<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Rywalki Blanki.

— Jeszcze jedna? — szepnęła panna Maximum odwracając głowę i spotrzegając hrabinę. — Ah! to już przechodzi granicę! Było nas trzy moja droga! — dodała zwracając się do Szmaragdowej czarodziejki. Wodevil zaczyna mnie bawić!
I dwie paryżanki zapominając o swojej rywalizacyi, zaczęły śmiać się jak szalone.
Gregory się nie śmiał, nie miał nawet do tego ochoty.
Poznał panią de Nancey i przeczuwał nieunikniony kryzys.
Blanka postąpiła dwa kroki do Wołocha.
— Chciałeś oszukiwać mnie, sądząc, że to tak łatwo! — rzekła stanowczym tonem. — Nie zastanowiłeś się, niezręczny, że raz zaciekawiona, zechcę wiedzieć wszystko i że ścigać cię będę? Tak, do tego mnie doprowadziłeś! Ukryłam się w cieniu nocy... przekupiłam służbę! odegrałam rolę szpiega! Szkaradna rola, nieprawdaż?... tak, szkaradna i haniebna; lecz nie tak głupia w każdym razie, jak łatwowiernej! Przyszłam i oto jestem!.. Teraz wiem dla kogo zostałam zdradzoną! Zastaję cię pomiędzy dwiema pannami, które przy pomocy pięści kłócą się, jeżeli nie o twoje serce to o portmonetkę...
— Hola! hola! moja pani — zawołała panna Maximum blada od gniewu. — Wiedz, że jestem u siebie i że nie pozwolę aby ktoś gwałtem wdzierał się do mego domu dla rzucenia mi obelg w oczy. Proszę skończyć! Inaczej zawołam ludzi! Ja pani nie znam! Kto jesteś? i czego tu chcesz?
— Przychodzę po moją własność! po tego, który wpadł w wasze sidła, którego chcecie mi zabrać!... Mam zaś do tego prawo... jestem jego żoną! — odparła jednym tchem hrabina.
— Ah! to lady Snalsby!... — wtrąciła Szmaragdowa czarodziejka, zraniona do żywego pogardliwem obejściem się nowo przybyłej. — Winszuję pani!... Ależ oddamy ci twego małżonka, bądź spokojną, z dodatkiem, dobrej rady. Gdy się ma męża latawca, a przytem obawę by się gdzieś niezawieruszył, należy go trzymać na smyczy... jak Azora! Dlaczego pozwalasz mu pani wychodzić samemu? to nierozsądek!...
— Powiadano, że ładna... — rzekła znów panna Maximum — ale widocznie tak nie jest.. Pod gęstemi zasłonami ukrywają się tylko brzydkie twarze...
Wątpić o piękności kobiety, to znaczy wyrządzić jej śmiertelną zniewagę.
Niezastanowiwszy się i pomimowolnie prawie, Blanka nagłym ruchem odrzuciła koronki zakrywające twarz jej całą.
— Zdrada tego nikczemnika nawet tem tłomaczyć się nie może — rzekła: — jestem piękniejszą od was!...
Paryżanki spojrzały na mniemaną lady Snalsby, najprzód z ciekawością, następnie ze zdziwieniem.
— Ależ ja panią poznaję — zawołała Szmaragdowa czarodziejka po chwilowem egzaminie.
— Ja także! — dodała panna Maximum.
— Widywałam panią wszędzie... na wyścigach... w lasku... w teatrze. I co tu chwalić się, że się jest lady Snalsby! Nigdy w życiu! Pani jesteś hrabiną de Nancey.
— Hrabina de Nancey, która pewnego pięknego poranku, a raczej wieczoru frunęła z księciem Gregory — dorzuciła Szmaragdowa czarodziejka. — „Figaro“ opisał tę rzecz dokładnie... był to arcyciekawy artykuł, słowo daję!...
— Mówiąc nawiasem, ja fałszywego tego anglika poznaję także! — rzekła panna Maximum. — To Gregory, tylko przerobił sobie głowę; angielską farbą, a płeć wodą pani Rachel! Więc podróżujemy incognito, kochany książę! a małe księztwo nasze pakujemy do skrzyni, jako niepotrzebny kłopot, prawda?
— No, zatem skoro to nie mąż, nasze prawa są równe! — mówiła dalej Szmaragdowa czarodziejka.
— Scena jaka miała miejsce przed chwilą, wydaje mi się w bardzo złym guście. Czyż to pod ciężarem hrabiowskiej korony stałaś się pani tak pogardliwą? Ależ my do koron jesteśmy przyzwyczajone! I książęce i królewskie korony spoczywały już na naszych głowach!... a nawet było nam w nich do twarzy! Byłyśmy już tak wielkiemi, a nawet większemi od ciebie paniami... Z lewej ręki, to prawda, ale to wszystko jedno, nieprawdaż?... Pozbądź się pani tej książęcej miny!... Jesteśmy sobie równe!...
Podczas gdy straszne te drwiny świszczały jej koło ucha, jak syczenie żmij, pani de Nancey czuła się blizką zemdlenia.
— Tobie to zawdzięczam Gregory! — rzekła umierającym głosem, — czy pozwolisz aby mnie znieważano dłużej?
— A cóż ja na to poradzę? — wyjąkał wołoch, w głupiem położeniu. — Czy jest sposób zmusić kobiety do milczenia?
— Ah! podły! — szepnęła hrabina — podły, nie umie nawet zasłonić mnie od pocisków swoich kochanek!... Od tej chwili, wszystko między nami skończone! Gregory, nienawidzę cię! pogardzam tobą! zemszczę się!...
Ostatnie te słowa wymknęły się jak westchnienie, a raczej świst ze skurczonego gardła Blanki, poczem upadła bez zmysłów na dywan saloniku panny Maximum.
w obec tego zemdlenia, obie paryżanki, nie pomnąc już na urazy, stały się natychmiast dobremi dziewczynami, i pospieszyły z najczulszą gorliwością na pomoc rywalce, z którą tak niegościnnie się obeszły.
Spryskały jej skronie świeżą wodą, dały do wąchania silne sole angielskie, spaliły jej pod nosem kilka szypułek strusiego pióra odczepionego od kapelusza panny Maximum.
Wszystko było nadaremnie.
Pani de Nancey nie umarła wprawdzie, o czem świadczyło lekkie bicie serca, ale zemdlenie jej przybierało pozór katalepsyi.
Gregory posadził, a raczej rozciągnął ją na wielkim fotelu o odwiniętych poręczach. A blada jej twarz otoczona splotami bogatych blond włosów, zwiesiła się na ramię.
— Biedna kobieta... — rzekła panna Maximum patrząc z kolei, to na twarz hrabiny, to na lustro, które własne jej rysy odzwierciadlało. — Ma słuszność, utrzymując, że jest ładniejszą od nas!
Zwracając się do Gregorego, dodała:
— Ona ubóstwia cię! Dała tego dowody opuszczając męża dla ciebie, mój panie, a Paweł de Nancey to ładny chłopak! Znam go... Pomimo to oszukujesz ją! Oh! mężczyźni! Co za zbrodniarze! Bez serca! Bo powiedz mi, dlaczego oszukujesz ładną tę hrabinę?
— Dosyć! — przerwała szorstko Szmaragdowa czarodziejka. — Czuła ta sprawa jest na wskroś obrzydliwą i niezmiernie żałuję tego co się stało wczoraj wieczór.
— A ja tego, co mogło się stać dzisiaj... — nacisnęła panna Maximum; ale czyż mogło mnie przyjść na myśl... Ale, ale, wytłomacz no się, książę, dlaczego to przemienienie się z wołocha na anglika, ta zmiana nazwiska i twarzy?
— Dlaczego, dlaczego — odrzekł nie bez pewnego zakłopotania Gregory, który zagadnięcia tego się niespodziewał. — Dlatego żeby zatrzeć ślad przed hrabią de Nancey, który, jak pani wiadomo puścił się w pogoń za nami.
— Nie prawda, nie, to nie dlatego... Poczekaj pan, przypomnę sobie... Aha! otóż mam... Byłeś, kochany książę niepokojony przez prokuratora cesarskiego i kto wie jakby się to było skończyło, gdybyś był pozostał w Paryżu... Dzienniki opisywały to wszystko... Coś tam pan mógł u dyabła zbroić takiego? Mówiono o wekslach wzbogaconych fantazyjnemi twymi podpisami... Nieprawdaż?
— Bynajmniej! — odparł wołoch.
— Przecież ja mam dobrą pamięć.
— Dziś ona panią zawodzi... Miałem wprawdzie małe kłopoty... ale czysto pieniężne.. Wierzyciele moi, jako cudzoziemca, mieli zamiar kazać mnie aresztować. Oto wszystko...
— Wierzyciele to znów nic tak nadzwyczajnego... o! ja ich znam. Ileż to razy chrapkę mieli na mnie, chcieli mię zlicytować! Uwierzyć więc w to nie chcę, abyś pan przed niemi podobne zachowywał ostrożności... Czy tylko nie jesteś ładnym oszustem, kochany książę?
Słysząc to pytanie, uczynione najpoważniejszym tonem i z najnaturalniejszą miną, Gregory wyprostował się.
— Pani! — zawołał wyniośle — podobne podejrzenie...
— Oh! oh! uspokój się pan — przerwała aktorka. — Ja jestem święty Jan złotousty i mówię wszystko co mi przyjdzie na myśl. Jeżeli się mylę, tem lepiej! jeżeli nie, żałuję biednej tej kobiety w dniu, w którym dowie się prawdy... bo ta jak panu wiadomo zawsze na wierzch wyjdzie! Wyobrazić sobie, że się opuszcza dom, męża, słowem wszystko dla pięknego księcia i przekonać się, pewnego poranku, że mniemany książę jest najzwyczajniejszym filutem. To musi być wesołe! Brrr! na samą myśl dreszcz przebiega ciało...
— Raz jeszcze powtarzam pani, że podobne przypuszczenia...
— Dobrze... dobrze... Nie mówmy już o tem... Słuchaj książę...
— Usilnie proszę nie tytułować mnie w ten sposób.
— Prawda... prawda... Incognito! Mamże mówić, milordzie? To tak trudno! Do pseudonymów przyuczyć się nie mogę! Zresztą mniejsza o to, książę czy milordie, hrabina pańska nocy spędzić u mnie nie może... Na sam widok mojej osoby, dostałałaby nowego ataku... trzeba ją ztąd wynieść, ale jak?
— Nic łatwiejszego... — zawołam dorożki i zniosę panią de Nancey na rękach.
— Przyciskając ją do serca, nieprawdaż? Pan ją kochasz tak czule... a nadewszystko tak wiernie! Oh! męzczyźni! Cóż to za nicponie! Czemuż nie można się bez nich obejść!
— A no trudno, to złe nieuniknione — wtrąciła filozoficznie Szmaragdowa czarodziejka.
Gregory zbiegł nie tracąc ani minuty. Dywan pokoju w którym się znajdował palił mu podeszwy od chwili, w której panna Maximum w prawdomówności swojej wypowiedziała mu to, co na nieszczęście miało aż nadto silne podstawy.
Powróciwszy z dorożką, zniósł do niej Blankę nieprzytomną ciągle, a w pięć minut później, hrabina spoczywała na łóżku w swoim pokoju, w małym domku, który zamieszkiwali z Wołochem.
Ten ostatni powinien był przedewszystkiem posłać po doktora, dla użycia energicznych środków przeciw zbyt długiemu omdleniu pani de Nancey.
Lecz tego nie uczynił:
Wytłomaczył dwom wystraszonym służącym, że lady Snalsby dostała ataku nerwowego, którym podlega często, a który nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa i kazał im odejść do siebie.
Pozostawszy sam w pokoju Blanki, usiadł przy małym stoliczku, wsparł na nim łokcie i ścisnął czoło obiema rękami.
Po upływie godziny spędzonej na głębokiem rozmyślaniu, wstał nagle.
— Ta kobieta jest teraz dla mnie niebezpieczną — szepnął — trzeba z nią skończyć!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.