<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Kobieta trzydziestoletnia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. La Femme de trente ans
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

W latach trzydziestu.

Młody człowiek wielkich nadziei należący do jednéj z tych historycznych rodzin, których nazwiska naprzekór prawom nawet pozostaną zawsze związane ze sławą Francyi, znajdował się raz na balu u pani Firmiani. Ta pani dała mu kilka listów rekomendacyjnych do swoich przyjaciółek w Neapolu. Karol de Vandenesse (takie było nazwisko młodego człowieka) przyszedł jéj za to podziękować i pożegnać się zarazem.
Spełniwszy już z talentem kilka misyj, Vandenesse został świeżo dodany jednemu z naszych ministrów pełnomocnych na kongresie w Lublanie i chciał skorzystać z téj sposobności, ażeby zwiedzić Włochy. Na tym balu więc żegnał poniekąd przyjemności Paryża i to życie szybkie, ten wir myśli i rozkoszy, które się często szkaluje, ale w które tak miło jest być wmieszanym.
Przywykły od trzech lat witać różne stolice europejskie i żegnać je wedle kaprysów swego dyplomatycznego powołania, Karol de Vandenesse nie miał czego osobliwie żałować w Paryżu. Kobiety nie wywierały już na nim żadnego wrażenia, bądź-to dlatego, iż według jego uznania namiętność prawdziwa zabrałaby nadto miejsca w życiu człowieka oddanego polityce, bądź-to, że nikczemne zabiegi powierzchownych miłostek nie odpowiadały potrzebom silnéj duszy. My mamy zawsze wielkie pretensye do siły duszy. We Francyi żaden człowiek nawet najbardziéj powszedni nie chce poprzestać na tém, by być poprostu dowcipnym, każden pragnie się czémś więcéj pokazać.
To téż Karol chociaż młody (miał zaledwie lat trzydzieści) już się przyzwyczaił widziéć idee, rezultaty i środki tam, gdzie ludzie jego wieku spostrzegają tylko zwykłe uczucia, przyjemności i złudzenia. Odpychał ciepło i żywość wrodzoną młodości w głąb’ duszy, którą natura obdarzyła szlachetnością. Pracował nad tém, by stać się zimnym i wyrachowanym, starał się zużytkować na zdawkową grzeczność, na wdzięczne obejście, na łudzącą uprzejmość bogactwa moralne, jakie posiadał. Była-to praca ambicyi, smutna rola przywdziana w celu zdobycia tego, co zowie się w świecie świetném położeniem.
Rzucił ostatnie spojrzenie na salon, gdzie tańczono. Zanim opuścił bal, chciał zapewne zatrzymać go w myśli, tak jak widz na operze chce zobaczyć obraz ostatni. Chciał także przyjrzeć się téj zabawie czysto francuzkiéj i studyować jéj objawy, śmiejące się twarze pełne ożywienia, porównywając je w myśli z nowemi fizyognomiami i malowniczemi scenami, jakie czekały go w Neapolu, gdzie zamierzał przepędzić dni parę, zanim miał się udać na swoje dyplomatyczne stanowisko. Zdawał się porównywać Francyą, tak zmienną a przecież tak łatwą do zrozumienia, do kraju, którego okolice i obyczaje znane mu tylko były z opowiadań lub książek sprzecznych z sobą i najczęściéj nieudolnych.
Wtedy przyszło mu na myśl parę zdań poetycznych, dzisiaj nadzwyczaj oklepanych, które jednak odpowiadały może bezwiednie w téj chwili tajemnym potrzebom jego serca, było ono więcéj wymagające, niż znudzone, więcéj bezczynne niż zamarłe.
— Oto — mówił sobie — kobiety najpiękniejsze, najwykwintniejsze, najarystokratyczniejsze w Paryżu. Tu są sławy dnia bieżącego, ludzie, którzy odznaczyli się bądź-to na trybunie, bądź-to w salonie, bądź w literaturze. Tutaj są artyści, tutaj ludzie piastujący władzę, a przecież widzę tylko pomiędzy niemi małe intrygi, miłości bez życia, nic nieznaczące uśmiechy, pogardy bez powodu, spojrzenia bez ognia, wiele dowcipu zapewne, ale zużywanego bez celu. Wszystkie te białe i rumiane twarze nie szukają rozkoszy, ale rozrywki tylko. Nie ma tu wcale wzruszeń prawdziwych. Jeśli kto szuka tylko piór ładnie ułożonych, świeżych gaz, ładnych strojów i ładnych kobiet; jeśli życie jest dla kogo tylko powierzchnią, na któréj prześlizgnąć się należy: oto świat, jakiego pragnie. Trzeba tylko poprzestać na tych nic nieznaczących frazesach, na tych cudnych minkach i nie wymagać uczucia od tych serc. Co do mnie brzydzę się płaskiemi intrygami, które mają za cel małżeństwa, podprefektury i t. p. albo jeśli chodzi o miłostki, jakieś tajemne układy i schadzki, gdyż ludzie wstydzą się pozoru nawet namiętności. Nie widzę tu ani jednéj z tych wymownych twarzy, które świadczą o duszy pożeranéj myślą lub wyrzutem jakim. Tutaj żal lub nieszczęście kryją się wstydliwie pod pozorem żartu. Nie widzę tu ani jednéj kobiety, z którą miałbym przyjemność walczyć, coby mogła w przepaść pociągnąć. Gdzie znaléźć energią w tym Paryżu? Sztylet jest-to przedmiot ciekawości powieszony na gwoździu złoconym i okryty ładną pochwą. Kobiety, pojęcia, uczucia, wszystko to nosi między sobą cechy podobieństwa, nie ma tu już namiętności bo osobistość zniknęła. Stany, rozumy, majątki zostały porównane i wszyscyśmy przywdzieli frak czarny niby żałobę po umarłej Francyi. Niema miłości pomiędzy równemi. Kochankowie powinni miéć różnicę do zatarcia odległości, do zniweczenia; te rozkosze miłości odebrał nam rok 1789. Nuda ciążąca nad nami, nasze bezbarwne obyczaje są wynikiem politycznego systematu. Przynajmniéj we Włoszech wszystko jest żywo odcięte, tam kobiety, są-to jeszcze szkodliwe zwierzęta, niebezpieczne syreny bez rozumu, bez innéj logiki jak logika ich zachceń i przywidzeń, trzeba ich się strzedz jak się strzeże tygrysów...
W téj chwili pani Firmiani przerwała ten monolog, którego tysiąca sprzecznych, niedokończonych, niewyraźnych myśli, słowami oddać nie podobna. Rozkosz marzenia nie jestże cała w tém czémś nieokreśloném, czyż nie stanowi ona rodzaju mgły umysłowéj?
— Chcę — rzekła pani Firmiani — zaprezentować pana kobiecie, która słysząc wiele o tobie, pragnie niezmiernie cię poznać.
Zaprowadziła go do przyległego salonu i wskazała ruchem, uśmiechem i spojrzeniem Paryżanki kobietę siedzącą przy kominku.
— Któż to taki? — zapytał żywo hrabia de Vandenesse.
— Kobieta, o któréj z pewnością mówiłeś pan nieraz bądź-to z pochwałą bądź z naganą, kobieta która żyje w samotności, prawdziwa tajemnica.
— Jeśli byłaś pani kiedykolwiek wspaniałomyślną w swojém życiu, przez litość, powiédz mi jéj nazwisko.
— Margrabina d’Aiglemont.
— Pójdę się od niéj uczyć, potrafiła zrobić z zupełnie nieudolnego człowieka para Francyi, z człowieka bez talentu znakomitość polityczną. Ale powiédz mi pani, czy lord Grenville umarł dla niéj, jak utrzymywało kilka kobiet?
— Być może. Od czasu tego wypadku, czy zdarzył się on dla niéj lub nie, biedna kobieta jest bardzo zmieniona. Nie bywa jeszcze wcale w świecie. To coś znaczy w Paryżu wierność czteroletnia... Jeśli pan ją tu widzisz...
Pani Firmiani umilkła a potém dodała znacząco.
— Ale ja zapominam, żem powinna milczéć, idź pan z nią rozmawiać.
Karol stał przez chwilę nieruchomy wsparty lekko plecami o oddrzwi, cały zajęty przypatrywaniem się kobiecie, która stała się sławną, chociaż nikt nie mógł powiedziéć wyraźnie powodów téj sławy. W świecie spotyka się wiele podobnie niewytłómaczonych rzeczy. A sława pani d’Aiglemont nie była dziwniejszą od sławy wielu ludzi noszących się z jakąś wielką niespełnioną pracą jak statystycy, których świat ma za głębokich na wiarę obliczeń nigdy nie objawionych, jak politycy żyjący rozgłosem artykułu dziennikarskiego, artyści lub autorzy, których dzieło nigdy nie pokazuje się światu, uczeni będący takiemi jedynie w obliczu ludzi nie pojmujących nauki, jak Sganarelle był łacinnikiem z temi tylko, którzy nie umieli po łacinie; są to wszystko ludzie, których świat obdarza rozmaitą sławą stosowanie do powołania. To cudowne wyrażenie: specyalna zdolność zdaje się wymyślone na korzyść podobnych politycznych i literackich bezgłowów.
Karol spoglądał dłużéj na panią d'Aiglemont, niż zamierzył, i był nierad, że kobieta tak go mocno zajęła; ale téż widok téj kobiety zaprzeczał wszystkim myślom, jakiemi bal natchnął młodego dyplomatę.
Margrabina liczyła wówczas lat trzydzieści, była bardzo piękna, chociaż nadzwyczaj drobnych kształtów i delikatnéj postaci. Największy wdzięk jéj stanowiła fizyognomia, któréj spokój zdradzał w duszy zadziwiające głębie. Oko jéj pełne blasku, ale jakby zamglone jakąś myślą nieustającą, jaśniało razem gorączkowém życiem i ostateczną rezygnacyą. Powieki jéj prawie zawsze skromnie ku ziemi spuszczone podnosiły się rzadko. Jeśli spoglądała wkoło siebie, czyniła to ze smutnym ruchem w ten sposób, iż możnaby powiedziéć, że zachowywała cały ogień źrenic dla tajemniczych wpatrywań.
Każden człowiek wyższy czuł pociąg ciekawości do téj łagodnéj i milczącéj kobiety. Jeśli inteligencya starała się odgadnąć tajemnicę ustawicznego oddziaływania obecności na przeszłość i świata na jéj samotność, dusza nie mniéj pragnęła zrozumiéć skrytości serca dumnego niejako ze swoich cierpień.
Zresztą nic w niéj nie niweczyło pierwszego wrażenia. Jak wszystkie prawie kobiety mające bardzo długie włosy, była bladą i niezmiernie białą. Skóra jéj nadzwyczajnie cienka była rzadko omylnym znakiem wielkiéj tkliwości; właściwość tę potwierdzały rysy, które miały cudne wykończenie, jakie malarze chińscy nadają swoim fantastycznym postaciom. Szyja jéj była może trochę za długa, ale takie szyje są pełne wdzięku i nadają głowom kobiecym nieokreślone podobieństwo z magnetycznemi ruchami węża. Gdyby nawet nie istniał żaden ze znaków, przez jakie badacz odgaduje najskrytsze charaktery, dośćby było przyjrzéć się rozmaitym ruchom i zwrotom głowy kobiety, ażeby ją osądzić.
Ubranie pani d’Aiglemont było w harmonii z myślą główną, co nią rządziła. Włosy jéj szeroko zaplecione zebrane były w koronę nad głową bez żadnéj innéj ozdoby, bo zdawało się, że na zawsze zrzekła się wszelkiego stroju. To téż nie było w niéj wcale tych nikczemnych obliczeń kokieteryi, które tak często psują wrażenie, jakie czyni kobieta. Ale jakkolwiek był skromny jéj stanik, nie mógł ukrywać wdzięku figury. Całym zbytkiem jéj długiéj sukni był krój niepospolity, a jeśli podobna przywiązywać myśl jaką do układu materyi, to rzecby można, że obfite i proste fałdy jéj sukni nadawały jéj wielką szlachetność.
Jedynie może zdradzała w niéj kobiecą naturę staranność niezwykła o rękę i nogę; ale jeśli pokazywała je chętnie, to najzłośliwsza rywalka nie mogła zarzucić żadnéj przesady w jéj ruchach; były one zawsze naturalne lub zapamiętane z dzieciństwa. Te resztki mimowolnéj kokieteryi znajdowały swoje usprawiedliwienie we wdzięczném opuszczeniu całéj postaci. To mnóztwo rysów, ten zbiór drobnostek, które czynią kobietę brzydką lub ładną, pociągającą lub nieprzyjemną, mogą być jedynie wskazane szczególniéj w razie, kiedy tak jak u pani d’Aiglemont dusza stanowi węzeł pomiędzy pojedyńczemi rysami i nadaje im rozkoszną harmonią. To téż sposób jéj obejścia był w doskonałéj zgodzie z charakterem twarzy, postaci i ubraniem.
Tylko w pewnym wieku niepospolite kobiety umieją nadać wyraz najlżejszym ruchom. Czy to cierpienie czy szczęście nadaje kobiecie trzydziestoletniéj tę wymowną postawę. Będzie to zawsze żywa zagadka, którą każden tłómaczyć będzie wedle swoich chęci, nadziei lub systematu wreszcie. Sposób, jakim margrabina trzymała oba łokcie oparte na ramionach fotelu i splatała kończyny palców, jak gdyby bawiąc się niemi, pochylenie jéj szyi, opuszczenie ciała znużonego ale giętkiego, które wspierało się jak przełamane w fotelu, niedbałość postawy, ruchy zmęczone: wszystko to pokazywało, że tę kobietę nie nie zajmowało w życiu, że nie zaznała rozkoszy miłości, ale tylko marzyła o nich, że ugina się ona pod ciężarem wspomnień, że zwątpiła o przyszłości czy o sobie i bezczynna bierze próżnię za nicość.
Karol de Vandenesse długo zachwycał się tym cudnym widokiem, ale widział w nim tylko owoc doskonalszego układu niż ten, na jaki ogół kobiet zdobyć się potrafi. Znał pana d’Aiglemont. Za pierwszém spojrzeniem rzuconém na tę kobietę, któréj nie widział dotąd nigdy młody dyplomata, dostrzegł pomiędzy tém dwojgiem ludzi dyzharmonii, niestosowności, jeśli użyjemy prawnego wyrażenia, zbyt silnych, ażeby miłość pani d’Aiglemont dla męża była możliwą. Jednakże prowadzenie jéj było wzorowe a cnota jéj nadawała jeszcze większe znaczenie wszystkim tajemnicom, które dostrzegał w niéj badacz.
Skoro pierwsze zdziwienie przeminęło, Vandenesse szukał najlepszego sposobu zawiązania rozmowy z panią d’Aiglemont i wedle często używanego w dyplomacyi środka, próbował ją zmieszać, ażeby zobaczyć, w jaki sposób to przyjmie.
— Dowiedziałem się — wyrzekł, siadając koło niéj — za pomocą cudzéj niedyskrecyi, że miałem szczęście, nie wiem z jakiego powodu, panią zająć. Winienem pani tém większą wdzięczność, iż dodotąd[1] nigdy nie doświadczyłem podobnéj łaski. Będziesz więc pani temu winną, jeśli nabiorę brzydkiéj wady, bo odtąd nie chcę więcéj być skromnym.
— To szkoda — odparła śmiejąc się — zostaw pan zarozumienie tym, którzy czém inném poszczycić się nie mogą.
W ten sposób zaczęła się rozmowa pomiędzy margrabiną i młodym dyplomatą i rozmowa ta w jednéj chwili ogarnęła tysiące przedmiotów, mówili o malarstwie, muzyce, literaturze, polityce, ludziach, wypadkach i rzeczach. Potém doszli nieznacznie do wiekuistego przedmiotu rozmów we Francyi i po-za jéj granicami, do uczuć, do miłości i kobiety.
— Jesteśmy niewolnicami.
— Królujecie.
Mniéj więcéj dowcipne zdania zamienione przez Karola i margrabinę mogły się streścić w tych słowach będących istotnym wyrazem wszystkich podobnych rozmów obecnych i przyszłych. Czyż te dwa frazesa nie będą wiekuiście znaczyły: „kochaj mnie“, „kochać cię będę“?
— Pani — wyrzekł wreszcie Karol de Vandenesse — zaczynam bardzo żałować, że opuszczam Paryż, we Włoszech z pewnością nie odnajdę tak przyjemnych godzin ani tak dowcipnej rozmowy.
— Znajdziesz pan może szczęście, a wierz mi, znaczy ono więcéj jak wszystkie świetne myśli prawdziwe i fałszywe co wieczór zamieniane w Paryżu.
Zanim się rozstali, Karol de Vandenesse otrzymał pozwolenie złożenia margrabinie pożegnalnéj wizyty. A skoro kładąc się spać i nazajutrz przez dzień cały nie podobna mu było pozbyć się pamięci téj rozmowy i téj kobiety, uważał się za bardzo szczęśliwego, że prośba jego przyjętą została. Czasem zapytywał siebie, dlaczego margrabina zwróciła na niego uwagę? jakie mogły być jéj zamiary? i czynił na ten temat nieskończone komentarze. Czasem znowu wyobrażał sobie, iż odgadł powody jéj ciekawości, i wówczas albo upajał się nadziejami albo téż stygł nagle, stosownie do sposobu, jakim tłómaczył sobie tę grzeczną światową ciekawość tak pospolitą w Paryżu. Czasem czuł się w prawie wszystkiego się spodziewać, czasem znów niczego wcale. Wreszcie chciał się oprzéć chęci ciągnącéj go do pani d’Aiglemont, jednakże do niéj poszedł. Są myśli, którym jesteśmy bezwiednie posłuszni, które istnieją w nas bez naszéj świadomości, a chociaż to zdanie może się zdawać więcéj paradoksalném niż prawdziwém, każda osoba dobréj wiary znajdzie na to w życiu własném dowody. Idąc do margrabiny Karol był posłuszny jednéj z takich myśli.
Kobieta trzydziestoletnia posiada nieopisane uroki dla młodego człowieka; nic naturalniejszego i silniejszego jak związek pomiędzy kobietą taką jak margrabina a człowiekiem jak Vandenesse, w świecie widzimy pełno podobnych. Młoda dziewczyna ma zanadto wiele złudzeń i niedoświadczenia, miłość jéj zbyt często jest poprostu powodowana płcią, ażeby mogła rzeczywiście pochlebiać młodemu człowiekowi, kiedy przeciwnie kobieta wie, na co się waży i poświęca. Tam gdzie jedna pociągnięta jest ciekawością i wielu uczuciami nie będącemi wcale miłością, druga działa z samowiedzą. Jedna ulega, druga wybiera. A sam fakt wyboru stanowi pochlebstwo. Uzbrojona świadomością, prawie zawsze drogo okupioną własném nieszczęściem, oddając się kobieta zdaje się więcéj dawać niż samę siebie; a młoda dziewczyna nieświadoma i łatwowierna, nic nie znając, nic nie umie ocenić; przyjmuje tylko miłość i studyuje ją. Jedna nas uczy i doradza w wieku, w którym człowiek lubi się dać prowadzić, w którym posłuszeństwo jest rozkoszą; druga chce się wszystkiego dowiedziéć i jest naiwną tylko tam, gdzie pierwsza jest tkliwą. Dziewczyna dać nam może jeden tryumf, kobieta zmusza nas do ciągłéj walki. Dziewczyna ma jedynie łzy i przyjemności, kobieta posiada wyrzuty sumienia i rozkosze. Ażeby dziewczyna mogła być istotną kochanką, musi być z gruntu zepsutą, a wtedy parzuca[2] się ją ze wstrętem, gdy tymczasem kobieta ma tysiące sposobów zachowania jednocześnie swéj władzy i swojéj godności. Jedna zanadto uległa daje smutne zapewnienie spokoju; druga ma zbyt wiele do stracenia, ażeby nie zapożyczyć u miłości tysiąca przemian. Pierwsza samę siebie tylko hańbi, druga zabija rodzinę całą dla kochanka. Dziewczyna jednę tylko posiada kokieteryą i sądzi, że już wszystko powiedziała, skoro zdejmie szatę; kobieta przeciwnie ma ich tysiące i kryje się nieskończoną liczbą zasłon, a wreszcie umie pochlebiać wszystkim miłościom własnym, gdy dziewczyna do jednéj tylko przemawia. W kobiecie trzydziestoletniéj istnieją niepewności, trwogi, wstrząśnienia i burze, które nie spotykają się nigdy w dziewiczéj miłości. Doszedłszy do tego wieku, kobieta żąda od młodego człowieka, ażeby wrócił jéj poważanie, które mu poświęciła; wówczas ona istnieje dla niego jedynie, zajmuje się jego przyszłością, pragnie, by życie miał piękne, pełne sławy. Umie być posłuszną, błagać i rozkazywać, poniżyć się i wywyższyć, a co najważniejsza, potrafi pocieszyć w takich chwilach, gdy dziewczyna tylko jęczéć potrafi.
A w końcu oprócz wszystkich korzyści swego położenia, kobieta trzydziestoletnia może przyjąć na siebie rozmaite role, nawet rolę młodéj dziewicy, być wstydliwą jak ona i upiększyć się do tego nieszczęściem. Pomiędzy niemi dwiema istnieje niezmierzona różnica, jaką oddziela to, co przewidziane od nieprzewidzianego, siłę od słabości. Kobieta trzydziestoletnia wszystkiemu zadość uczynić potrafi, a przeciwnie dziewczyna niczemu zadość uczynić nie może. Podobne pojęcia rozwijają się w sercu młodego człowieka i składają się na wytworzenie najsilniejszéj namiętności, bo łączą się tutaj sztuczne uczucia wyrobione obyczajem z wrodzonemi z natury uczuciami.
Krok najważniejszy i najniepowrotniejszy w życiu kobiety jest ten właśnie, który ona najlekkomyślniéj popełnia. Zamężna nie należy już więcéj do siebie, jest królową i niewolnicą domowego ogniska. Świętość kobiet nie może się pogodzić z obowiązkami i wolnością światowego życia. Emancypować kobiety jest to je zdemoralizować. Skoro pozwala się obcemu wejść do sanktuaryum rodziny, nie jest-że to zdać się na jego łaskę? a jeśli kobieta go do niego wciąga, nie jest-że to już błędem a przynajmniéj, mówiąc ściśléj, początkiem błędu? Trzeba przyjąć tę teoryą w jéj całéj rozciągłości lub z góry usprawiedliwić namiętność.
Do téj pory we Francyi towarzystwo wynalazło w tym względzie mezzo termine: śmieje się z nieszczęścia. Na kształt Spartanów, którzy karali jedynie niezręczność, zdaje się przyzwalać na kradzież. Być może, iż jest w tém pewna mądrość. Pogarda ogólna stanowi najstraszniejszą karę ze wszystkich, gdyż w samo serce uderza kobietę. Kobiety stoją bardzo i koniecznie stać muszą o szacunek, gdyż bez niego przestają istniéć. To téż żądają go koniecznie w miłości. Najbardziéj zepsuta z pomiędzy nich wymaga przedewszystkiém rozgrzeszenia z przeszłości, zaprzedając swą przyszłość i stara się wmówić w kochanka, że zamienia za szczęście, jakie on jéj daje, szacunek, którego jéj z tego powodu świat odmówi.
Nie ma kobiety, któraby przyjmując u siebie po raz pierwszy młodego człowieka i znajdując się z nim sam na sam, nie pomyślała coś podobnego, szczególniéj jeśli ten młody człowiek, jak Karol de Vandenesse, jest piękny i rozumny. Wzajemnie każden prawie młody człowiek zakłada sobie skryte nadzieje w podobném położeniu względem kobiety ślicznéj, dowcipnéj i nieszczęśliwéj jak pani d’Aiglemont.
Słysząc anonsowane nazwisko pana de Vandenesse, margrabina się zmieszała, a Karol pomimo pewności siebie, jaką wyrabia zawód dyplomatyczny, przez chwilę nie wiedział, co z sobą począć. Ale margrabina przybrała szybko ten wyraz przyjazny, którym kobiety bronią się przeciw przywidzeniom miłości własnéj. Ten sposób przyjęcia odbiera wszelkie skryte nadzieje, a przecież daje pewną folgę uczuciu kryjąc je po-za formy grzeczności. Kobiety trzymają się wówczas tak długo, jak im to potrzebne, na tém nieokreśloném stanowisku, jak na rozstajnéj drodze, zkąd można równie łatwo dojść do szacunku, do namiętności lub cofnąć się do obojętnych stosunków. Dopiéro w trzydziestu latach kobieta jest w stanie znać całą wartość tego stanowiska. Na niém może ona śmiać się, żartować, płakać, rozczulać się, nie kompromitując się wcale. Posiada wówczas takt potrzebny do poruszania w mężczyźnie wszystkich czułych strun i dźwięków, jakie z nich dobywa. Milczenie jéj jest równie niebezpieczne jak słowa. W tym wieku niepodobna odgadnąć, czy jest szczera czy fałszywa, czy żartuje lub téż mówi naseryo. Pozwoliwszy raz walczyć z sobą, nagle jedném słowem, jedném spojrzeniem, jednym ruchem, którego zna całą potęgę, kończy walkę i staje się panią tajemnicy przeciwnika, sama zaś może zabić go złośliwym żartem lub téż zająć się nim, broniona zarówno jego słabością jak siłą.
Jakkolwiek margrabina zajęła owo neutralne stanowisko podczas pierwszéj wizyty Karola, umiała zachować na niém wysoką godność niewieścią. Jéj tajone cierpienia unosiły się ciągle nad udaną wesołością, którą przybrała jak lekkie chmurki, które niezupełnie kryją blask słoneczny. Vandenesse odszedł doznawszy w czasie tych odwiedzin nieznanych rozkoszy, ale przekonany, że zdobycie kobiety takiéj jak margrabina jest rzeczą zbyt trudną, by warto było ją kochać.
— Byłyby to — wyrzekł sam do siebie odchodząc — sentymenta posunięte do nieskończoności, korrespondencya, któraby nawet ambitnego biuralistę zamęczyła. Jednakże gdybym chciał tylko... Owo fatalne: gdybym chciał tylko wiekuiście wiedzie upartych do zguby. We Francyi miłość własna daje początek namiętności.
Karol był znowu u pani d’Aiglemont i zdawało mu się, że towarzystwo jego było jéj przyjemne. Wówczas zamiast oddać się naiwnie rozkoszy kochania chciał grać rolę podwójną. Próbował być namiętnym i analizować nazimno bieg miłosnéj sprawy, być razem kochankiem i dyplomatą; ale był młodym i szlachetnym; podobna analiza zaprowadzić go miała do bezgranicznéj miłości; bo działając za pomocą sztuki czy natury margrabina była zawsze od niego silniejszą. Ile razy wychodził od pani d’Aiglemont, Karol trwał w swojéj niewierze i poddawał zmienne i wzrastające wrażenia swego serca ścisłemu rozbiorowi, który je zabijał.
— Dzisiaj — mówił sam do siebie za trzecią bytnością — dała mi do zrozumienia, że jest mocno nieszczęśliwa i samotna w życiu, że gdyby nie córka, gorąco pragnęłaby śmierci. Zdawała się zupełnie zrezygnowana. Ja przecież nie jestem ani jéj bratem, ani spowiednikiem, dlaczegoż więc powierza mi swoje zmartwienia? Kocha mnie.
Dwa dni poźniéj, wychodząc znów od margrabiny miał przemowę do obyczajów obecnych.
— Miłość przybiera barwę każdego wieku. W roku 1822 jest doktrynerską. Zamiast jak dawniéj dowodzić jéj czynem, mówi się o niéj, dyskutuje, rozbiera; uczucie wciela się w rozprawę godną trybuny. Kobiety zmuszone są uciekać się do trzech sposobów, najprzód kwestyonują naszę siłę namiętności, przeczą, byśmy byli w stanie kochać tak, jak one kochają. Jest-to kokieterya, rodzaj wyznania, które dziś wieczór rzuciła mi margrabina. Potém czynią się bardzo nieszczęśliwemi, ażeby wzruszyć naszę wrodzoną szlachetność albo téż miłość własną. Czyż to nie pochlebia młodemu człowiekowi pocieszyć taką wielką boleść? A wreszcie mają istną manią dziewiczości, margrabina może myśléć, że wierzę w jéj niepokalaność. Moja wiara w tym względzie będzie wyborném wyrachowaniem.
W końcu, dnia pewnego, wyczerpawszy wszystkie niedowierzania, zapytał samego siebie, czy margrabina szczerą nie była, czy tyle cierpień mogło być udaniem i na co miała przybierać pozór rezygnacyi? Żyła w zupełném osamotnieniu, pożerana zgryzotą, któréj zaledwie pozwalała się domyślać wyrazem twarzy lub słówkiem rzuconém.
Od téj chwili Karol zainteresował się bardzo żywo panią d’Aiglemont. Jednakże często powracając z codziennéj wizyty, która stała się im obojgu równie potrzebną w godzinie naznaczonéj wspólnym instynktem, Vandenesse znajdował jeszcze tę kobietę więcéj umiejętną niż szczerą. I ostatnie jego słowo było: — Rzeczywiście, ta kobieta jest bardzo zręczna.
Dnia jednego wszedł i ujrzał margrabinę w jéj ulubionéj postawie, pełnéj melancholii; podniosła oczy na niego, nie ruszając się wcale, i rzuciła mu jedno z tych pełnych spojrzeń, które są podobne do uśmiechu. W téj chwili twarz pani d’Aiglemont wyrażała zaufanie i prawdziwą przyjaźń, ale nie było na niéj miłości.
Karol usiadł nie mogąc powiedziéć słowa. Ogarnęło go wzruszenie, na które nie znajdował wyrazu.
— Co panu jest? — spytała swoim rzewnym głosem.
— Nic. To jest — dodał po chwili — myślę o rzeczy, o któréj nie myślałem dotąd.
— O czém-że?
— Ależ... o tém, że kongres skończony.
— I cóż... czy pan miałeś być na tym kongresie?
Odpowiedź wyraźna była najwymowniejszém i najdelikatniejszém razem wyznaniem; ale Karol go nie uczynił. Wyraz twarzy pani d’Aiglemont świadczył o tak szczeréj przyjaźni, że to niweczyło wszystkie obrachunki próżności, wszystkie nadzieje kochanka i wszystkie niedowierzania dyplomaty; nie wiedziała lub zdawała się zupełnie nie pojmować, że była kochaną; a kiedy Karol zmieszany wejrzał sam w siebie, zmuszonym był przyznać w duchu, że nic nie uczynił i nic nie powiedział, coby dało powód téj kobiecie do zrozumienia jego miłości.
Pan de Vandenesse znalazł tego wieczoru margrabinę taką, jaką była zawsze: pełną prostoty i tkliwości, prawdziwą w swoim smutku, szczęśliwą z tego, że znalazła przyjaciela; dumną z tego, że spotkała duszę, która ją pojmowała; nie przechodziła poza tę granicę i nie wyobrażała sobie, by kobieta mogła się podwakroć dać uwieść; ona przecież zaznała już miłość i chowała ją krwawą w głębi serca, nie wierzyła, by szczęście dwa razy mogło uśmiechnąć się kobiecie.
W téj chwili Karol odzyskał swą młodzieńczość, był opanowany blaskiem podobnie wzniosłego charakteru i chciał być wtajemniczony we wszystkie szczegóły tego życia zniweczonego daleko więcéj wypadkowym losem niż błędem. Pani d’Aiglemont rzuciła mu tylko jedno spojrzenie, gdy ją prosił, by wyznała mu powód tego nadmiaru smutku, który nadawał jéj piękności cudną harmonią melancholii, ale to głębokie spojrzenie było jakby stwierdzeniem uroczystéj umowy.
— Nie czyń mi pan podobnych zapytań — wyrzekła. — Cztery lata temu, w dzień podobny dzisiejszemu, ten, co mnie ukochał, ten, którego szczęściu byłabym poświęciła nawet własny szacunek, umarł — umarł, ażeby mój honor ocalić. Miłość ta przerwała się w chwili, gdy była młoda, czysta i pełna złudzeń. Zanim ogarnęła mnie namiętność, do któréj popchnął mnie niezwalczony fatalizm, dałam się uwieść, jak wiele młodych dziewcząt, piękną powierzchownością człowieka kryjącą zupełną moralną nicość. Małżeństwo zniweczyło wszystkie moje nadzieje. Dzisiaj straciłam szczęście legalne i to szczęście, które zowią zbrodniczém, nie zaznawszy go w rzeczywistości. Nic mi nie pozostaje. A jeśli nie potrafiłam umrzéć, powinnam przynajmniéj pozostać wierną moim wspomnieniom.
Powiedziawszy to nie zapłakała, tylko spuściła oczy i zacisnęła palce zaplecione zwykłym sobie ruchem. Mówiła to wszystko poprostu ale dźwięk głosu świadczył o rozpaczy równie głębokiéj, jaką zdawała się być jéj miłość, i nie zostawiał żadnéj nadziei Karolowi.
To straszne życie skreślone w kilku słowach i dopełnione załamaniem rąk, ta silna boleść w téj wątłéj istocie, te przepaści w tak pięknéj głowie a wreszcie ten smutek, te łzy, te cztery lata żałoby oczarowały Vandenessa; pozostał milczący i uczuł się małym wobec téj wielkiéj i szlachetnéj kobiety; przestał widziéć jéj wytworną piękność, widział tylko jéj niepospolitą duszę. Spotykał wreszcie tę idealną istotę tak fantastycznie wymarzoną, pożądaną tak gwałtownie przez tych wszystkich, co chcieliby życie zamknąć w namiętności, co szukają jéj gorączkowo i umierają często nie używszy skarbów szczęścia, o jakich śnili.
Słysząc te słowa, spoglądając na tę wzniosłą piękność Karol zawstydził się swoich nikczemnych myśli. Czuł się bezsilnym, nie był w stanie dostroić się do wysokości téj sceny tak prostej i tak wzniosłéj razem, i potrafił tylko odpowiedziéć komunałami o losie kobiety.
— Pani, trzeba umiéć zapominać o swoich boleściach — wyrzekł — albo wykopać sobie grób odrazu.
Ale rozumowanie jest zawsze niedołężne wobec uczucia; pierwsze zamyka się koniecznie w pewnym zakresie, jak każda rzecz pozytywna, drugie jest nieskończone. Jest-to właściwością dusz małych rozumować tam, gdzie czuć trzeba. Vandenesse pojął to, zamilkł, patrzał długo na panią d’Aiglemont i wyszedł.
Ogarnęły go zupełnie nowe myśli i powiększały stokroć w oczach jego znaczenie kobiety; podobnym był do malarza, który uważa jako typ piękna nikczemne modele swojéj pracowni i spotyka nagle Mnemozynę z Muzeum, owę najpiękniejszą i najmniéj ocenioną statuę starożytną.
Karol był głęboko zakochany. Kochał on panią d’Aiglemont z dobrą wiarą młodości, z wylaniem zupełném, które nadaje pierwszéj miłości tak nieporównany wdzięk i urok nieodnaleziony już potém nigdy, jeśli po téj pierwszéj miłości następują inne. Ona-to jest tak rozkoszną i tak zachwyca kobiety, które ją wzbudzają, gdyż w błogosławionym wieku lat trzydziestu, poetycznym rozkwicie niewieściego istnienia, umieją one ocenić jéj wartość, ogarnąć bieg życia całego i zrozumiéć równie dobrze przeszłość jak i przyszłość.
Kobiety znają wówczas cenę miłości i używając jéj, lękają się utracić. Dusza ich jest jeszcze piękna miłością, co ich opuszcza, a namiętność ich wzrasta wobec przerażającéj przyszłości.
— Kocham — mówił sobie wówczas Vandenesse, odchodząc od margrabiny — i na moje nieszczęście spotykam kobietę skrępowaną wspomnieniami. Walka z umarłym jest trudna, nie ma go już, więc nie może popełnić głupstwa ani przestać się podobać, widzi się tylko jego piękną stronę. Chciéć zabić rozkosz wspomnienia i nadzieje, jakie pozostają na grobie kochanka budzącego to, co najpiękniejsze w miłości — pragnienie: nie jest-że to kusić się o obalenie doskonałości saméj?
Te smutne uwagi, powstające ze zniechęcenia i trwogi o pomyślny rezultat, będące oznaką każdéj prawdziwéj namiętności, były to ostatnie oddźwięki jego zwyciężonéj dyplomacyi. Od téj chwili nie miał już żadnych wstecznych myśli, stał się pastwą swojéj miłości i gubił się w drobnostkach tego nieokreślonego szczęścia, które żywi się słowem, milczeniem i nadzieją. Chciał kochać platonicznie, przychodził w dzień oddychać powietrzem, którém oddychała pani d’Aiglemont, wrósł niemal w jéj dom i wszędzie jéj towarzyszył z despotyzmem namiętności mieszającéj zawsze samolubstwo nawet do największego poświęcenia.
Miłość ma swój instynkt; umié znaleźć drogę do serca, tak jak najsłabszy owad dąży do ulubionego kwiatu z nieprzepartą wolą, która się niczém nie zraża. To téż kiedy uczucie jest prawdziwe, nie można wątpić, że podzieloném zostanie. Czyż to nie może rzucić kobietę we wszystkie męki trwogi, jeśli przypadkiem pomyśli, że życie jéj zależy od większego lub mniejszego wytrwania, prawdy i siły, jakie jéj kochanek złoży w swojéj miłości! A tymczasem niepodobna kobiecie, żonie, matce obronić się od miłości młodego człowieka; jedyną rzeczą, jaką przeciw niemu uczynić może, jest przestać go widywać, skoro tylko odgadnie tę tajemnicę serca, którą kobieta zawsze odgadnąć umie. Podobne postanowienie jest jednak nadto ostateczne, ażeby kobieta powziąć je mogła w chwili, gdy małżeństwo jéj cięży, nudzi ją i męczy; w chwili, gdy miłość mężowska ostygła, jeśli nawet mąż nie porzucił jéj zupełnie. Brzydkiéj kobiecie pochlebia uczucie, które ją piękną czyni. Dla młodych i pięknych pokusa leży w tychże samych darach i staje się niezmierną. Cnotliwe czują dziwną rozkosz w wielkości ofiary, jaką dla kochanka ponoszą i ona odkupia je niejako we własném sumieniu. Wszystko słowem staje się powodem upadku. To téż nie ma nigdy dość silnéj obrony przeciw tak silnym pokusom. Odosobnienie, na jakie niegdyś skazane były kobiety w Grecyi i na Wschodzie, a które dzisiaj wchodzi w modę w Anglii, jest jedyną ostoją moralności rodzinnéj; ale pod panowaniem tego systematu przyjemności towarzyskie ginąć muszą, a wówczas zebrania światowe, grzeczność, wdzięk obyczajów, wszystko to staje się niemożebne. Wobec tych dwóch systemów narody będą musiały wybierać.
W kilka miesięcy po wzajemném poznaniu pani d’Aiglemont znalazła swoje życie ściśle związane z życiem Vandenessa. Z pewném zdziwieniem ale bez pomieszania żadnego i nawet z niejaką radością spostrzegła, że podziela jego gusta i jego myśli. Czy to ona przejęła idee Vandenessa lub téż, czy Vandenesse poszedł za kierunkiem jéj najlżejszego kaprysu? — nie zastanawiała się nad tém. Już pochwycona prądem namiętności ta czarująca kobieta powiedziała sobie z fałszywą pewnością, pod którą często ukrywa się bojaźń: „O nie! ja pozostanę wierną temu, co umarł dla mnie“.
Pascal powiedział: „Wątpić o Bogu jest-to w Niego wierzyć.“ Można w ten sam sposób powtórzyć, iż kiedy kobieta myśli o obronie, już jest zgubioną. W dzień, w którym margrabina przyznała saméj sobie, że Vandenesse ją kocha, wahała się pomiędzy tysiącem sprzecznych uczuć. Odezwały się w niéj przesądy doświadczenia. Czyż byłaby szczęśliwa? czyż mogłaby znaléźć szczęście, łamiąc prawa, na których społeczeństwo słusznie lub niesłusznie oparło swoję moralność? Dotąd życie miało dla niéj same gorycze. Czyż mogły połączyć się trwale dwie istoty skrępowane więzami, jakie nakłada towarzystwo? A znowu, czyż szczęście mogło być okupione zbyt drogo? Czyż to szczęście tak silnie pożądane, którego pragnienie jest każdemu wrodzone, nie miało w końcu stać się jéj udziałem? Ciekawość jest zawsze naturalnym sprzymierzeńcem kochanka.
Wśród podobnych myśli nadszedł Vandenesse, a obecność jego rozproszyła widma przez rozsądek wywołane.
Jeśli takie są kolejne przeobrażenia, przez które przechodzi nawet gwałtowne uczucie pomiędzy młodym mężczyzną a kobietą trzydziestoletnią, nadchodzi jednak chwila, gdy wszystkie półcienie znikają, gdy rozumowania zlewają się z pragnieniem i są przez nie pochłonięte. Im dłuższy był opór, tém potężniejszy staje się głos uczucia. Tutaj więc kończy się to studyum obnażonéj natury, jeśli można zapożyczyć tego wyrazu od malarsstwa; bo powieść obecna raczéj tłómaczy niebezpieczeństwa i cały mechanizm miłości, niżeli miłość maluje w jéj pełni. Ale od téj chwili nagi szkielet codzień nabierał ciała i koloru, aż przywdział wreszcie cały wdzięk młodości, ożywił się jéj blaskiem, pięknością, ułudą uczuć i ponętą życia.
Karol znalazł panią d’Aiglemont zamyśloną, a gdy ją zapytał głosem, w którym drgały wszystkie słodkie czary serdecznego wyrazu: „Co pani jest?“ — ona nie była w stanie mu odpowiedziéć.
To pytanie świadczyło o doskonałéj harmonii serc, i margrabina przedziwnym instynktem niewieścim zrozumiała, że skarga lub zwrot do jéj nieszczęść stanowiły w téj chwili zachętę. Skoro każde jéj słowo miało swoje znaczenie dla nich obojga, była już blizką przyjaźni. Spojrzała w siebie jasno i umilkła, a jéj milczenie naśladowane zostało przez Karola.
— Jestem cierpiącą — wyrzekła wreszcie przerażona doniosłością chwili, w któréj spojrzenia zastępowałw[3] słowa i rozmawiały wyraźnie.
— Pani — odparł Vandenesse głosem łagodnym ale wzruszonym bardzo — dusza i ciało są silnie związane. Gdybyś była szczęśliwa, byłabyś młodą i czerstwą. Dlaczego nie chcesz przyjąć od miłości tego, co ci miłość odjęła? Sądzisz, że życie twoje jest skończone w chwili, kiedy się ono zaledwie zaczyna. Powierz się staraniom przyjaciela. Tak błogo jest być kochaną.
— Jestem już starą — wyrzekła — nicby mnie nie usprawiedliwiało, gdybym zrzekła się cierpienia. Trzeba kochać, mówisz pan, a więc ja kochać ani mogę anim powinna. Oprócz pana, co swoją przyjaźnią osładzasz mi życie, nikt mi się nie podoba, nikt nie mógłby zatrzéć moich wspomnień. Mogę przyjąć przyjaciela, odrzuciłabym kochanka. A potém, czyżby to było wspaniałomyślnie z mojej strony dawać zwiędłe serce w zamian za młode, podbudzać złudzenia, którychbym nie mogła podzielać; obdarzać szczęściem, w którebym nie wierzyła lub zawsze lękała się utracić? Odpowiadałabym może samolubstwem na czyje poświęcenie, ja obrachowywałabym w czasie, kiedyby on czuł tylko; moja pamięć obrażałaby żywość jego rozkoszy. Nie, pierwsza miłość zastąpioną być nie może nigdy. A wreszcie, któżby mógł za taką cenę pożądać mego serca?
Te słowa nacechowane okropną zalotnością były niejako ostatnią obroną jéj rozsądku. „Jeśli się zrazi, pozostanę samotną i wierną wspomnieniu“. Ta myśl przyszła do głowy pani d’Aiglemont i była tą zbyt słabą gałązką wierzbiny, któréj chwyta się człowiek tonący, zanim go prąd pochwyci. Usłyszawszy ten wyrok Vandenesse zadrżał mimowolnie, i to zrobiło silniejsze wrażenie na margrabinie niż wszystkie jego dawne starania. Kobiety najwięcéj są wzruszone, gdy spotykają w mężczyźnie te wdzięczne subtelności, te wytworne uczucia, które zwykle są ich samych wyłącznym udziałem. Dla nich wdzięk i subtelność są oznaką prawdy. Drżenie Karola świadczyło o prawdziwéj miłości. Mierzyła jéj siłę siłą cierpienia. Młody człowiek wyrzekł z pozorem chłodu:
— Może masz pani słuszność; nowa miłość, nowa zgryzota.
Potém zmienił rozmowę i mówił o rzeczach obojętnych, ale był widocznie wzruszony i spoglądał na panią d’Aiglemont z palącą uwagą, jak gdyby widział ją raz ostatni. Wreszcie odszedł, a oddalając się, wyrzekł niepewnym głosem:
— Żegnam panią.
— Do zobaczenia — odparła z subtelną zalotnością, będącą tylko udziałem kobiet wyborowych.
Nie odpowiedział na to nic i wyszedł.
Kiedy Karola już nie było; kiedy ujrzała puste miejsce przed chwilą przez niego zajęte: uczuła żal wielki i czyniła sobie tysiąc wyrzutów. Namiętność robi ogromne postępy w sercu kobiety wówczas, kiedy sądzi, że była nazbyt okrutną lub zraniła boleśnie duszę szlachetną. W miłości nigdy nie należy lękać się złych uczuć, przeciwnie one są zbawienne; kobiety zazwyczaj upadają tylko pod naciskiem jakiego cnotliwego popędu. Piekło jest brukowane dobremi chęciami: to przysłowie znajduje wszędzie swoje przystosowanie.
Przez kilka dni Vandenesse się nie pokazał. Każdego wieczora o godzinie, w któréj zwykle przychodził, margrabina oczekiwała go z niecierpliwością pełną wyrzutów sumienia. Pisać równało się wyznaniu. Instynkt ostrzegał ją, że powróci. Szóstego dnia wreszcie kamerdyner go zameldował. Nigdy nie usłyszała jego nazwiska z taką przyjemnością. Radość, jakiéj doznała, przeraziła ją samę.
— Ukarałeś mnie pan — wyrzekła.
Vandenesse spojrzał na nią, jakby nie rozumiał.
— Kara! — zapytał — a za co?
Karol doskonale pojmował margrabinę, ale skoro ona domyślała się jego cierpień, chciał się za nie pomścić.
— Dlaczego nie odwiedzałeś mnie pan jak zwykle? — zapytała go z uśmiechem.
— Więc pani nie widziałaś nikogo? — odrzekł — ażeby uniknąć wyraźnéj odpowiedzi.
— Zdaje mi się, że był tutaj pan de Ronquerolles, pan de Marsay z małym d’Esgrignon, jeden wczoraj, drudzy dziś rano, bawili po parę godzin. Widziałam także, o ile sobie przypominam, panią Firmiani i pańską siostrę, panią de Listomère.
Te słowa sprawiły mu znowu cierpienie, cierpienie niezrozumiałe dla tych, co nie kochają z tym nieubłaganym despotyzmem, z tą potworną zazdrością, która chce odosobnić istotę ukochaną od wszelkich obcych wpływów; od tego wszystkiego, co nie jest miłością.
— Jakto — powiedział sobie Vandenesse — ona przyjmowała, ona widziała ludzi zadowolnionych, rozmawiała z niemi, kiedy tymczasem ja byłem samotny — nieszczęśliwy.
Pogrążył swój smutek i swoję miłość w głębi serca, tak jak się rzuca trumnę na dno morza. Myśli jego były tego rodzaju, że wypowiedziéć ich nie mógł, były one szybkie, jak owe zabójcze gazy, które ulatniając się śmierć niosą. Tylko czoło jego zachmurzyło się a pani d’Aiglemont, wiedziona instynktem miłości, podzieliła jego smutek, nie domyślając się jego przyczyny. Nie zadawała mu ona rozmyślnego cierpienia i Vandenesse spostrzegł to wkrótce.
Zaczął mówić o swojém położeniu, o swojéj zazdrości jako o jednéj z tych hipotez, które kochankowie tak lubią roztrząsać. Wówczas margrabina zrozumiała wszystko, to ją wzruszyło do tego stopnia, iż nie mogła wstrzymać się od łez.
Od téj chwili wkroczyli w niebo miłości. Niebo i piekło są-to dwa olbrzymie poemata streszczające dwie jedyne osie naszego bytu: szczęście i boleść. Czyż niebo nie pozostanie nazawsze obrazem nieskończoności naszych uczuć, czyż możemy wyobrazić je sobie inaczéj jak po szczególe, skoro szczęście jest zawsze jednakie. Tymczasem piekło posiada najróżnorodniejsze męczarnie, które możemy wcielać w poezye, bo każda z nich jest inna.
Pewnego wieczoru kochankowie sami we dwoje siedzieli w milczeniu jedno przy drugiém i spoglądali na czyste niebo, na które ostatnie promienie słoneczne rzucały barwy purpury i złota. W téj chwili dnia powolne cieniowanie schodzących blasków zdaje się budzić niektóre uczucia, namiętności mają słodsze drgania i czujemy z rozkoszą wobec tego spokoju cichnące burze wewnętrzne. Natura, pokazując niepewne obrazy szczęścia zachęca nas, byśmy go używali, skoro jest nam dostępne, lub żałowali go, gdy przeminie.
W podobnych chwilach, bogatych w zachwyty, pod kopułą blasków, których miękkie tony łączą się z wewnętrznemi harmoniami, trudno opierać się potędze pragnień serdecznych. Wówczas smutek słabnie, radość upaja a boleść przygniata. Wspaniałe cuda zachodu zachęcają wyznania, cisza staje się niebezpieczniejszą od słów i nadaje spojrzeniom potęgę i nieskończoność niebios, które się w nich odbijają. Jeśli się wówczas przemawia, najmniejsze słowo posiada moc nieprzepartą, możnaby powiedziéć, że słowa są pełne blasków a spojrzenia — purpury, bo czyż niebo nie znajduje się wówczas w nas samych, albo czyż nie czujemy się w niebiosach?...
W taki wieczór Vandenesse i Julia — od kilku dni pozwalała nazywać się w ten sposób przez człowieka, którego sama zwała Karolem — milczeli lub jeśli mówili, słowa ich odbiegały szybko od pierwotnego przedmiotu rozmowy, zapominali o znaczeniu słów, zasłuchani rozkosznie w tajemniczych myślach, jakie się pod niemi kryły. Ręka margrabiny spoczywała w ręku Vandenessa, ona oddawała mu ją nie myśląc, by wyświadczała mu łaskę.
Wychylali się razem, ażeby przypatrywać się jednemu z tych wspaniałych zachodów, w którym obłoki pełne śniegu, lodników i szarych cieni rysują się na łonach gór fantastycznych, jednemu z tych obrazów pełnemu gwałtownych kontrastów pomiędzy jaskrawością ogni i czarnemi tonami, które grają na niebie i oblekając je nieporównaną, niepojętą poezyą. Spoglądali z zachwytem na te cudne obłoczne pieluchy, wśród których co dnia odradza się słońce i które służą mu razem za wspaniały całun otaczający jego codzienne konanie.
W téj chwili włosy Julii musnęły lekko twarz Vandenessa, odczuła to lekkie zetknięcie i zadrżała; a on zadrżał więcéj jeszcze, bo oboje doszli stopniowo do stanu, w którym pozorny spokój tak zaostrza zmysły, że najlżejsze wstrząśnienie pobudza do łez, jeśli serca są smutne, lub obdarza je nieskończoną rozkoszą, jeśli pełne są miłości.
Julia ścisnęła prawie mimowolnie dłoń jego i to ściśnienie dodało odwagi onieśmielonemu kochankowi. Szczęście obecnéj chwili i nadzieje przyszłości, wszystko to zmieszało się we wzruszeniu pierwszéj pieszczoty, skromnego przelotnego pocałunku, jaki pani d’Aiglemont pozwoliła mu złożyć na swojéj twarzy.
Im słabszą była łaska przez nią udzielona, tém niebezpieczniejszą się stała. Na nieszczęście ich obojga nie było w nich ani udania ani fałszu żadnego. Było-to poprostu porozumienie dwóch pięknych dusz rozdzielonych tém wszystkiém, co się nazywa prawem, a zjednoczonych wiekuistą atrakcyą i pokusą złożoną w naturze.
W téj chwili wszedł pan d’Aiglemont.
— Ministeryum zmienione — wyrzekł — wuj pański wchodzi do nowego gabinetu, masz teraz wszelką szansę zostać ambasadorem, panie Vandenesse.
Karol i Julia spojrzeli na siebie z rumieńcem. Ten wstyd zobopólny stał się dla nich nowym węzłem. Oboje połączyli się jednaką myślą, jednakim wyrzutem sumienia. Jest-to węzeł straszny równie silny pomiędzy dwoma zbójcami, którzy zamordowali człowieka, jak pomiędzy dwojgiem kochanków winnych pocałunku. Trzeba było jednak odpowiedziéć margrabiemu.
— Ja nie chcę już opuszczać Paryża — wyrzekł Vandenesse.
— Wiemy przyczynę — odparł generał, przybierając postawę człowieka domyślającego się tajemnicy. — Nie chcesz pan teraz opuszczać wuja, ażeby on cię zrobił dziedzicem swego parostwa.
Margrabina uciekła do swego pokoju, wypowiadając saméj sobie o mężu to okropne słowo:
— Bo téż jest zanadto głupi.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dotąd.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – porzuca.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zastępowały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Waleria Marrené.