<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Komornicy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1900
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Siedziała i Margośka przy wodzie, a nie dorobiła się niczego. Jaka bieda była — taka i dosiela. Gorsza nawet, bo gorsza. Póki nieboszczyk Szymek żył, to się ogarniali jak mogli. Zapobiegliwy on był (Panie świeć mu wiekuiście!) i nie ciążał se pracy. Próżniakowi przecie nie oddałby był nieboszczyk Chyba placu na chałupę — bo za co?... Skrzepił on go rzetelnie, jak i nieboszczyk. Ożenił go, juści drzewa dał na izbę, na pokrycie kopę gontów i desek... Niemało mu dopomógł. Ale też i Szymek zasłużył na to, Bóg świadkiem. Sześć lat służył uczciwie, a skoro się ożenił, to i roku nie było, żeby nie pomógł w polu... Darmo! Już on więcej nie wstanie, nie pójdzie, nie pomoże... »Bo też i nie ma komu!« — mówi Józek. Prawdę mówi. Nie ten to, nie ten Chyba!... Ani w palcu podobny do ojca! Insi ludzie, odmieńce... A zresztą nieobowiązani są przecie. Ociec dał, ociec pomógł — to też robili ojcu i nie ciążali se nigdy przenigdy! Ale syn taki harny — to niechże se upyta! Chciałby tanio, zadarmo — a tu przecie człek nie pies, coby musiał...
Mój Boże! Dyć już pańszczyzna dawno przeszła... Żyć trzeba, no i myśleć, skąd wziąść na to życie... a tu zkąd? Gruntu nie ma, ani odrobiny, to trza szukać zarobku... i róbże tu za darmo? Dziwny ten Chyba! Józek nieborak dzień po dniu przy fornalach... Bóg łaskaw, że choć tyle zarobi, bo czemby one żyły?... U Banacha dostały zagon pod ziemniaki, to ukopały dwa korce i miarkę. Grochu też zebrały coś garniec, szczyptę ziarna — i tyle dobytku na całą zimę, aż do wiesny... Na to ich troje w chałupie: matka, Józek i Zosia. Jak się tu ognać tej biedzie i nie dać przystępu? — Napróżno matka łamie sobie głowę... — Nie poradzisz! Ale dyć wóla Boska na wszystko!... — powtarza sobie często i dodaje odwagi.
Przeszłej zimy też ich przywarła ta bieda, ale nie doznaku. Robotę mieli, chwała Bogu: matka przędła len, wełnę. Józek chodził na młockę i zarobili na jadło... A jak roboty nie dostaną? — Margośka bała się o tem myśleć. Cóżby oni biedni poczęli? Sprzedać nie ma co. Pierzynę zjadł przednowek, a łachy ladajakie — nikt nie kupi... Sprzętów nie ma nijakich... Dwie ławy, stołki dwa większe i jeden mniejszy, na którym teraz siedzi, oskrobując ziemniaki zepsute i rzucając na miskę.
Zosia jej pomaga na klęczku, dziewczę jasnowłose, wychudłe, mało co młodsze od Wojtka Chybowego. Umie ono już robić niemało, matkę w czem tem wyręczy, choć takie młode. Mądre to za trzech ludzi, a na matkę nic nie da powiedzieć!... Wojtka strasznie lubi, od dawna. Bawiła się z nim od maluśka i pasała kozy przy jego bydle. Tego lata nie pasła, bo Chyba im paść nie dał. Po urwiskach musiała sama pasać. Cnęło się jej okrutnie, nie miała z kim figlować po ugorach... Wojtkowi rada była, choć jej nieraz na despet robił, jak chłopczyska! Umiał za to grać pieknie i grywał jej przy bydle, ładnie grywał!... Zbeczała się za niego, jak mu ociec potrzaskał pierwsze skrzypce. Za to później przylatywał do nich wieczorami i grał im w izbie... Matusia zawsze radzi go widzieli, choć i skrzypiec nie przyniósł ze sobą. Bo chłopak był dość walny — jak mawiała — ino swyrtak. Ale on ta wyrośnie...
— Kie wyrośnie? — spytała raz ciekawie matki.
— Jak bedzi teli! — pokazała do słupa.
Zośka zapamiętała sobie, pokąd matka naznaczyła i, skoro Wojtek przyszedł, kazała mu stanąć przy słupie.
— Niby na co?
— Nie pytaj sie, ba stanij!
Usłuchnął jej, a ona węglem zrobiła kreskę nad włosami.
— Jeszcze ci daleko do hańtela! — pomyślała sobie i sama się zmierzyła przy słupie.
Mało co była niższą, ale dużo niższą... Odtąd mierzyli się prawie codzień. Kreski się podnosiły nieznacznie, jak wskazówki na zegarze.
— Tyś teli, a ja tela! — pokazywała z radością i śmiali się oboje, aże dudniło w nizkiej, okopconej izdebce.
Dziś Wojtek nie miał ochoty do śmiechu. Poskurczał się na ławie, wystawił bose nogi na nalepę i grzał je przy ogniu. Patyki trzaskały koło garnków, dym ciężki walił się na izbę i uchodził półotwartemi drzwiami do sieni.
— Wojtek, zmierzmy się! — skoczyła Zośka do słupa i kusiła oczami.
— Ni mam czasu... ziąb!
— Zmarzluch!
Niechętna wróciła do skrobania.
— Bedziesz mie ty prosił drugi raz... czekaj!
— Skrob wartko! — naganiała ją matka, a chwilami myślała: — Czy on też prędko wróci? Dzień cały bez obiadu...
Myślała o Józku, o swym synie, który poszedł, jak codzień, do fornali. Zjadł na rano ziemniaków parę i robi tak cały dzień o głodzie... Biedne chłopczysko! Nie zje, nie wyśpi sie do woli, ino idzie, wciąż idzie i zarabia, co zdole... Weźmie i tak piniądz kieli teli... Dyć żeby nie on — mocny Boże!
Wstała, pozbierała łupiny do zapaski i wyniosła do sieni. Będą miały kozy uciechę!
— Przystrójno Zosiu tarło! — rzekła, wchodząc do izby.
Zosia poskoczyła do ściany, zdjęła z gwoździa tarło i przyniosła je matce. Ta tymczasem wyjęła z półki drugą miskę, postawiła na ławie i siadła przy niej. Tarło oparła o dno miski, brała po jednemu ziemniaki oskrobane i rozcierała na tarle.
— Bedą kluski ziemniaczane! Bedą kluski ziemniaczane! — śpiewała Zosia, klaszcząc w dłonie i z wielką uciechą podrygiwała bosemi nożętami przed Wojtkiem.
— U nas co dzień są... a nie jem! — mruknął Wojtek.
— Aleś u nas jadł!
— To u was!
Margośka wnet uwinęła się z tarcie. Wzięła czystą szmatę, rozłożyła ją nad próżną miską, stawiając obok mniejszą. Następnie ujmowała ziemniaki starte i gniotła w szmacie nad miską. Odkładała suche ciasto i dalej gniotła do ostatka. Po ukończeniu, zlała wodę z miski, na dnie której stężał biały, krochmalowy osad. Pomieszała go z ciastem i udała się z miską ku nalepie. Tu odstawiła garnek, odlała trochę wrzącej wody i rzucała do garnka gniecione w palcach gałki... Wojtek usunął z kąta nogi i razem ze Zośką przypatrywał się ciekawie szybkim czynnościom matki.
A ona, robiąc kluski, myślała dalej o swym Józku.
— Nie widać go... tak późno. Czy mu sie też co nie stało — Boże uchowaj! O tym czasie przychodzi... Przyłóżno Zosiu patyków na ogień!... Noc ciemna — oko wykol... a on zawdy ze siekierą... Czy sie też nie poślizgnął kany, abo co... Matko cudowna, ochroń!... Nie wyciągaj rąk Zośka, bo sie oparzysz!...
W te razy zadudniło przed sienią.
— Idzie, idzie! Chwała Bogu...
Odstawiła miskę, przysunęła garnek bliżej ognia i usiadła w kącie na ławie.
Do izby wszedł chłopak wysmukły, jak tyka.
— Jest wieczerza? — zawołał od progu.
— O jest, jest! — odpowiedziała uradowana matka. — Ino ciebie tak długo nie widać...
— Cóż chcecie, nie próżnuję!
— Dyć wiem, moje dziecko, ale sie boję o ciebie.
— Nie ma o co!
— Tak nie gadaj, Józuś! Ino Pana Boga proś, żeby cię zachował...
Włożył ciupagę za siekiernicę i usiadł na ławie. Matka cedziła kluski nad cebrzykiem. Zośka i Wojtek przybliżyli się z obu stron do Józka. Nie widzieli go cały dzień, a bardzo mu byli radzi oboje.
— Powiem ci cosi... — szepnęła Zosia.
— No?
— Będą kluski na wieczerzę!... — szepnęła cichutko.
— Oj, ty, ty!
— Coś ta widział? — zagadnął Wojtek.
— Takich, jak ty, próżniaków.
— Kany?
— Wszędy ich pełno. Masz skrzypce?
— Nie mam.
— Czemu?
— Bom nie zdołał dopaść, jak mnie tatuś gonili.
— Gonili cie?
— A jakże! Codzień mają ze mną taką uwijackę...
Matka wysypała kluski na miskę i wlała do nich słodkiego mleka.
— Pódźcie! Siadajcie! — prosiła, wyjmując łyżki z za łyżnika.
Przybliżyli się. Zośka pierwsza. Józek się przeżegnał styliskiem i usiadł z kraja. Wojtek ostawał naostatku.
— Pódźże i ty Wojtuś! Nie cofaj sie.
— Jedzcie!... ja nie bedę...
— Dzisz ty! O głodzie pódziesz spać? — zgromiła Margośka. — Siadaj zaraz!..
Wojtek siadł, nie dał się długo prosić. Jedli jakiś czas w milczeniu. Matka z miłością spoglądała na Józka.
— Zmordowanyś?
— Ba! co myślicie? Od rana...
— Jakżeci sie ta wiedło?
— E tak ta, nie najgorzy... Jeździliśmy pod Tróbacz, ku samemu wirchu. Droga zła, niech Bóg broni!...
— Rychło zwiezą?
— Do zimy, bo to już ostatki...
— Ogołocili te góry do znaku.
— Ba! Dyć hrabiowie tak gazdują.
— Mój Boże!
— I patyk suchy nie ostanie — żydy zabierą...
— I palić czem nie bedzie...
— Kto sie ta o to pyta!
— Blizko niema nikany... Nawet ściele nie uzgarnuje. Ja sie tróbuję, czem bedę ścielić bez zimę tym koziętom. Poszłach hań na tracz — myślę se: wezmę trocin...
— Po co tam chodzicie? — mruknął Józek.
— Dyć słuchaj... Wezmę, rzekę, do paruchy[1], bedzie ta raz kiela czas podrzucić... Coby! zastąpił mi na traczu...
— Kto?
— Chyba stary, jak i Wojtków ociec...
— I nie dał?
— Juści nie dał. Skunirował mnie, spsioczył i odeszłach z niczem...
— Stary wilk! — mruknął Józek i położył łyżkę.
— Jedzże jeszcze!
— Nie bedę... Niech on se pamięta, że do czasu uchodzi śtuka! Okpiś, dyable rokito!...
— Tak, tak... Pedział, że nas wyrzuci, że...
— Niechże sie miarkuje! Bo i na niego kolej przydzie... bogacz!
Przewrócił stołek i usiadł ciężko pod oknem na ławie.
— Ale ty Wojtuś zaś ojcu nie mów, że my tu o nim gadamy... — ostrzegała Margośka.
— Nie bójcie sie! — odparł z fantazyą. — Choćbych i mówił, to mi nie uwierzą...
— Czemuż nie jesz?
— Nie bedę... Znowu by mi spać nie dało...
— Co?
— Jak se więcy powieczerzam, to mie siodło dusi...
— Bogacz przeklęty! Sknyra! — mruczał Józek pod oknem.
Matka pomyła łyżki na misce i pomyje zlała do cebrzyka.
— Pódziemy spać. Ty Wojtuś kanyż bedziesz leżał?
— Ja? Katędy...
— To ostań. Legniesz z Józkiem, abo i ze Zośką. A jak nie — to ci na ławie pościelę i wyspisz sie.
— Ale nie, chrzesna matko! Ja pódę i wlazę do szopy za boiskiem. Rano mie nie najdą zawczasu, to sie wyśpię...
Mówiąc to, obłapił »chrzesną matkę« za nogi i wybiegł.
— A jutro przydę ze skrzypcami — zawołał ze sieni.
— Przydź! — wybiegła za nim Zośka. — Ino se nie zabacz!
— Nie zabaczę! — leciało od wody.
— Zośka, pacierz zmów i legaj! — zawołała matka. — A ty Józuś ozobuj sie, bo już czas...
— Jutro święto — rzekł Józek.
— To trza do kościoła...
— Któż pódzie?
— Ty możesz iść na sumę... Jaby szła, ale ni mam co odziać...
— Ja pódę, ja! — prosiła Zosia.
— Ty mów pacierz! Słyszałaś?
Za chwilę wszyscy troje spali snem kamiennym.
Nazajutrz zrana ześniadali, co mogli, i po długich ceregielach przystało każde na to, co matka radziła.
Zośka pognała kozy do cierniaków, matka gwoli braku odzienia została w chałupie, a Józek się zbierał na sumę.
— Zwijaj sie wartko, bo czas leci! — napierała matka. — Grzech nie zastać kazania w kościele.
Obuł kerpce, wdział białe, sukniane portki.
— Dejcież mi koszulę! — zawołał.
Podała mu z kołka upraną, świeżą, wywałkowaną należycie. Włożył i odział na nią serdaczek biały bez rękawów, na ramionach zawiesił chazukę[2].
— No, już idę!
— Nie baw sie po drodze i nie siedź długo... a zmów ta pacierz i za mnie! — dodała, gdy wychodził ze sieni.
Pomyła miski od śniadania, zamietła glinianą podłogę i usiadła pod oknem na ławie. Siedziała chwilę długą, pogrążona w cichej medytacyi i drzemać się jej zachciało. Wstała przeto, wzięła różaniec i poszła przed sień na pole. Tu siadła na wysokim progu, twarzą zwrócona ku wodzie.
Przeżegnała się potem i zaczęła szeptać pierwszą cząstkę różańca. Szeptała pamięciowo, bez przerwy, a myśli jej leciały przez głowę, coraz to insze... Widzi: ludzie idą na dół poza wodę... idą na sumę do kościoła, z bliższa, z dalsza i zewsząd idą... Poszłaby i ona razem z nimi pokłonić się Matce Najświętszej... Trudna rada. Niema co odziać... niema... a w potarganych łachach, to nie honor Panu Bogu i grzech przecie niemały... Możeby ta Paniezus przyjął i nie odrzucił, ale gorsi ludziska, gorsi... Śmiechy, kpiny...
— Zdrowaś Marya, łaskiś pełna... — powtórzyła głośniej, oganiając się gwałtem cisnącym się myślom.
Ludzie przeszli już na dół i nie widać za nimi żywej duszy... Gwara znikąd nie leci, tak cichutko!... Ino woda bulkocze po kamieniach, pieni się i huczy... Nie spocznie, nie ucichnie, ino wre bezustanku, wciąż... Zkąd jej się tam tyle nabrało? — myśli sobie.
— Co noc, co dzień, bez przerwy... jedna fala i druga i trzecia.. bezustanku. Płynie se ta do morza po nizinach... Mój Boże! Jakeś Ty to przedziwnie urządził!... telo światu! i cudów telo na tym świecie...
— W Imię Ojca i Syna... — żegna się już coś dziesiąty raz, chcąc odegnać nieproszone myśli.
Same lecą przez głowę, jak rój trzmieli. Mówi, mówi... rachuje paciorki — a przed nią woda huczy na potoku... Szum dolata, kołysze, pacierz mąci, powraca i ginie... tak szumi wszystko dookoła... tak lecą fale opętane... Mój Boże! — myśli sobie. — Płynie se woda wartko do morza, płynie... Ucieka życie, ucieka... Czas leci — dzień po dniu, rok po roku mija... Czas leci i dogania, dogania, dogania...
Usnęła przy ostatniej części różańca.
Józek tymczasem doszedł do kościoła. Sygnowali już na sumę, kiedy był u fabryki. Nie czekał na wypłatę, ino poszedł; bał się nie zastać kazania... Ale i tak się spóźnił, bo kazanie się już kończyło, kiedy wchodził do furtki kościelnego cmentarza.
Narodu zebrało się moc, jak zwyczajnie w dzień ładny. Kościół mały, drewniany, nie mógł pomieścić wewnątrz zgromadzonych: Koninczan i Porębian i moc innych narodów. Oblegli ławą kościół, a ksiądz musiał kazanie prawić na polu, bo w kościele zaduch straszny i gorącz...
Józek stanął przy furtce i nie pchał się dalej. Usłyszy i stąd, bo ksiądz prawi dobitnie i głośno. Stary Chyba znalazł się przypadkiem naprzeciw niego... ale cóż robić? Cofnąć się nie urada, bo ciżba...
— Niechże już stoi na wólę Boską. Ja sie tu z nim kłócił nie bedę... — uspokoił się Józek i słuchał kazania.
— Tak moi mili — mówił ksiądz, nawiązując do przeczytanej ewangelii o bogaczu i biednym Łazarzu — tak moi mili bracia w Chrystusie i siostry! Przypowieść ta poucza nas, jak mamy obchodzić się z biednymi sierotami. Kto ma więcej, ten winien podzielić się z biedakiem...
— Czy on też słucha? — myślał Józek, pozierając ukradkiem na Chybę.
— Winien dać żebrakowi jałmużnę! Nie poniewierać sług, najemników! Bo za to wszystko Pan Bóg karze. Słyszeliście, jak poniżył bogacza, a Łazarza wziął na łono Abrahama. Tak się i z wami stanie, wy bogacze, co nie macie serca dla bliźnich swoich!...
— Słucha! — mruknął Józek — niech słucha, bogacz krotny!
— Zdacie wy kiedyś rachunek przed Panem z liczby dni włodarstwa swego! A zaprawdę powiadam wam: Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niźli bogacz do królestwa niebieskiego...
— Widzisz hyclu! — pomyślał Józek, pozierając na Chybę.
— Ale i biedni — kończył ksiądz — niech nie zazdroszczą bogaczom, ani dufają w ubóstwo swoje, bo przed Panem pierszeństwo mają ubodzy w duchu, ci, co się nie pysznią majątkiem swym, ale w cichości serca swego mówią: »Panie! Tyś dał — Ty możesz wziąć... Niech się dzieje święta wola Twoja...« Amen.
Chyba odetchnął... On przecie zawdy był ubogim na duchu i nie wystawnym, broń Boże! Woli Bożej polecał wszystko. A że mu zazdrościli, to nie jego wina, ba ich — — tych dziadów, komorników!... Naprał im ksiądz w uszy nie mało... Ino, czy było które z nich w kościele? — myślał, oglądając się, bo Józka nie dojrzał.
Lud rozstąpił się przed księdzem, który odczytawszy wypominki zwykłe szedł ubierać się na sumę.
Niezadługo zazberczał dzwonek w zakrystyi i organy zahuczały w kościele... Lud się poruszył. Jedni do kościoła ciśli się, by księdza mieć przed oczami, drudzy poklękli na trawniku kościelnym i pozwieszali na dół głowy, jednako ofiarując swe troski Panu Bogu — bogacze i biedni...
Po skończeniu sumy młodzież pierwsza opuszczała kościół i rozpraszała się gromadami po rynku.
Wyszedł i Józek za innymi i medytował, co ma robić: iść do chałupy, czy też pogwarzyć z towarzyszami, abo i napić się przy okazyi... Zwyciężyła druga myśl, tembardziej, że nie miał po co spieszyć do domu. Na obiad? jaki tam obiad będzie!... Przykazała mu wprawdzie matka, żeby się nie bawił; ale dyć matka na to, żeby miał kto przykazować... Bo inaczej, kogóżby się nie słuchało?
Uspokoiwszy w ten sposób drażliwe nieco sumienie, przybliżył się do pierwszej gromady, obradującej w skupieniu. Byli to prawie sami młodzi i biedni synowie chałupników.
— Idzie Józek! — ozwało się paru. — Może i on przystanie?
— Niby na co?
— Podź bliżej, to się dowiesz...
— Zabieramy sie do światu...
— Na zarobek?
— Dyć nie na przejrzysko! Pódzie nas kieloro: Staszek od Luberdy, Kielusiak, Leon... Może i ty pódziesz z nami, to powiedz!
— A każ myślicie iść? — spytał Józek.
— Myślimy do Pesztu... A jak tam roboty nie dostaniemy, to i dalej!
— Pisali ze Siedmiogradzkie ziemie — podjął inny — że się im ta nie źle powodzi. Zarabiają po papierku...
— Ho, ho, ho!
— Dyć my tu nic nie wysiedzimy. Zje sie to, co jest w chałupie i na przednowek kupuj, jak masz za co! A tu roboty nie dostanie, bo kany? Panu Bogu by człek skały ze ziemi dostawał, żeby go żywił. Ale trudno opuszczać się na wólę Boską i czekać śmierzci...
— Nieinaczej!
— Tam przecie zarobimy, choć na jadło. A da nam Pan Bóg zdrowie, to i do domu przyślemy kielo telo, jaki grajcar, choć na sól... Zbier sie Józek!
— Dyć dobrze... Ale cóż my tam w zimie bedziemy robić?
— Co sie pytasz! La ochotnego zawdy sie robota najdzie...
— Na zimę tu wracają...
— To leniwce, nie chłopy! Boisz sie mrozu, czy co?
— Cobych sie bał! Dyć i tu w zimie nie bedę siedział za piecem, ba ziąbnąć muszę i szukać zarobku...
— Pokiela jest! A jak fabryka stanie, to co? Bedziesz zdychał z głodu i litował sie nad swoją śmierzcią? Żebyś to jeszcze sam był, ale matka!... Co ona se poradzi?
Ostatni argument uderzył silnie w niezdecydowany umysł Józka, zaskoczony tak nagłą, niespodziewaną propozycyą.
— Co tu począć?...
— Pódź z nami! Nie zwłócz, nie odkładaj, bo to zawdy najgorzej...
— Muszę sie matki poradzić.
— To sie poradź! Dy ci nikt nie broni...
Poczęli gadać o zarobkach, jakie ich czekają. Zdawało się, że tam już wszystko przygotowane na ich przyjście. Każdy weselił się złotemi nadziejami.
Nagadali się dowoli i słońce spadło za górę, a jeszcze stali kupą na niedźwiedzkim rynku. Wreszcie, ogadawszy sprawę ze wszystkich stron możliwych, poczęli się rozchodzić i tracić po jednemu.
— Pamiętajże, na wtorek! — zbaczyło paru Józkowi, gdy odchodził.
— Dyć bedę widział... — odrzekł głośno, zabierając się ku chałupie.
Mrok już zapadał na dolinach. Wirchy jeszcze płonęły czerwoną zorzą zachodu.
Drogą w Koninki szedł Józek dosyć raźno i medytował po cichu.
— Dobrze, bo dobrze... ale któż wie, co sie tam może trafić? Obce kraje, nieznane... Gwara inaksza jakaś... A tu człek nie wezwyczajony po świecie... bo każby? Na odpust szedł najdalej do Ludźmierza, abo na jarmark do Rabki... i telo światu widział!... No, nie wiem — rzekł po chwili — coby też matusia pedzieli... Żalby im było samym ostać. Ani im kto drew przynieść, ani gnatków uszczypać... No, aleć trudno, mam tak harować la niczego? I cencika nie złożę, nie zaoszczędzę... bo skąd? Dziś dostaniesz, dziś oddaj. A tu roki lecą, czas pędzi... Dobrze, pokiela do fornali chodzę. A jak sie urwie i ten zarobek, co bedzie? Tambych zdołał zarobić i zaoszczędzić, choć co... A tak! Nie wiem doznaku, co począć, co poradzić...
Droga się rozdzielała.
Jedna szła do Poręby prosto, druga do Koninek, na lewo. Skręcił wolno i szedł zamyślony, tocząc walkę wewnętrzną.
— Jechać, abo nie jechać... Trudna rada!
Nagle przystanął na zakręcie.
Usłyszał śpiewy i wesołą muzykę. To w Zyślowej karczmie, na pograniczu Koninek i Poręby, grali i tańczyli.
Chciał iść dalej — i ruszył naprzód parę kroków. Zczarowały go jednak skrzypce i przyciągnęły śpiewki...
Zawrócił do karczmy.







  1. Parucha — gruba, lniana płachta.
  2. Chazuka — czarna sukmana z owczej wełny, wyszywana czerwoną i niebieską włóczką.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.