani słuszność, byłoby lepiéj dla ciebie, gdybyś umarła.
— Widzę to, rozumiész pan moje cierpienia — odparła — skoro ty chrześcijanin, ksiądz, odgadujesz i pochwalasz nieszczęsne zamysły, jakiemi mnie natchnęły. Tak, chciałam się zabić, ale zbrakło mi odwagi do wykonania tego czynu. Moje ciało było słabe, kiedy dusza była silna, a kiedy ręka nie drżała już, dusza się wahała. Nie pojmuję przyczyn tych walk i tych przemian, zapewne jestem kobietą w całém nikczemném tego słowa znaczeniu bez siły woli, wytrwałą jedynie w kochaniu. Gardzę sama sobą. Wieczorem kiedy moi ludzie już spali, szłam odważnie ku sadzawce, a gdym doszła do brzegu, moja wątła natura brzydziła się zniszczeniem. Spowiadam się z moich słabości. Gdym znowu znalazła się w łóżku, wstydziłam się sama siebie i znowu miałam odwagę. W jednéj z chwil takich, napiłam się laudanum; ale cierpiałam tylko i pozostałam żywa. Byłam przekonana, że wypiłam wszystko, co było w flakonie, a wypiłam zaledwie połowę.
— Jesteś pani zgubioną — rzekł poważnie ksiądz głosem pełnym łez. — Powrócisz do świata i będziesz świat zwodziła; będziesz w nim szukać i znajdziesz to, w czém widzisz równoważnik swoich cierpień, ale kiedyś odpokutujesz za swoje rozkosze.
— Ja — zawołała — ja miałabym oddać pierwszemu lepszemu zręcznemu komedyantowi namiętności ostatnie najdroższe skarby mego serca, miałabym zbrudzić moje życie dla wątpliwéj chwili rozkoszy! Nie! moja dusza będzie strawiona czystym ogniem. Wszyscy mężczyźni mają zmysły płci swojéj, ale taki, coby miał także jéj duszę i coby tym sposobem odpowiadał wszystkim wymaganiom naszéj natury, takiego nie spotyka się dwa razy w życiu. Moja przyszłość jest okropna, wiem o tém, piękność jest niczém bez rozkoszy; ale czyż świat nie potępiłby mego szczęścia, gdyby ono jeszcze dla mnie znaléźć się mogło? Winnam zachować mojéj córce poważaną matkę. Czuję to, jestem zamknięta żelazną obręczą, z któréj bez hańby wyjść mi niepodobna. Obowiązki rodzinne spełniane bez żadnéj nagrody znudzą mnie, będę przeklinać życie, ale przynajmniéj moja córka będzie miała matkę, jeśli nie istotną, to za to wspaniałą. Dam jéj skarby cnoty, ażeby zastąpić skarby uczucia, których jéj dać nie mogę. Nie pragnę nawet żyć, by miéć przyjemność, jaką sprawia matkom szczęście dzieci. Ja w szczęście nie wierzę. Jaki będzie los Helenki? zapewne ten sam co mój. Alboż matki posiadają sposob zapewnienia swoich córek, że człowiek, któremu je oddają, będzie małżonkiem wedle ich serca. Obrzucacie błotem biedne istoty, co się sprzedają za lichy pieniądz przechodniom; głód i potrzeba usprawiedliwiają podobnie znikome związki; — a tymczasem społeczeństwo nie tylko cierpi, ale zachęca długotrwałe związki pomiędzy niewinną dziewczyną a człowiekiem, którego zna zaledwie parę miesięcy, a ona jest zaprzedana na całe życie. Prawda, że cena jest wysoka. Gdybyście przynajmniéj szanowali ją, skoro odmawiacie jéj wszelkiéj nagrody cierpień; ale nie, świat szkaluje najcnotliwsze z pomiędzy nas. Taki jest nasz los widziany pod dwoma postaciami. Prostytucya publiczna i hańba, prostytucya tajemna i nieszczęście! Co zaś do biednych dziewcząt bez posagu to waryują lub umierają; dla nich nie ma litości. Piękność, cnota nie mają wartości w waszym ludzkim bazarze, i nazywacie społeczeństwem ten stek samolubstwa. Więc przynajmniéj pozbawcie kobiety prawa dziedziczenia, przynajmniéj tym sposobem spełnicie prawo natury wybierając wasze towarzyszki, żeniąc się z niemi wedle wyboru serca.
— Pani, twoja mowa dowodzi jasno, że nie pojmujesz ani ducha rodziny ani ducha wiary, to téż pomiędzy samolubstwem społeczeństwa, którém czujesz się dotknięta, a samolubstwem stworzenia pragnącego rozkoszy, wahać się nie będziesz...
— Rodzina! alboż rodzina istnieje, ja przeczę rodzinie wśród społeczeństwa, które po śmierci ojca i matki dzieli majątek i każe każdemu z jéj członków iść w swoję stronę. Rodzina jest współką czasową i przypadkową, śmierć rozwiązuje ją szybko. Nasze prawa zniweczyły rody, dziedzictwo, wiekuistość przykładów i tradycyj. Widzę tylko gruzy wkoło siebie.
— Pani, powrócisz dopiéro wówczas do Boga, gdy jego ręka zaciąży nad tobą, pragnę, ażebyś wówczas miała czas się z nim pogodzić. Zamiast szukać pociechy w górze, spuszczasz oczy na ziemię, filozofowanie i własny interes zepsuły ci serce, jesteś głucha na głos religii, jak wszystkie dzieci tego wieku bez wiary. Rozkosze świata rodzą tylko boleści; a ty zmienisz rodzaj cierpienia, oto wszystko.
— Uczynię pana fałszywym prorokiem — wyrzekła uśmiechając się z goryczą — pozostanę wierną temu, który umarł dla mnie.
— Boleść — odparł — żywotną być może tylko w duszy, przygotowanéj do niéj przez wiarę.
Spuścił oczy, ażeby nie obrazić jéj wątpliwością widną w spojrzeniu. Energiczne skargi margrabiny napełniły go smutkiem. Spotykając egoizm ludzki pod tysiącznemi kształtami, zwątpił o nawróceniu tego serca, które ból wysuszył zamiast zmiękczyć, i gdzie ziarno boskiéj siejby nie mogło się przyjąć, bo głuszone było przez wielki i straszny głos samolubstwa. Jednakowoż nie zraził się i ze stałością apostoła powracał po kilkakroć z nadzieją pozyskania Bogu téj hardéj duszy. Stracił ją dopiéro w dniu, gdy się przekonał, że margrabina jedynie dlatego lubiła z nim rozmawiać, że miała sposobność wspominać tego, który już nie żył. Nie chciał poniżać swego powołania stając się tym sposobem powiernikiem namiętności i stopniowo powracał do formuł i komunałów towarzyskich.
Nadeszła wiosna. Margrabina wyszukiwała rozrywek w swoim głębokim smutku, z braku innego zajęcia zwróciła uwagę na majątek, w którym mieszkała, i nakazała niektóre ulepszenia. W miesiącu październiku porzuciła stary zamek Saint-Lange. Odzyskała tu świeżość i piękność w czasie odpoczynku spowodowanego cierpieniem zrazu gwałtowném, które jednak z koleją czasu słabło, aż roztopiło się w lekkiéj melancholii tak jak obręcz rzucona, wyczerpawszy siłę rzutu, zatrzymuje się po kilku drgnieniach słabnących stopniowo. Melancholia składa się z szeregu podobnych drgnień moralnych; pierwsze z nich graniczą z rozpaczą, ostatnie z rozkoszą; w młodości jest ona pomroką ranną, w starości — wieczorną.
Kiedy margrabina przejeżdżała przez wieś, powóz jéj spotkał księdza, który powracał z kościoła do swego probostwa, złożył jéj ukłon, ale ona odpowiadając nań spuściła oczy i odwróciła głowę, żeby nie widziéć go więcej. Miał on stokroć słuszność, gdy nie dowierzał rozpaczy téj Artemizy z Efezu.