Kochanek Alicyi/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kochanek Alicyi |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | A. Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Śliwińska |
Tytuł orygin. | L’Amant d’Alice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Aptekarz spojrzał nie bez zadziwienia na młodą i piękną kobietę, strojnie ubraną, bladą niezmiernie, lecz spokojną przytem zupełnie.
Nic istotnie nie zdradzało w fizognomii Blanki tego wzburzenia, które towarzyszy prawie zawsze zamiarowi samobójstwa, lub zbrodni.
Zażądała trucizny w sposób najprostszy, jakby syropu gumowego, lub szlazowego ciasta.
Sądząc, że ją nie dosłyszano, lub nie zrozumiano, pani de Nancey powtórzyła żądanie.
— Nie wiem, czy wiadomo pani — rzekł dobrą francuzczyzną właściciel sklepu — że laudanum jest substacyą bardzo niebezpieczną.
— Wiem panie.
— Ma pani receptę od doktora?
— Nie panie.
Bądź pani łaskawą powiedzieć mi przynajmniej, do jakiego użytku potrzebujesz tego laudanum.
— Cierpię od jakiegoś czasu na bezsenność... Otóż chcę użyć parę kropel opium, by snem pokrzepić nieco siły...
Tłomaczenie się, było uspakajające.
We Francyi, prawo, a przynajmniej przepisy policyjne zarządzające apteką, zabraniają stanowczo sprzedawać trujących substancyj każdemu, kto nie przedstawi formalnej recepty od doktora.
W Niemczech przepisy te nie egzystują, lub źle są strzeżone!
Kiedy autor tego opowiadania, wzięty przez prusaków w grudniu roku 1870, miał smutny zaszczyt być przewiezionym do Bremen jako zastaw, miejscowy aptekarz sprzedał mu laudanum bez najmniejszej trudności i nie zapytał go nawet na co takowy potrzebuje.
Pani de Nancey równie była szczęśliwą.
Aptekarz nie podniósł więcej tej kwestyi, nalał do flaszeczki ciemno-brunatnego płynu o cierpkiej sui generis woni, i zatkał, zapieczętował, przylepił etykietę, owinął w niebieski papier i podał ładnej swej klijentce, mówiąc:
— Pięć do sześciu kropel w szklance ocukrzonej wody, kładąc się spać. Mam nadzieję, że używszy tej dozy, będzie pani dobrze spała. Użycie większej ilości jest już niebezpiecznem, a całą flaszeczką można otruć sześć osób. Bądź pani zatem ostrożną...
— Dziękuję panu, zastosuję się do przepisu — odpowiedziała hrabina i wyszła ze sklepu.
Pewna osobistość o powierzchowności, która nie miała w sobie nic tajemniczego, znajdowała się tego wieczoru w salonie gry, mając ciągle na oku panią de Nancey, podczas gdy ta walczyła zawzięcie z losem i pobitą przezeń została.
Skoro wyszła z sali, postępował za nią tuż, a przylepił twarz do szyby aptecznego sklepu w ciągu sceny którą tylko cośmy opisali.
Osobistością tą był mały okrągły człowieczek, jasny blondyn, pretensyonalnie ubrany w spodnie szaro-perłowego koloru i ciasny surdut czarny, wyciągnięty na kształt gorsetu na wypukłej jego figurze.
W dziurce od guzika miał mieniącą wstążeczkę przypominającą odcienia tęczy.
Pani de Nancey trzymając w lewem ręku flakonik, udała się ku zamieszkiwanemu przez siebie hotelowi.
Mały człowieczek znów za nią poszedł, wyciągał jak mógł najlepiej krótkie swe nogi i tak przyspieszył kroku, że w niespełna trzy sekundy dogonił ją.
W tej też samej chwili zdjął nowiuteńki kapelusz jedwabny, odkrywając nagą i świecącą czaszkę, okoloną dziwacznie dwoma kosmykami rudawych włosów i rzekł zginając kark:
— Pani hrabino, mam honor upaść jej do nóg.
Blanka zadrżała, zwolniła kroku prawie bezwiednie i spojrzała nań ciekawie. Zdawało jej się, że zna głos mówiącego.
I nie myliła się.
— Pan baron! — zawołała.
— Ten sam pani hrabino, i nad wyraz szczęśliwy, że w tak krótkim czasie pobytu swego w tem mieście ma już sposobność złożenia pani swej czołobitności...
I Herr baron von Hertzog — gdyżto był on — skłonił się znowu kładąc rękę na sercu.
Blanka, dla której jak wiemy osobistość ta nie była wcale sympatyczną, która zresztą nie miała usposobienia do rozmowy, oddała mu ukłon i przyspieszyła kroku.
Pan de Hertzog nie chciał wcale zrozumieć tego niemego ukłonu, a postanowiwszy rozmawiać dalej, nawet wbrew woli młodej kobiety, poruszył się z miejsca jednocześnie, i niebawem chód swój z jej zrównał chodem.
— Pani hrabina — rzekł — zażartowała z nas w Berlinie, w sposób najrozumniejszy, najdowcipniejszy, najweselszy. Nie gniewamy się jednak na nią za to... Wiemy, że osobie tak pięknej wszystko wolno, wszystko co się zowie, z wyjątkiem atoli nieuleczalnego i złowrogiego szaleństwa, któreby pogrążyło w żałobie najserdeczniejszych przyjaciół pani hrabiny...
To mówiąc baronik ze zręcznością prestidigitatora wyrwał z rąk Blanki flakonik laudanum, rzucił go na bruk i strzaskał obcasem eleganckiego swego bucika.
— Panie! — krzyknęła młoda kobieta unosząc się z gniewu. — Coś pan uczynił?...
— Zdobyłem sobie prawo do wdzięczności pani, przerwał prusaczek.
— Po mojej wdzięczności?... — szepnęła Blanka zdumiona.
— Zapewne! bo ratuję pani życie... szacowne życie, które chciałaś przeciąć w samym kwiecie! Pozwoliłem sobie uczynić to i chlubię się takim czynem?
— Kto panu powiedział?
— Nikt... Byłem tego wieczoru w salonie gry... Widziałem jakieś pani stawiała ostatniego ludwika na czerwoną. Nie ma pani pojęcia jak twarz kobiety jest wymowną, gdy stawia ostatniego ludwika... a zwłaszcza gdy go przegrywa! Wtedy powzięłaś pani ten szalony zamiar... Czytałem to z twarzy i z oczów jej... Udałem się za panią... Przytknąłem nos do szyby, podczas gdyś kupowała truciznę... było to laudanum... Czujesz pani woń jego? To nie dobre, zapewniam, a podobno cierpi się okrutnie przed śmiercią po zażyciu tego specyfiku! Boże! co za szaleństwo! Szczęście tylko, że znalazłem się tu w porę i nie dopuściłem go.
— Ej, mój panie — rzekła Blanka z goryczą. — Któż ci powiedział, że jutro nie uczynię tego samego?
— Nie uczynisz pani, gdyż tego nie będzie potrzeba. Znam położenie pani...
— Pan! — rzekła Blanka — to nie podobna!
— Zaraz będę miał honor dowieść jej tego... Przybywszy dzisiaj do Baden, liczyłem na pewno, że tu panią zastanę... i to samą. Nagły odjazd baroneta John Snalsby, lub hrabiego Ladonoff, jeżeli pani wolisz, albo raczej Wołocha Gregorego, porzucającego panią hrabinę de Nancey, nie był dla mnie tajemnicą...
— Co!... jęknęła młoda kobieta przestraszona — i to, pan wiesz także!
— Oh! wiem daleko więcej! — odrzekł tryumfująco von Hertzog — i jeżeli pani chcesz, opowiem ci całą historyę zręcznego hultaja, który cię podszedł. Nigdy księciem nie był, sądzę, że się pani tego domyślasz po trochu, gdyż jeżeli się nie mylę, musiał okraść ją uciekając!...
Pani hrabino, wierzaj mi, że my niemcy mamy dobrą policyę...
Blanka słuchając pana von Hertzog, zwiesiła ciężącą jej głowę na piersi.
— Zatem panie baronie — rzekła — skoro wiesz tyle, powinieneś zrozumieć, że nie mogę żyć!...
— Dlaczego?
— Ah! nie zmuszaj mnie pan do powiedzenia tego...
— Ja więc powiem za panią... Sądzisz, że jesteś pozbawioną środków do życia, i chcesz umrzeć... Ależ środki do życia znaleźć można zawsze i to niewyczerpane, kiedy się ma przyjaciół.
— Ja ich nie mam...
— Przeciwnie pani hrabino... Ja pierwszy...
— Pan się mienisz być moim przyjacielem?! pan!... A to z jakiego tytułu?
— Z bardzo szlachetnego, wierzaj mi pani!!! Moja sympatya pełna szacunku nie kompromituje jej... nie zobowiązuje do niczego... Pozwalam sobie tylko przyjść pani z pomocą w nieszczęściu... Przejście to smutne nie będzie długotrwałem... mam takie przeczucie... Weź pani mój pugilares do rozporządzenia, albo pozwól bym ci otworzył kredyt u jednego z tutejszych bankierów.
— Panie — zapytała Blanka patrząc prosto w oczy von Hertzog — mamże widzieć nową obelgę w propozycyi pańskiej?
— Boże uchowaj, nic w świecie niesprawiedliwszego nie mogłoby mnie spotkać...
— Przypominam sobie rozmowę jakiej wysłuchać musiałam w Berlinie i przyznasz pan...
— Nie pani! — przerwał prusaczek. — Nie, nie przyznaję! Jak wtedy mówiłem, tak utrzymuję i dzisiaj, że zaszło pomiędzy nami wielkie nieporozumienie... Źle pani zrozumiałaś zamiary, jakie jego ekscelencya miał względem niej... Nie było w nich nic uwłaczającego...
— Jednakże...
— Przyznaję, że pozory... Ależ pozory mylą często... Wiedząc, że jesteś tak ładną, powabną i pełną wdzięku, sądzisz pani bardzo naturalnie, że piękność twoja musi zawracać głowy, że patrząc na panią nie można nie kochać jej, kochając, nie pragnąc powiedzieć, a mówiąc nie dowieść jej tego... We Francyi tak się dzieje, ale my niemcy, jesteśmy narodem poważnym i moralnym i jeżeli uwielbiamy piękność, to w sposób całkiem platoniczny, jako arcydzieło wyszłe z rąk stwórcy... W obecności takiego arcydzieła, dusze nasze uszlachetniają się!!!
Blanka słuchała ze zdumieniem obłudnej tej mowy, z której nic a nic zrozumieć nie mogła.
— Dostojne osobistości przybędą jutro do tego miasta... — mówił dalej von Hertzog. — Pozwól mi pani przedstawić się jego ekscelencyi.
— Nigdy! — przerwała hrabina — nie, nigdy!... Widział pan, że przed chwilą chciałam umrzeć... A teraz wiedz, że żadnem złotem na świecie kupić mnie nie można!... Nie jestem do sprzedania.
— Zawsze to samo nieporozumienie! — szepnął baron jęczącym głosem. — Znajdujesz się pani o tysiąc mil od prawdy! Mamy dokładne o niej wiadomości, znamy bogactwo umysłu pani hrabiny i giętkość jej inteligencyi. Zamierzamy tedy otworzyć pani, nie w Niemczech, lecz w Paryżu, stanowisko godne jej: to znaczy świetne! Procent od trzech miljonów natychmiastowo zapewniony, a sam kapitał na własność po upływie jakiegoś czasu... Co pani myślisz o tem? Da się to przyjąć lub nie?
Pani de Nancey tupnęła nogą.
Co mi pan prawisz o miljonach? — zawołała. Przypuściwszy, że mi zostaną ofiarowane, o czem wątpię mocno, czego żądanoby odemnie w zamian za nie?
— Rzeczy najłatwiejszej w świecie... Umiesz pani przyjmować gości jak nam mówiono i to ślicznie... Kupionoby jej pałac, w którymbyś przyjmowała gości dwa razy tygodniowo, a salon pani stałby się salonem politycznym... Widzisz pani, że to nie trudno...