Kochanek Alicyi/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kochanek Alicyi |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Śliwińska |
Tytuł orygin. | L’Amant d’Alice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Są katastrofy tak straszne, piorunujące, że w pierwszej chwili nie chce się im wierzyć. Powiada się wtedy: To niepodobna! i pomimo całej pewności, wątpi się o nich...
Pani de Nancey trzymając w rękach ten podróżny worek, tak ciężki przedtem, a tak lekki teraz, potrząsała nim z przestrachem. Z każdą sekundą pewność nieszczęścia stawała się widoczniejszą, a jednak usta jej machinalnie wymawiały!
— Ja śnię!...
Nakoniec gwałtownym ruchem nacisnęła sprężynę. Futeraliki ukazały się. Otworzyła jeden był próżny... Następnie drugi... trzeci... wszystkie z tym samym rezultatem. Same tylko pozostały pudełka. Wartość zniknęła!...
Przyszła kolej na portfel zawierający papiery.
Hrabina konwulsyjnym ruchem odsunęła sprzączkę, a obłąkany wzrok jej zanurzył się w kieszonkę podbitą atłasem.
Papiery poszły za brylantami.
Chrapliwy jęk wydobył się ze ściśnionego gardła Blanki. Straszliwa prawda ukazała jej się w całej nagości. Zasłona spadła z jej oczu od razu.
Podejrzenie jej nawet przez setną część sekundy nie zatrzymało się na służących, których nie znała, lecz wymierzyła je wprost w Gregorego.
— Rozumiem wszystko — krzyknęła z niewysłowionym wyrazem obrzydzenia i niesmaku, cisnąc skurczone palce w gęste swe włosy.
— Mniemany spiskowiec był po prostu galernikiem! Nie ukrywał się ani przed cesarską policyą, ani przed wysoką władzą — ale przed żandarmami trybunału? Złodziej! złodziej! Ja, hrabina de Nancey, ja kochałam złodzieja! O jakaż nikczemna ze mnie kobieta!
Blanka drżała od stóp do głów. Myśl, że była kochanką bandyty, który uciekł ograbiwszy ją, sprawiała najprzód w niej ten bunt całej jej istoty. Zdawało jej się że ma usta na wieki skalane ustami Gregorego. Uczuła śmiertelne wzdęcie serca na wspomnienie bezecnej hańby, jaka spotkała ją z powodu tego człowieka.
Następnie, do zasłużonej tej tortury przyczyniło się konanie innego rodzaju.
Była zrujnowaną zupełnie! Przed kilku jeszcze godzinami bogata, została biedną od jednego razu. Co się z nią stanie, jakie będzie odtąd jej życie z widmem nędzy u boku?
Hrabina była odważną, lecz bywają czasem ciosy, pod którymi gną się najsilniejsi. Szalony przestrach ogarnął cudzołożnicę i złamał wyniosłą jej pychę. Wszystko runęło... Majątek i uczucie jakiekolwiek ono było, zniknęło jednocześnie. W miejsce ich pozostało zupełne opuszczenie, wraz z zimnem i czarnem ubóztwem.
Pani de Nancey płakała, a rozsądek jej powleczony został rodzajem mgły, która pozostawiwszy całą świadomość boleści, nie pozwoliła jej myśleć.
Najstraszniejsze przejścia mają swój koniec. Łzy Blanki najprzód powoli, potem zupełnie płynąć przestały. Umysł jej odzyskał swą trzeźwość. Spojrzała odważnie w straszne widmo swego położenia i postawiła sobie to pytanie:
— Co robić?
Hrabina zrozumiała, że brakło jej wszelkiego środka do utrzymania, że nazajutrz znajdzie się bez schronienia, bez obiadu lub noclegu...
Prawdopobnem było, że w krótkim przeciągu czasu dojdzie do tego; lecz w danej chwili nie było jeszcze tak źle jak sama przypuszczała.
Zajrzawszy w portmonetkę, o której wołoch widocznie zapomniał, gdyż nienaruszona pozostała w jej kieszeni, znalazła w niej banknot tysiącfrankowy i dwadzieścia ludwików.
Z sumą tą, jakkolwiek niewielką dla hrabiny przyzwyczajonej do zbytków, można było żyć przez pewien przeciąg czasu. Sprzedawszy zaś zegarek, część bielizny i garderoby, podwoiłaby tę sumę. Po wyczerpaniu jej jednak, co zapewne prędko nastąpić mogło... co dalej?
Blanka, oddajmy jej tę sprawiedliwość, nie myślała nawet o udaniu się na policyą, by zaskarżyć Gregorego i zatelegrafować na wszystkie strony w celu schwytania bandyty uciekającego z jej pieniędzmi.
Młoda kobieta byłaby wołała umrzeć z głodu natychmiast, niż ogłosić swą hańbę mówiąc całemu światu: Byłam kochanką złodzieja!
Należało naprzykład bez straty chwili, jak to już było jej zamiarem, opuścić dom zamieszkiwany, dotąd przez siebie, którego wygórowane komorne pochłonęłoby niebawem skromne jej fundusze.
Ale gdzie się udać?
Powrócić do Francyi? Pani de Nancey zaniechała już tego zamiaru. Coby robiła bez grosza w tym Paryżu, który olśniewała dawniej zbytkami? Z jakiego rodzaju pracy mogłaby żyć? Miałaby zostać jak dawniej nauczycielką, pod przybranem nazwiskiem ukrywając burzliwą przeszłość? lub iść w ślady: Jenny Ouvrière (Janiny wyrobnicy) zadowolonej zawsze — i kontentującej się małem?
Blanka nie miała żadnego powołania do tych zajęć, a zresztą, wiedziała dobrze, że wyrobnica której przez nawyknienie praca idzie łatwo, z trudnością zarabia zaledwie na skromne pożywienie!
Więc co robić?...
Przyszła jej myśl którą odepchnęła zrazu, lecz później w czyn zamieniła.
Dlaczegoby nie miała grać, znajdując się w Baden, w mieście gry?
Wiedziała jak Gregory wracał najczęściej do domu z pełnemi kieszeniami złota i banknotów, zyskanych niespełna w dwie godziny. Któż wie czy kapryśny los nie pozwoli jej, jeżeli już nie zdobyć sobie na nowo majątku, to przynajmniej zaopatrzyć się w środki pozwalające czekać bez obawy o jutro?...
Jakkolwiek chwiejna to była nadzieja, hrabina w przewidywaniu jej czuła się nieco pokrzepioną.
Ileż to ludzi bawiąc się mrzonkami, miało czas dojść do szczęścia rzeczywistości.
Blanka zapłaciła ludziom zasługi, należność za mieszkanie, posłała po dorożkę, na którą zabrano kufry i kazała się zawieść do drugorzędnego hotelu, w którym ceny numerów były przystępniejsze.
Za dwadzieścia jeden talarów tygodniowo, dostała dwa pokoiki na drugiem piętrze z balkonem i wprowadziła się tam.
Przyniesiono jej do mieszkania skromny obiadek, którego, będąc naczczo od dnia poprzedniego, bardzo potrzebowała. Wieczór spędziła w domu, gdyż utrudzona strasznemi przejściami następującemi szybko po sobie, o wyjściu i myśleć nie chciała.
Nazajutrz dopiero ku wieczorowi przywdziała skromną lecz gustowną tualetę i w chwili w której tłum graczy gromadził się koło stolików „trente et quarante, i rulety, weszła tam także. Zjawienie się jej w salonie gry wywołało wrażenie uwielbienia, które łatwiej zrozumieć niż opisać.
Panna Maximum i Szmaragdowa czarodziejka znajdujące się tam już oddawna, grały ciągle nieszczęśliwie, upierając się walczyć do upadłego z niepowodzeniem. Grube sumy przeszły już z rąk ich do banku i maluczko, a wystawione były na niebezpieczeństwo, jednej cnota... a drugiej klejnoty.
Zauważono dnia poprzedniego nieobecność najpiękniejszego z graczy w Badenie, mniemanego baroneta Sir John Snalsby, de Snalsby House.
Skoro ukazała się Blanka, piękna, zręczna i nad wszelwyraz powabna, mimo niezmiernej bladości cery, szmer przebiegł salony. Gracze pytali siebie wzajemnie:
— Co to za piękna nieznajoma?
— Lady Snalsby — odpowiedział ktoś, który tydzień temu, widział ich przypadkiem przybywających z Berlina i wysiadających na dworcu kolei.
— Nigdy w życiu! — odrzekły jednocześnie Szmaragdowa czarodziejka i panna Maximum, które od ostatniej sceny stały się względem sobie najlepszemi przyjaciółkami, to hrabina de Nancey. Paryżanka po zerwaniu kontraktu...
Imię hrabiny przebiegło z ust do ust z szybkością iskry elektrycznej.
Incognito Blanki jak widzimy, nie trwało nawet pięciu minut.
Młoda kobieta zmieniła swój bilet bankowy na pięćdziesiąt sztuk złota.
Usiadła do stolika „trente et quarante:“ bez wielkich namysłów stawiała pod kartę co jej podsunęło natchnienie. Natchnienie do szczęśliwych nie należało bynajmniej, gdyż nie wygrała ani razu, skoro zaś po paru godzinach niebezpiecznej z losem szermierki powracała do swego hotelu, sakiewka jej skromna lżejszą już była o piętnaście ludwików.
Nazajutrz było różnie; hrabina przegrywała i wygrywała na przemian. Rezultat zaś wieczora był taki, że nie poniosła ani straty, ani zysku.
Następnych dni powtórzyła się ta sama historya, fatum jednak brało górę, gdyż w krótkim czasie pięćdziesiąt ludwików zeszło do dwudziestu, jakkolwiek była już chwila, w której pani de Nancey miała ich sto pięćdziesiąt.
Niepewne takie szczęście zapala zazwyczaj najchłodniejszych, to też hrabina w padała bezwiednie w gorączkę. Zdawało jej się co moment, że już staje się panią, marzonej zwykle przez graczy, fortuny.
W Baden wiedzieli już wszyscy, że baronet John Snalsby znikł dla nieznanych przyczyn i że pani de Nancey pozostała sama.
Ładna kobieta „po zerwaniu kontraktu,“ jak dobrze wyraziły się dwie paryżanki, przepędzające wieczory przy kartach, wzbudza u mężczyzn ograniczony bardzo szacunek. Kto chciał, mógł starać się podobać hrabinie. Najpowabniejsi goście Salonu gry, usiłowali zwrócić uwagę jej na siebie. Bukiety i listy napływały do skromnego hotelu, który ona osobą swoją olśniewała.
Obojętna i pogardliwa, Blanka udawała, że nic nie widzi i nierozumie... Zajmowała się tylko grą. Jeżeli przypadkiem odezwał się ktoś do niej, dawała odpowiedź oschłą i wyniosłą, w obec której niebezpiecznie było rozpoczynać na nowo. Darła listy nieczytając ich, a kwiaty odrzucone przez nią, zawalały hotelowe biuro.
Powiedzieliśmy wyżej, że pozostało jej całego majątku dwadzieścia ludwików.
Przegrała jednego wieczoru w dziesięciu stawkach.
Nazajutrz kazała przywołać sobie żyda tandeciarza, który nabył od niej zegarek i całą prawie garderobę. Tym sposobem stała się znów posiadaczką jakichś tysiąc pięćset franków, z których zapłaciwszy mieszkanie za tydzień, poszła grać, przysięgając sobie, że będzie ostrożną. Po upływie godziny wysunęła się blada jak widmo, nie posiadając już nic prócz pięciu franków zachowanych w bocznej kieszonce portmonetki.
Po chwili namysłu weszła śmiało do aptecznego sklepu, którego czerwone, niebieskie i zielone słoje oświetlały ulicę. Położywszy na kantorku ostatnią pięciofrankówkę, rzekła stanowczym bardzo głosem:
— Proszę pana o flaszeczkę laudanum...