<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Komornicy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1900
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W cichej, głębokiej kotlinie leży górska wioszczyna: Koninki. Przytuliły ją Gorce do piersi i objęły z dwóch stron ramionami. Dokoła spadającej wartko roztoki leśnej rozłożyły się osiedla mniejsze i większe po dwa, cztery i więcej zabudowań.
Grunta jałowe, kamieniste, podnoszą się z obydwu stron wody ku ogołoconym z lasów górom. Na wązkich, poprzecinanych wysokiemi miedzami zagonach szarzeją nierzadko potracone kępy, zarośnięte gęstą krzewiną. Stoki gór pokryły nagie, skaliste ugory, na których bydło rokrocznie zberczy zębami po próżnicy. Trudno skuść trawę, gdy jej nie ma... Pastwiska te i tłoki, jałowcami porosłe, opierają się drobnymi przylaskami o długie wyręby.
W Koninkach cicho żyją ludzie. Góry odcięły ich od świata, z którym łączy ich tylko jarmark, odpust, lub jakie wielkie święto. Poza tem nic. A prawda! jedno jeszcze: zarobek. Co roku bowiem część młodych opuszcza wieś »la chleba«. Tłucze się za nim po świecie i wraca z dziwnemi powieściami o »tamtych krajach«, ale z próżnemi rękoma i, co najczęściej, z uteranem zdrowiem.
Zresztą pojęcie »świat« ma dla nich takie samo znaczenie, jak księżyc lub słońce: coś bardzo dalekiego, nieznanego, o czem im tam czasem ktoś coś opowie, czemu jednak nie bardzo radzi dowierzają.
Chętnie natomiast słuchają wszelkich nieprawdopodobnych bajek. W tem praktyczny umysł chłopa przystępny jest pierwotnej fantazyi. A może też już wyssał z niewolnych pokoleń, że »co świat dobrego zrobił, to nie la chłopa...« i z fantastycznych zdarzeń wysnuwa dla siebie pociechę.
»Bedzie ta wojna?« — pytają jedni, a drudzy: »Co ta słychać?...« Jedni i drudzy nie z prostej ciekawości. W zapytaniu o wojnę widać obawę przed nowymi ciężarami, a w pytaniu »co słychać« kryje się jakaś nadzieja nieokreślona, jakby spodziewanie się skądś niewiadomego polepszenia bytu. W pierwotnym umyśle chłopa rodzi się pojęcie »czegoś« lub »kogoś«, co przyjdzie niewiadomo skąd i rozweseli jego dolę... Stąd legendy o tajemniczym »arcyksięciu«, to o jakimś wybawicielu z bajki, który się kryje między ludem.
W Koninkach lud wiedział coś o tem. Na ucho sobie opowiadali starzy i młodzi, snując na przyszłość najdziwaczniejsze pomysły.
Poza tem żyli sobą i swoją gromadą, zamkniętą w cichej kotlinie.
O »życiu politycznem« nikt tu nie słyszał, nie wiedzieli nawet, czy istnieje takie życie, ktoby im doniósł!... A zresztą kogoby mieli słuchać, kiedy im »ksiądz o tem nie mówił«.
Słyszeli wprawdzie starsi o wybieraniu na posła, ale cóż ich to mogło obchodzić? »Nikomu się ta z nas« — powiadali — »do Wiednia nie spieszy, bo na to trza mieć pieniądze... no, i rozum do tego!« Jak wójt chciał, tak głosowali i było. Coby nie miało być!
I spokojnie żyli ludzie w Koninkach, nie kłopotali się światem, bo powiadali, że mają dość swojej biedy...
Za to sobą nawzajem interesowali się rzetelnie. Weszło to nawet w przysłowie. »Nikt« — pada — we wsi nie kichnie, coby mu na drugim końcu wsi nie pozdrówkali...«
Powiedziałby ci każdy na ucho: z kim Zośka od Zapały ma dziecko (ta, co to na plebanii sługowała), za kim ulatuje Hanka od Kozery, czyj się chłopiec utopił na jazie łońskiego roku i wiele swoich dzieci ma Szymonek z nad Brzegu (ten, co ma taką prymną babę, a sam dochodzi sześćdziesiątki!...)
O Satrowej, co synów trzyma na uwięzi, nie dając się im żenić, o Kozerze bałamucie, co go zawdy po nocach »cosi« wodzi — wie dobrze każde dziecko. A o starym tracznym Złydaszku, zwanym powszechnie Chybą, pasterze śpiewają przy bydle...
Słowem — jeden o drugim wiedział więcej, niż każdy o sobie. Przy żniwach, przy kopaniu — najczęściej opowiadano o nieobecnych. Pono i w mieście tak?... Z tą różnicą, że tam kąsają, aby kąsać, tu opowiadają ino do śmiechu. I o śmiech trudno w biedzie — musi zawdy rodzić się czyimś kosztem...
Co jedno ktoś o kimś zasłyszał — podawał dalej, i przez to każdy był na widoku całej gromady. Musiał się strzedz, by go nie wzięli na języki. I to coś znaczy w takiem zbiorowisku... byli też ludzie, o których nic powiedzieć nie zdołano, mimo chęci; takich szanowano i poza oczy. Wielom sprzyjano w oczy tylko — lecz było paru, z których się na głos śmiano. Choć nie byli złymi. Bo złego śmiech nie dotknie. Ich zaś bolał...
W samym środku wioski, koło wody, gromada kobiet kopie ziemniaki. Napytał je stary traczny i kopią mu od rana. Czasem którejś z nich przewlekły głos wiater odnosi, a niekiedy gromadne hałaśliwe śmiechy...
— Dziwna i to rodzina, jak i ci od Satra...
— Hej!
— Żyją na kupie. Ani się żaden nie żeni...
— E bo im matka nie da! — objaśniła któraś. — Pedziała, że jej pierwy włosy na brodzie urosną, zanim przyjmie synową do chałupy.
— O niechże se ich też chowa do wóle Boskie! — roześmiała się Kozerowa Hanka. — Dyćby ich wnetki i gdowa nie chciała. Najmłodszemu Jantkowki trzydzieści roków mija...
— Co też ty gadasz? Chyba śtyrdzieści! Dyć Romkowi bedzie z pięćdziesiąt...
— Zaczkajcie — podjęła Łukaska — mnie już na świętą Magdalenę minie sześćdziesiąt parę, a ja małą dziewczyną u nich służyła, kie sie urodził.
— Stara, wicie, gruntu nie puści — przerwała inna — pokiela bedzie żyć! Nagazdują sie, pada, na czas, skoro mnie nie stanie...
— I na co jej to wyjdzie?
— Poradźcież!
— O, przejęta trusica! Ino przytupkuje, przyklaskuje i sierdzi sie, a łazić nie zdole... Ożeniłaby którego i miałaby spokojny łeb.
— Dyć jej powiedz! toby ci odpaliła, jak staremu tracznemu... Z nią dużo nie naśpasujesz.
— Małe to wicie, suche, a takie złe!
Głośny wybuch śmiechu przerwał na chwilę ciche obgadywanie. Kopały dalej i szukały w myśli, o kimby tu zacząć... Miałyby co mówić o Chybie tracznym, ale synowa by mu doniosła... I o starym Kozerze nie mało wiedziały, ino, że córka słucha! Żeby jej nie było...
— Ale, ale! Wiecie, co sie stało Dyabłowi od Malarza?
Wszystkie stanęły ciekawe.
— Cosi go na drodze urzekło... Szedł poskurczany nieborak, a tak jajdał! Myślałach, że świnię żenie z jarmaku, bo tak skuczał...
— Może go i kto śturknął niechcęcy...
— Któż wie. Jemu, to sie ta byle co przytrafi...
— Bo łazi tam, ka nie trza.
Śmiały się i uprzyjemniały sobie pracę, jak mogły.
Z drugiej strony wody, na Satrowem polu, widać trzy baby, pochylone nad rządkami. Satrowa skąpa, nie przynajmie do kopania, nie upyta ludzi. Za to sama charuje za dziesięcioro. Ledwo ją uznać pomiędzy rządkami, takie to nikłe, wyschnięte, ale dotrzyma chłopu przy robocie.
Służąca jej pomaga i biedna, niemłoda Jagnieska, co już od wiosny u niej komoruje. Komornica obstoi za trzy dziewki — powiadają ludzie, bez przesady. Jagnieska wszędy idzie do roboty, gdzie jej upytają; a proszą ją chętnie, bo się o małem obejdzie... Dadzą jej dobre słowo, ziemniaków parę, to weźmie... U Satrowej ma schowek na cały swój majątek: w piwnicy kąt na ziemniaki, w sąsieku na ziarno — i pościel na boisku... Cóż jej po więcej? Na nalepę przystawi ku garnkom podczas warzywa swój żeleźniaczek — i zje w kąciku, co jej Bóg nagodził... Zresztą i nie zawdy im przy ogniu zastępuje, bo trzy dni w tygodniu suszy regularnie, zje ta raz na dzień pieczonego ziemniaka i dość ma, nie krzywdzi se...
Satrowa rada wzięła ją do siebie. Roboty dość w chałupie i na polu, to się przyda. Płacićby obcemu trzeba, a ona ta popchnie kielo telo i nie przykrzy się o nic. Nie robi ludziom, to jej pomoże, jak i dziś... Wyszła od rana i kopie. »Może jej ta trza dać obiad i wieczerzę, ale cóż to płaci? Nikt ci za darmo nie przyjdzie« — uspokaja się w swem sumieniu stara Satrowa i przy robocie daje dobry przykład. Pierwsza zaczyna nowy rządek...
— Chybowe hań kopią! — powiedziała Wikta służąca, aby coś powiedzieć.
— Kopią i ony sporo, ubywa im.. — dodała Jagnieska.
— Nie próżnują ludzie! — rzekła Satrowa, jakby im chciała rzec: »Kopmy i my!«
— Kto im hań to kopie? — przystanęła Wikta, by choć tyle odpocząć — Kozerowa Hanka, Haźbieta od Chyby...
— Kop, kop, nie wypatruj! — zgromiła ją stara.
— Przecie sie nie pali... — zamruczała Wikta.
— A Margośki hań nie ma, tej z za wody? — spytała Jagnieska.
— Nie widzę jej... Pono się gniewają ze starym Chybą.
— Uwięzła i ona, jak mrowczyca w smole... mocny Boże!
— Biedne to, samo nima co do gęby włożyć...
— Hej!
— A tu trza robić na cudzym gruncie.
— Ja też zawdy padam — mówiła Jagnieska — że lepiej sie pomykać pomiędzy ludźmi, niźli wystawić swoją chałupę na czyjem i potem odrabiać, jak pańszczyznę jaką...
— Dyć nie ona, bo nieboszczyk jej chłop...
— Cóż z tego? Umarł zawczasu, ostawiwszy ją i dziopę i tego Józka...
— Dyć żeby nie Józek, toby z głodu pomarły! On dzień w dzień przy fornalach i zarobi przecie kielo telo. A stary Chyba...
— Ani mi nie gadajcie o nim! — przerwała Satrowa — bo mnie tu, tu mnie boli! — uderzyła się pięścią w serce — jak se na niego wspomnę... Ten stary haman przeklęty! Ten... ten... już nie wiem, jak go nazwać! Mojemu Michałkowi cięgiem napowiada: »A żeń sie! A matki nie słuchaj!...« juści! Bo Michałek taki głupi!... Jak ino wejdzie do izby, to mi wszystko opowie... Kiesi znowu Jantka złapał u kościoła, dalejże namawiać go do żeńby!... Co on ma do moich dzieci, ten opalony łeb! ten strzygoń!... Niech se lepiej swoich patrzy. Ja sie do niczyich rządów nie mieszam... Ale by mu tracz ustał doznaku, żeby nie moje dzieci kochane. One zwożą tramy i rzną dzień po dniu, a on ino piniądze zgarnuje... do tego dobry! Ho! ho! ho! Liczyć, chować, zgarnować!... I cóż ma, choć je taki bogacz? Kieloż gruntów naskupował? Na swoim ledwo zdole wyżyć. Żeby nie tracz...
— Nie komornicy, co za wodą siedzą...
— Toby skrepirował doznaku!
Ustała zdyszana, zapieniona... niktby nie przypuścił, że w tem nikłem, skulonem takie wielkie zło siedzi.
— Co on ma do moich dzieci? — zaczęła po chwili. — Czy on ich chował, abo co, że sie teraz niemi zajmuje? Taki nieproszony ociec!
— A zły, niech ręka boska broni! — mówiła Jagnieska. — Dyć-ech mu tak robiła, to wiem... Ze synową co nie nawydziwia, to strach! Nieraz w głósecki na niego krzyczy... i cóż ma biedna robić? Chłopa ma do niczego. Panie ratuj! Ino chodzi, a mruczy, a medytuje, wsze cosi do siebie gada... taki dumac. Dyć robi, bo robi, jak i w kuźni, ale cóż z tego? Skoro on jakisi głuptawy... Wsze o czemsi myśli.
— Pan Bóg pokarał go takim synem — rzekła poważnie Satrowa. — O! Pan Bóg dobrze wie, jaki kto kany jest i co sie mu patrzy... Choć On ta wysoko, ale widzi!
Wszystkie trzy spojrzały nabożnie do góry i zamilkły na chwilę, zajęte zbieraniem wykopywanych ziemniaków.
— E jacyż i ci dwa najmłodsi! — podjęła stara — ani to do Boga, ani do ludzi, takie obieśniki skończone. Sobkowi już bedzie dwadzieścia roków, a jeszcze nie był do spowiedzi... tak żyje! Wojtek ino światem patrzy, lofer bedzie z niego, nic więcy...
— Dyć prawdę gadacie, bo nie śpas! — potwierdziła Jagnieska. — Pokarał go Pan Bóg — ciągnęła dalej — ale też nic godnego nie wyrośnie, jak ojce ladaco... dyć wiecie! Bo to lumpok był, jak i Chyba stary za młodu, wszyscy sie na niego skarżyli. Ojców nie szanował, nie słuchał, od czasu był taki zewzięty, jak tchórz. Powiadali, że jak ssał, to matce piersi poobgryzał...
— Ratunecku! — szepnęła Wikta i zatrzęsła się cała.
— Tak, tak... wilk był i wilk jest dosiela.
Kopały dalej zawzięcie i opowiadały gorszące historye o starym Chybie. Satrowa przesadzała w opowiadaniu, szarpnięta przez niego w najdrażliwszą strunę sercową, strunę matczynej troskliwości. Najbliższy przyjaciel stawał się wrogiem, skoro jej wspomniał tylko o żeńbie »dzieci«. Nic to, że dzieci miały po kilkadziesiąt lat, chciała być do śmierci ich matką...
Jagnieska też chowała w głębokości serca urazę do Chyby, że robił na despet Margośce... Czuła się z nią spokrewnioną przez biedę i wspólny los komorniczy.
Wikta zaś przyświadczała każdą razą, bo co jej to szkodziło? Nie służy u Chyby, ino u Satrowej... Gospodyni schlebiać nie zawadzi, skoro sam człek na tem nie ucierpi.
Weprały w Chybę, co ino wlazło. Nie szczędziły mu ostatnich przezwisk.
W rzeczywistości Złydaszyk, inaczej Chybą zwany, nie był takim czarnym doznaku, jak go odmalowała Satrowa... nie. Był to gospodarz, zasiedziany na swoim kawałku od dziada pradziada. Grunt miał wydajny i żyzny nad samą wodą, na wodzie tracz i młyn do tego.
Walny był z niego chłop — jak powiadali dalsi ludzie; a że sąsiedzi pśkali nań okrutnie, to nie dziwota. Z sąsiedztwem żyje się całe życie, z dalszymi tylko czasem.
Synów miał trzech. Baba mu pomarła na jadwencie, ino nie pamięta, którego roku... dość, że pomarła i nie ma jej... a szkoda! boby się przydała w chałupie. Z konieczności musiał syna żenić i przyjął niepotrzebny kłopot, bo się synowa z młodszym Sobkiem nie zgadza. Ciągła obraza boska i nic więcej...
Z niewiastą wprawdzie wziął parę stówek i krowę, ale to jakosi przeszło i nie znać w chałupie. Babskie wiano — padają — jak wilk nie zje, to zdechnie samo...
Dziwny był ten syn najstarszy, Jasiek. Cichy i spokojny, dniami całymi chodził, jak noc, zasępiony...
— Jak sie uweźmie, to — pada — tydzień przejdzie i słowa do nikogo nie przepowie... taki dumac! Na kogo on sie podał? Przecie matka była rozmowna... ba! na minutę gęby nie zawarła i mnie, chwała Bogu, gwary nie brak... a ten taki! Dopust boski, czy co takiego... — mówił stary przed ludźmi, a w sercu myślał: — Dumaj! Choćbyś do sądnego dnia dumał, to nie wydumasz...
Nikt z ludzi nie wiedział, jaka cicha walka toczyła się pomiędzy Jaśkiem, a starym. Była to walka dwóch talentów — z jednej strony nieświadoma, z drugiej przezorna i zawzięta.
Ojciec, praktyczny gazda między ludźmi obrotny, był majstrem zawołany. Robił tracze, młyny i młynki, był kołodziejem, stolarzem na całą wieś i dalej... Słyszano o nim wszędy i znoszono z okolicznych wsi robotę — póki syn nie dorósł.
Jasiek, małym już chłopcem strugał fujarki, harmoniki naprawiał i robił w kuźni, przy ojcu. Z czasem ojciec zdał na niego kuźnię i rad widział, że syn garnie się do świata. Ale cóż? Jaśkowi kuźnia nie starczyła, począł majstrować koło tracza, porobił nowe koła, młyn naprawił — i ojciec ze zgrozą zobaczył, że syn umie więcej od niego...
— Skąd jemu to przychodzi? — myślał stary — czyby się już z tem urodził, czy co?
Ale nic — czekał, co to będzie dalej.
Jasiek wolnemi godzinami wciąż »majstrował« coś w kuźni, albo siadywał na traczu z podpartą głową. Przychodzili ludzie z zamówieniami — to się budził i w mig wykończał robotę. Znali go już wszędy. Robił koła i kółka, pługi nowe, żelazne, zegary naprawiał przy czasie, a nawet fuzye zrobił ze dwie i skrzypiec parę.
Wieść o nim leciała daleko. Na ojca nikt się nie oglądał — zaćmił go syn.
Co się tam w sercu ojca działo — niewiadomo. Nie przeszkadzał Jaśkowi, żył, jak dotąd, lecz gdy kto pochwalił zasłużenie Jaśkową robotę — zieleniał, klął cicho i zamykał się w chałupie. Zdawało się, że »majsterkę« zarzucił doznaku; pracował ino na gruncie.
— Dyć jest syn, to wam niech zrobi! — odpowiadał, gdy go prosić przyszli. — Ja sie ta już tem nie trudnię.
Ale inaczej myślał w sercu. Postanowił zrobić coś takiego, czemu syn nie sprosta. Nie wiedział jeszcze co, ale czuł, że musi zrobić, inaczej powiedzą ludzie: »Wicie! Jasiek przemyśniejszy od ojca...«
— Bedziemy widzieć, kto przemyśniejszy! — mruczał, zacinał się w zawziętości wewnętrznej, spozierał z boku na Jaśka.
Ten zaś cichy, nieświadom gniewu ojca, przesiadywał w kuźni, albo dumał, siedząc na traczu z podpartą głową.
— Dumaj, choćby do sądnego dnia! to nie wydumasz — powtarzał stary i skarżył się przed ludźmi na syna, że »taki dumac i niemrawa«.
Ludzie śmiali się, żałowali starego w oczy, że szkoda było nakładu i pracy, by dać synowi »talant do ręki« — ale z robotą chodzili do Jaśka.
Chyba też czuł wewnętrzną wzgardę dla ludzi.
— Żarłyby ino bestye — klął po cichu — o brzuchu ino wiedzą i myślą, że im każdy równy...
Czuł się o wiele wyższym od sąsiadów, choć z nimi żył, bo żyć trzeba, nic nie pomoże. Ino tego nie mógł pojąć u Jaśka, że z byle komornicą będzie gadał, (choć mało mówi) i nieraz porządnemu gaździe robotę zatrzyma, a jej kopaczkę poklepie...
— Nie musi on więcy wiedzieć — pocieszał się wtedy — bo by przecie z byleśkim nie był tak za pan brat. Już Sobek inakszy jest, choć nie majster...
Sobek też z gruntu inakszy był od Jaśka. Obertal, jakich mało, bitnik i zawadyaka, znany na całą wieś. Nie było święta, żeby się w karczmie bez niego obeszło; a jak on był, to i bitka była. Twardą miał skórę, poobijaną zewsząd, wytrzymały był na wszystko. Nie lublili go ludzie, ale się bali. Wiedział on o tem i rad wzniecał postrach dyablimi figlami. W domu kłótnik był nieznośny. Najwięcej od niego ucierpiała bratowa. Nie było komu jej bronić. Jasiek ciągle na traczu, dobrze, że choć na noc przyjdzie do chałupy...
Sobek kpił z Jaśka, schlebiał staremu i uchodziły mu przez to różne sztuczki, któreby Wojtkowi młodszemu nie uszły.
— Ten huncfot — jak go nazywał ojciec — nigdy nie przyjdzie, jak co przeskrobie, nie przeprosi, ino sie chowa poza węgły. Myśli, że ja go bedę przepraszał!... Skiśniesz hyclu, jak tak bedziesz robił. Poczkaj! — odgrażał stary — nie słuchasz ojca, to posłuchasz kiedyś psie skóry!...
Wojtek śmiał się w oczy, co drażniło starego i uciekał na wieś, albo za wodę »do Margoścynej Zośki«. Nieraz i trzy dni nie było go widać. To najbardziej ojca gniewało.
— Po co on tam lata? Nie ma co jeść w chałupie, ten huncfot!... Idźno Haźbieś po niego — mawiał do synowej — bo jak pudę, to mu wszystkie kosteczki porachuję!... A zapowiedz tym dziadom, niech mi dziecka nie ściągają do siebie! Pokiel znoszę, to znoszę...
Haźbieta wychodziła i zwykle wracała sama.
Wtedy stary ciskał się i przeklinał godzinę, w której puścił na swój kamieniec »komorników, dziadów przeklętych«, którzy mu dziecko zwlekli.
Zapomniał jednak stary Chyba, że to ojciec jego ożenił długoletniego służącego swego z Margośką sierotą, dał im plac na kamieńcu za wodą i drzewa udzielił na chałupę. Oni zaś mieli pomagać mu w polu i pomagali.
Zabaczył se o tem stary Chyba... Może się mu zdawało, że to już było za jego gazdowania, abo, że już tak długo żyje na świecie... Któż wie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.