<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Komornicy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1900
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Zyślowa karczma niemałą miała sławę w okolicy. Stała przy drodze na pograniczu dwóch wsi. Kto szedł lub jechał z jarmarku, czy z kościoła, musiał tu wstąpić i zagrzać się na drogę. Zysel lub Zyślowa naprzemian we drzwiach stawali, wypatrując oczy na gościniec. A kłaniali się tak nisko, że nie porada było minąć... Na niedziele i święta muzykę zamawiali dla uciechy młodzieży z obu granicznych wsi. Schodziło się tu bractwo na tańce i pohulanki. Poza tem karczma ta miała znaczenie polityczne, społeczne i wiele innych znaczeń.
Tu obradowały często rady gminne z wójtami na czele, tu miewała długie posiedzenia miejscowa rada szkolna, tu się odbywały krwawe kampanie narodów okolicznych, tu wreszcie co noc wodziło »cosi« starego Kozerę... Co główne — była miejscem tanich uciech i nie bardzo kosztownej rozrywki dla wszystkich. Wyhasają się młodzi na sucho, zamietą żydowi podłogę, a starzy się napatrzą, zbaczując se, jak oni to za młodu wojowali...
Siedzą w alkierzu i piją — sami porządni gospodarze. Nie brak i Złydaszyka, niby starego Chyby — zawdy on tu siaduje. Wójtowie oba koło niego i wielu setnych zagrodników. Poważną gwarę tu słychać i śmiechy, niezbyt krzykliwe.
W izbie szynkownej zato zgiełk panuje niesłychany. Gwar, kłótnie, krzyki, śmiechy — tworzą chaos jakiś dziki i nieludzkie nerwy zdają się tętnić w tym tłumie... Kocie wrzaski, bek sarniąt urywany, krótki, małpie głosy, pisk, kwik, ryk i ciche skowyty... ponadtem rżenie koni i huk spędzanego tabuna.
Lud się bawi!
— Waruj! Strzeż!!
Pędzi kołem z góry par dwadzieścia...
Ma jakąś piekielną harmonię ten zgiełk przeraźliwy. Czasami wrzaski cichną — wtedy słychać rytmiczne tupotanie, chrzęst podłogi i głośne zawodzenie skrzypiec.
Sobek przoduje — Porębianie kryją się po kątach.
Urywane zdania wylatują z hałasu.
— Haźbieś!
— Dyć sie nie pchaj!
— Bedziesz mie ty chciała?
— Ja nie wiem...
— Na bok dzieci! — woła Sobek, nawracając.
— Huś! huś!
Falują husteczki, kołyszą się piórka na kapeluszach.
Przy szynkwasie raczą się sąsiedzi.
— W ręce!
— Dej Boże!
— Na tę naszą biedę...
— Biedkę kochaną!
— Ale wy sie kumie na mnie nie markoćcie... bo u mnie tak!
— Dyć ja wiem...
— Jakech dobry, to dobry, a jak mnie napali, to trzasnę w łeb i kwita...
— Na bok dzieci! — woła Sobek, nawracając

»Potelaś mi miła była,
Pokielaś mnie nie zdradziła...«
Huś! huś!

Tańczy na przodku z Kozerową Hanką.
— Kożde bydlę ma swoją nacyją... — tłómaczy kumotr kumotrowi.
— Ani my zdaleka, ani zblizka...
— Przecie sie lubimy!
— W ręce!
— Dej Boże!
— Na tę naszą biedę...
— Biedkę kochaną!
Odedrzwi runęli falą stojący w progu ludzie.
— Co tam?
— Rycerze idą!
— Dawać ich tu!
Sobek zaśpiewał:

»Rycerze idą, rycerze jadą,
Od Babiej Góry dyablą gromadą...«

Pomieszały się pary. Przez próg do izby chybnęli dwaj Smreczaki. Chazuki porzucali na ławę. Sobek się usunął. Nie chciał być drugim — przodować nie mógł... bo Rycerze!
Starszy już tupie przed muzyką i zaczyna:

»Dejże Boże szczęście
Na pierwszy początek —
Jeszczech nie tańcował
Od Zielonych Świątek...«

I rusza z góry, jak pochylona sosna, gdy się zdaje, że wnetki na łeb spadnie... Tuż za nim młodszy, niby smerek, co mu dwadzieścia wiosen przeszło. A za nimi pary... chłop w chłopa!
Dyle dudnią, powała się trzęsie, huczą basy, a skrzypce tną od ucha.

»Chłopcy Koninczanie!
Każcie sobie zagrać —
Ino se nie dajcie
Cupryneczki targać!...«

Smreczak przoduje — Porębianie chyłkiem się wynoszą.
Z alkierza wyszli gazdowie i postanęli przy drzwiach. Szumne chłopy! — padają — warto się im popatrzeć... jak sie niesą! o...

»Szumi piórko szumi,
Wysoko sie niesie!
Idzie hyr po ludziach
Idzie hyr po lesie...«

A nawracając, Smreczak dojrzał Chybę i zaśpiewał pod nogi:

»Ni masz ci to ni ma,
Jako Złydaszykom!
Idą im piniążki,
Kieby woda rzykom...«

Starego pogłaskało, że o nim pieśni idą... Komuby tu śpiewali?
Gwar przycichał dokoła, hasanie z góry zmieniało się pomału we »wściekły taniec«. Zwolna, zwolna poczerwieniały twarze, słowa zamierają na wargach... taniec wszystkich czaruje. Dyszą piersi, krew kipi, gorączka nadchodzi...
— Naski taniec!
— Goniony!
— Wartko!
— Krok!
— Trzymać sie!

»Śtyry smreki — jeden trzop,
Kto podskoczy — bedzie chłop!«
Huś! huś!...

Rwie szybko potok głów, pieni się i faluje... Dziki rytm udziela się patrzącym, poczynają tupać i przytupywać... Dzieci ustać nie mogą, okręcają się w kółko... Zda się, że izbę pochłonie wir... Okna się trzęsą — ziemia skacze — wszystko się roztańczyło na zabój... Życie! — pulsują żyły — tętni krew! — Nozdrza się dymią — wargi drżą... — Oczy rzucają skry... na śmierć!!
Szał owładnął już nimi. Wiatr powiał gorącą falą. Powietrze stężało i dusi... Namiętność wdychują piersią... Szał!! Omdlewająca rozkosz wiru...
Zgrzyt — struna pękła. Stanęli w pędzie — nad urwiskiem... Strojenie skrzypiec ocuciło ich.
— Co sie stało?
— Dy widzicie...
Posiadali, gdzie kto mógł. Dyszą ciężko... Wielu odeszło na pole. Gwar się rodzi... podnosi... słychać szepty... śmiechy. Pomieszali się młodzi i starzy, piją i gwarzą na nowo.
Kozerę spotkał Sobek za szynkwasem. Siedział on tu już od południa.
— I znowu was przywiedło? — spytał Sobek.
— Ho! Sobuś! To cała historya... Pódźno, to ci opowiem.
— Ni mam czasu!
— To bieda! Bobyś sie dowiedział...
— Dyć-eście sie zarzekali, że już nie pójdziecie do karczmy!
— Niczego sie moje dziecko zarzekać nie trza! Jak cie ma trafić, to cie trafi...
— Ja to rozumiem! — przerwał Sobek, chcąc się wymknąć staremu.
— Zrozumiesz dziecko, jak ci powiem... Nie widziałeś kany mojej Hanki?
— Dy-ście wy do niej ociec, to se jej patrzcie! — odrzekł drwiąco i odszedł na izbę.
— Harna śtuka! — mruknął za nim Kozera — Nie bedzie miała Hanka z niego pociechy... Wóla Boska! Żydu! — zwrócił się do Zyśla. — Dej ta te Boskie obrazy!...
Zysel podał mu półkwaterek mocnej. Wychylił i pogrążył się w nabożnej medytacyi...
W izbie szynkownej gwar się podniósł i śmiechy rozlegają się głośno. Cieszą się i radują wszyscy, starzy i młodzi.
Kobiecina jakaś kręci się na środku izby z każdym, kto jej się pod ręce nawinie, przytupuje i śpiewa:

»Starego dziada mam,
Kochać-ci go muszę —
»Boże-ż mój, weźryj nań!
Wyjmij z niego duszę...«

A przy szynkwasie chłop jej głuchy nową kolejkę płaci kumotrom z wielkiej uciechy, że ma taką rzetelną babę.
Muzykanci, pod oknem na ławie usadowieni, nie mogą się ognać poczęstunkom — tylu ich raczy... Stary Gzica prym trzyma — zawołany grajek! Pokiela zdole udzierżyć skrzypce w ręku, to ich nie popuści. Już mu się tak ręka wezwyczaiła, że mu sam smyczek chodzi... Ino zaśpiewać, kieby miał kto!... Nogą takt wybija, a nie pomyli o pół ćwierci... Nuci mu każdy półgłosem, co kto lubi, a on wygra bez myłki. Próbuje skrzypiec, przygrywa, tupie i uśmiechniętem zawdy okiem zachęca ludzi do tańca.
Znalazł się tu i Wojtek. Oknem patrzy — boi się iść do środka. Żeby nie ociec! — myśli sobie.
Ale nie może długo wytrzymać. Wlazł na okno i szepce Gzicy do ucha: — To-że grajcie!

»Obiecał mi tatuś
Siwe wołki kupić —
Ale mie obiecał
Ze skóry obłupić!...«

Dojrzaj ci go stary Chyba...
— Tuś mi huncfocie!
Zanim się przepchał do okna przez tłum gęsty, już Wojtka nie było...
W te razy Józek wszedł do karczmy.
Owiał go na wstępie gorącz i zaduch. Szukał, gdzieby siadł niewidziany i mógł się przypatrywać z blizka.
Naraz muzyka zagrała skoczną nutę. Pary poczęły się ustawiać. Ruszyło i Józka, zrzucił płaszcz, stanął i szukał okiem tanecznicy...
Dojrzał go Sobek pośród innych, a on miał prowadzić wartki taniec. Toż to rzucił się ku muzyce...
— Z dziadami tańcował nie bedę! — zawołał groźnie.
— Masz recht! — wrzasnął Chyba. — Jeszcze tu komorników potrzeba! Dziadów krotnych!
— Psia kryminał teromtete!!!
Powstał tumult i wrzawa. Z początku nie wiedziano, o co idzie. Spodziewano się bitki.
Józkowi krew uderzyła do głowy i złość ścisnęłą za gardło.
— To karczma... la bogaczów? — wykrztusił wreszcie.
— Nie la komorników! — śmiał się Chyba, a za nim wszyscy w izbie.
— Psie krwie... — wyjąkał Józek.
Była chwila, że chciał się rzucić na wszystkich, bić, gryźć i targać bez pamięci!... Zawczasu jednak zmiarkował, że nie da rady. Ich tylu — on sam jeden...
Zarzucił chazukę na ramię i wypadł.
— Kozy paść! nie tańcować! — leciało za nim i śmiechy pogoniły go w pole.
— Psie krwie! — pogroził pięścią. Wstyd i oburzenie ściskało go za gardło; zimno i gorąco naprzemian drętwiło mu członki.
Ustał chwilę na chłodzie i przyszedł do siebie.
— Uciec na koniec świata! — pierwsza myśl, która mu wpadła, gdy stanął na drodze, wiodącej do Koninek. — Nie widzieć już więcy tych ludzi, nie słyszeć śmiechów... Uciec, skryć się przed nimi, jak najdalej!...
Szedł wartko, to przystawał, to się zataczał, jak pijany. Kapelusz zdjął, pot otarł i chłódził głowę na wietrze...
— Abo iść — myślał dalej — jąć sie pracy i nie ustać, dopokąd nie zarobi telo, żeby mógł pedzieć: Patrzcie!... i ja nie mniejszy od was, jak nie większy! Bo własną pracą doszedłech tego, co wam ojcowie zostawili... Śmiejcież sie ze mnie teraz, wy bogacze!
Myśl ta nie przeleciała szybko. Uderzyła go silnie w mózg, wrzący oburzeniem i powracała ciągle, wypychając inne. Wreszcie zajęła go zupełnie.
— Pódę! — myślał idęcy. — Niech sie, co chce, stanie! Ja im pokażę, tym psom wściekłym! Choćby mi padło zdrowie zjeść, ręce poudzierać... to nie ustanę! Nigdy!... Raczej śmierzć, niźli takie życie poturalne!... Każdy cię kopnie, każdy sie z ciebie wyśmieje, a ty co poczniesz? Porwiesz sie na nich, to cię stłamszą i śladu nawet nie ostanie... Biednyś ty! biedny...
Sparł się na poręczy i żal mu się zrobiło samego siebie.
Takie życie, od czasu... Dzieckiem jeszcze pasterze go przy bydle odłączali, że był komorniczyn... Codziennie łzy połykał, wyśmiewany, bity...
Myślał, że jak podrośnie, to mu będzie lepiej. Będzie robił, co zdoła, i na polu i w lesie, to przynajmniej choć jego pracę ludzie uszanują... A teraz co? Dyć robi — nie próżnuje przecie... i za cóż oni mają go tak poniewierać, za co?... Nikomu na złość nie zrobił — Boże uchowaj!... A że nieokrzesany między ludźmi — to i nie dziwota! W lesie ślęczy dzień po dniu... to każby się czego nauczył? Kany?... Dyć gorsi ludzie są. Ba! Szymek od Malarza ukradł Łukasce zboże, a żyją z nim i mają go za co, że gazda!... On ino, Józek Margoścyn, przeganiany zewsząd, jak pies, nieprzymierzając, co go żeną z każdej chałupy i nikt się do niego przyznać nie chce... Mój Boże! taka psia dola...
Zadumał się Józek i długo na poręczy siedział, pogrążony całkiem w rzewnem rozmyślaniu nad swoją dolą.
Ciemność wypełzła zewsząd i przyczołgała się ku niemu blizko, pod nogi...
Powstał wreszcie i poszedł Koninkami w górę, ku chałupie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.