Kocham, więc się opiekuję?

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucyna Czechowska
Tytuł Kocham, więc się opiekuję?
Pochodzenie O lepsze harcerstwo
Wydawca Warszawska Fundacja Skautowa
Data wyd. 2016
Druk Drukarnia GREG, ul. Sołtana 7, 05-400 Otwock
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kocham, więc się opiekuję?

nr 11/2014


Odkąd jestem młodą mamą (moja córka ma aktualnie niecałe dwa i pół roku, syn kończy niebawem rok), rozumiem, jak łatwo wpaść w pułapkę nadopiekuńczości. Tok myślenia jest, wydawałoby się, naturalny: skoro tę małą i bezbronną istotkę kocham, to powinnam sprawić, że jej życie będzie usłane różami – wszystko, w tym moja opieka, musi być najwyższej jakości. A najwyższa jakość jedzenia, zabawy, ochrony przed zimnem czy higieny osobistej oznacza w praktyce maksimum zaangażowania rodzica i minimum zaangażowania dziecka. O ile w przypadku noworodka jest to sytuacja normalna i pożądana, tak z wiekiem (i nie mam tu na myśli dekad, raczej lata lub miesiące) ten stosunek powinien się zmieniać. Powinien, a jednak często wskazówka trochę od niechcenia, a trochę w imię źle pojmowanej miłości, za nic się poruszyć nie chce… A co to wszystko ma wspólnego z harcerstwem? Wiele, bo syndrom „kwoki” spotkać można także w odniesieniu do harcerskich podopiecznych.

Jak go zdiagnozować? Zadaj sobie kilka pytań. Jak często zdarza ci się myśleć, że wiesz lepiej, czego potrzebują twoi harcerze, niż oni sami? Może, układając program pracy drużyny czy gromady, robisz to samodzielnie, bez pytania o zdanie samych zainteresowanych czy ich zastępowych (w myśl idei, że oni mają tyle innych ważnych obowiązków, że w tym wysiłku umysłowym możesz ich odciążyć)… Jak często zdarza ci się wyręczać podopiecznych, kiedy ci nawalą lub zanim to zrobią? Może mimo przekazania im określonych zadań lub stałych obowiązków nieustannie ich instruujesz lub kontrolujesz (bojąc się o skutki, jakie porażka wywrze na ich delikatnej psychice, nie pozwalasz im popełnić błędu)… Albo zawsze w ostatnim momencie jak „superbohater” wkraczasz do akcji i ratujesz raczkujące wykonanie świetnym finiszem (w myśl zasady, że najważniejszy jest efekt, bo na niego czekają nasi wychowankowie). Jak często w ogóle nie dzielisz się pracą z innymi? Może wychodzisz z założenia, że to ty jesteś instruktorem, więc jesteś „od pracy”, a oni są „od zabawy”…

Spotkałam się ostatnio z mądrym stwierdzeniem, że w decyzji ważniejsze od tego, jaka ona będzie, jest to, jak zostanie podjęta. Z wszelką „pracą” w ZHP jest tak samo. Nie chodzi przecież o to, żeby hufcowy festiwal, jaki robicie ze szczepem, był tak olśniewający jak profesjonalny koncert z biletami za 50 złotych, tylko o to, co się w ramach jego przygotowania pozytywnego zadzieje w twoich harcerzach i waszych odbiorcach.

Nauczenie samodzielności kogoś, na kim nam zależy, jest chyba jedną z najtrudniejszych lekcji dla samego rodzica/wychowawcy. Trzeba nie lada samoopanowania, aby nie krzyczeć co chwilę: „Nie dotykaj!”, „Uważaj!” albo „Ja to zrobię!”, nie ma jednak innej drogi. Jeśli nie pozwolisz dziecku wejść na drabinkę, a nawet z niej spaść, nie będzie rozumiało, co to jest wysokość i z czym się to wiąże. Jeśli zawsze będziesz sama karmiła swoją pociechę, będzie ona co prawda zdecydowanie bardziej czysta, ale jej dłonie nie będą miały okazji wykształcić przeznaczonej dla nich sprawności motorycznej. Tak samo jest z naszymi harcerzami (szczególnie w wieku starszoharcerskim i wędrowniczym) – muszą mieć szansę na samodzielność, bez niej nie ma ani prawdziwej odpowiedzialności, ani oddania sprawie, ani satysfakcji z efektów. Kwoka nawet orła wychowa na kurę – szkoda by było, gdybyśmy nie nauczyli naszych podopiecznych latać.