<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Sama.

Kiedy hrabina de Nancey przyszła do przytomności, był już jasny dzień. Wesoły promyk słońca muskał po szybach zalotnie, a rozkładając się po zakurzonych dywanach i ciężkich wypłowiałych meblach, zdradzał braki pretensyonalnej nędzy zanieporządkowanego pokoju.
Po długiem odrętwieniu ciała, myśl pozostaje prawie zawsze przez kilka minut jakby pod całunem ciężkiej mgły.
Blanka nie stanowiła wyjątku w ogólnej tej zasadzie, a nie mogąc na prędce przypomnieć sobie wypadków dnia poprzedniego, została niezmiernie zdziwioną, że się ujrzała ubraną na łóżku.
Fizycznie czuła się nadzwyczaj utrudzoną. Zdawało jej się jakoby miała połamane członki. Pod względem moralnym, dotkliwy ból cisnął jej serce.
Zaczęła więc zastanawiać się nad podwójnem i bolesnem tem uczuciem. Szukając w pamięci, nie czekała długo na odpowiedź.
Mgła uniosła się w górę jak teatralna zasłona w chwili, gdy się ma rozpocząć przedstawienie i ujrzała w najdrobniejszych szczegółach scenę najokropniej upokarzającą dla siebie, a odegraną przed kilku godzinami w hotelu Bawarskim i rolę swą podrzędną tamże.
Obraz ten dokładny powrócił jej gniew, siły i energją.
Zsunąwszy się z łóżka, przystąpiła do lustra, które ukazało jej twarz bladą, bezbarwne usta i powieki sinem otoczonem kołem.
— Ah! — zawołała ujmując oburącz długie swe włosy rozwiane, aby je znów okręcić koło zbolałej swej głowy byłam słabą, nikczemną! Nie umiałam walczyć, ja, która do tego tylko stworzoną jestem! Powinnam była plunąć w twarz nędznikowi, który sprowadził na mnie taki wstyd!... powinnam była zabić go!... Nie uczyniłam tego. Teraz już za późno... Lecz wypędzę go przynajmniej!... Tak, wypędzę jak lokaja!...
To mówiąc zadzwoniła tak gwałtownie, że sznurek od dzwonka pozostał jej w ręku.
Niemiecka pokojowa przybiegła.
— Gdzie jest książę? — zapytała jej pani de Nancey.
— Książe? — zapytała niemka wystraszona i cokolwiek niespokojna, sądziła bowiem, że pani jej zwaryowała — co za książę, proszę pani?
— Sir John Snalsby? — odrzekła Blanka, która w nieładzie swych myśli zapomniała całkiem o zmianie nazwiska przez Gregorego.
— Nie widzieliśmy milorda dziś rano... — odpowiedziała służąca. — Czy trzeba uprzedzić milorda, że pani życzy widzieć go.
— Tak jest... idź!... Czekam na niego.
Niemka wyszła i powróciła prawie zaraz. Pani de Nancey rzuciła jej pytanie wzrokiem.
— Milorda nie ma w pokoju! — odpowiedziała. — Łóżko jest nie tknięte. Zresztą wstając, zastaliśmy drzwi mieszkania otwarte, co jest bardzo niebezpiecznie, proszę pani. Złodzieje mogą napaść... Niezawodnie milord wyszedł.
— Dobrze — rzekła Blanka odprawiając gestem służące.
Zostawszy samą, hrabina zaczęła chodzić wielkiemi krokami po pokoju, jak młoda lwica w klatce.
— Czyby odjechał? — zapytała siebie — odjechał na zawsze? Nie śmiał spojrzeć mi w oczy? obawiał się mego gniewu? Mojej zemsty? Kto wie — dodała z ironicznym uśmiechem — czy nie przypuszczał, że go wydam? Człowiek taki jak on, może przypuszczać, że byłabym zdolną do czegoś podobnego! Czyż ja używam takiej broni? Czy jestem podłą? nikczemną? Czy byłabym wstanie oddać w ręce policyi człowieka, któremu powiedziałam: „kocham cię!“
Pani de Nancey przeszła korytarz dzielący pokój wołocha od jej pokoju.
Tutaj zastała wszystko w nieładzie. Kufer otwarty, do połowy napełniony ubraniem porozrzucanem dowodził, że przebierano w wyborze takowego.
Mała ręczna walizka zniknęła.
— Odjechał... — szepnęła hrabina padając na krzesło już nie powróci... Zostałam sama na świecie!
Przed kilku sekundami Blanka nienawidziła Gregorego z całych sił swego oburzenia. Na myśl zniewagi jaką jej wyrządził, krwawych upokorzeń jakich doznała z jego powodu, powstał w głębi jej duszy potok niewypowiedzianej goryczy. Szukała go, by go wypędzić.
Teraz zaś, znalazłszy się w pustym pokoju, gdzie wszystko mówiło o jego odjeździe, pani de Nancey uczuła coś podobnego do pęknięcia serca. Ukryła twarz w załamanych dłoniach, spazmatyczne łkanie wzdęło jej piersi, a potoki gorących łez popłynęły z pięknych jej oczu.
— Opuszcza... — wyjąkała. — O mój Boże! mój Boże! mój Boże!... Czyż wszyscy mężczyźni do siebie podobni! Bez serca, bez duszy! Dlaczegóż mnie nie przeprosił? Byłabym go odepchnęła... sponiewierała... Byłabym słuszny gniew mój wyrzuciła w dotkliwych wyrazach, w krzykach boleści... lecz byłabym przebaczyła! On zaś jeżeli mnie kochał, byłby to zrozumiał, byłby mnie miał za wytłomaczoną!... Ale on mnie już nie kocha!... nie kocha! Czyż kochał mnie kiedy?... A ja... ja... Ah! to byłoby nikczemne!... ja się lękam, czy nie kocham go jeszcze...
Jakkolwiek gwałtowny, napad tej rozpaczy nie był długotrwałym. Pani de Nancey otarła łzy, poczem zamykając drzwi, których miała nieotworzyć więcej, a któremi przechodził człowiek cieszący się jej ślepem zaufaniem, powróciła do swego pokoju, a nakazując milczenie sercu, umysłowi zaś spokój, poczęła rozmyślać!
Godzina i chwila były stanowcze. Po raz trzeci odkąd Bóg ją stworzył w dniu strasznego swego gniewu, Blanka znalazła się najzupełniej osamotnioną...
Tak było owego wieczoru, gdy ojciec jej zamknął... powieki... Następnie gdy Paweł de Nancey zdradził i porzucił ją nikczemnie... Wreszcie gdy Gregory uczynił to samo.
Co robić?
Gdzie powlec to nędzne życie bez jutra i bez miłości?!...
W miłość przestała już wierzyć. Nadziei nie miała żadnej.
Hrabina zrozumiała prędko, że w przeciągu godziny zbudować nie można nowej przyszłości, na zwaliskach przeszłości, zwłaszcza w stanie fizycznego osłabienia i moralnego rozstroju w jaki popadła?
— Trzeba ztąd wyjechać jak najspieszniej... Ten dom wstręt budzi we mnie... Umarłabym tu! Gdzie się udać? Do Francyi.. Do Paryża... Tam tylko mogę żyć ukryta przed ludzkiem spojrzeniem, ironicznem lub litościwem... Nikt o powrocie moim wiedzieć nie będzie, a zresztą jestem wdową i niezależną... Przed nocą jeszcze wyjadę...
Chęć znalezienia się o sto mil od obrzydłego kraju, przeklętego miasta i znienawidzonego mieszkania w którem tyle wycierpiała, opanowała tak panią de Nancey, iż pobudziła ją do gorączkowej czynności.
Mniemała, że zająwszy się przygotowaniem do podróży, o wiele przyspieszy takową. Zawoławszy tedy swoje dwie sługi i chłopca, który przy Gregorym pełnił funkcye kamerdynera, oświadczyła im, że tego samego wieczoru zostają zwolnieni i mogą nowej służby szukać gdzie zechcą, tymczasem zaś aby znosili kufry, gdyż chce się pakować.
Podczas gdy służba wypełniała jej rozkazy, pani de Nancey szukała w kieszeni kluczyka od wielkiej szafy orzechowej, rzeźbionej w stylu siedemnastego wieku, która znajdowała się na wprost łóżka.
W szafie tej miała bieliznę, suknię i rzecz niezmiernie cenniejszą, podróżny worek z rosyjskiej skóry, zawierający półtora miljona w papierach wypłacalnych w główniejszych bankach niemieckich, prócz tego klejnoty, które jak wiemy przedstawiały grubą wartość.
Blanka nie opuszczając nigdy domu i nie wiele wychodząc z pokoju, szafy tej nie zamykała prawie nigdy, poprzedniego jednak dnia, przekręciwszy klucz w zamku wsunęła go do kieszeni zanim wyszła z mieszkania.
Toteż teraz przetrząsnęła kieszeń, lecz nadaremnie była próżną. Zdziwiona, lecz spokojna, przypuściwszy, że kluczyk ten zgubiła podczas swego zemdlenia w hotelu Bawarskim, już zamierzała kazać przywołać ślusarza, gdy wtem rzucając okiem na stary mebel, spostrzegła go w zamku.
Niezdolni jesteśmy dać wyobrażenia o zdumieniu pani de Nancey na ten widok. Pewna, że zamknęła szafę wychodząc, pamiętała dobrze iż nie otwierała takowej.
Przyskoczywszy szybko do starożytnej tej garderoby, rozsunęła ciężkie jej podwoje i uspokoiła się prawie natychmiast.
Wszystko było w porządku. Nikt nie poruszył sukien symetrycznie ułożonych, jej własnemi rękami. Podróżny worek stał na zwykłem swem miejscu.
Nie biorąc go w rękę, hrabina nacisnęła sprężynkę, która natychmiast odskoczyła, ukazując jej wewnątrz wszystkie futerały i czarny skórzany portfel zawierający papiery.
Wtedy usiłowała wmówić w siebie, że wychodząc zapomniała zamknąć szafę i zabrać klucz do kieszeni.
— Szczęście tylko — pomyślała sobie — że ta przypadkowa służba nie spostrzegła tego. Nie wiem czy są uczciwi, w każdym jednak razie wielki to nierozsądek wystawiać na próbę wątpliwą ich uczciwość.
Zniesiono kufry.
— Czy pani będzie jeść śniadanie? — zapytała pokojowa.
— Później odrzekła Blanka.
— Zapewne poczeka pani na milorda? wtrąciła znów niemka, ciekawa co znaczy nieobecność sir Johna Snalsby i nagły odjazd pani.
— Nie czekam na nikogo... Zostawcie mnie samą... Skoro będę potrzebować czego, zadzwonię...
Pokojowa wyszła, a hrabina wzruszona i gorączkowa ciągle, sama zabrała się do niewdzięcznego zajęcia, jakiem jest pakowanie rzeczy.
Według niezmiennego zwyczaju doświadczonych w tym względzie, zaczęła od układania na spod bielizny i ciężkich rzeczy, by tym sposobem lekkie materye i ozdobne garnitury nie zostały narażone na pogniecenie.
Wyjeżdżając z Paryża z wołochem, pani de Nancey, jakieśmy to mówili, odłożyła sobie na pierwsze potrzeby mały pakiecik zawierający dwadzieścia pięć banknotów, każdy po tysiąc franków.
W Kolonii wydała siedem czy ośm tysięcy na sprawienie kompletnego ubrania. Reszta sumy została nietkniętą i złożoną pod stosem koszul.
Uniósłszy bieliznę w celu zabrania ztamtąd pieniędzy, nie znalazła nic.
Tym razem trudno było bawić się w jakieś złudzenia i okłamywać siebie... Jeżeli zniknęły ztamtąd, więc zostały skradzione...
Blanka brała koszule jedną po drugiej, rozwijała i strzepywała je, ani śladu!
Niewysłowione położenie opanowało ją natychmiast.
Porwawszy podróżny worek, który zawierał w sobie całe jej mienie, otworzyła takowy, by się przekonać czy tam co nie brakuje.
Nim jednak nacisnęła sprężynę, zachwiała się.
Drogie kamienie są ciężkie, a worek był nadzwyczaj lekki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.