<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tylko trochu wywidniało, dziad sie do nas tarabani, do chaty, o zebraniu pogadać. Pytam sie u kogo nocował: nie chce mówić, kręci, w końcu gada, że spod Dunajowego okna trafił do czyjejś stodoły i w sianie spał. Handzia wydoiła krowy i kręci sie koło pieca, dziad, tato i ja naradzamo sie, co te urzędniki szykujo. Jak całkiem rozwidniało, posłyszelim wurczenie i choć rosa szyby przesłaniała zobaczylim łodź, jak sunie z wodo, a prędko, że nogami by z nio nie wytrzymał nawet boso, sini dymek za nio sie ściele. Koło grubej wierzby zakręcili na duże rzeke i zgineli za kępami. Nu, podziękujcie Panu Bogu że tak wyszło jak wyszło, dziad prorokuje, dali wy im nauczke, zdaje sie długo oni tutaj nie wróco. A że uczycielka została? Nie bojcie sie, jak nauczy trochu czytać, przyda sie: to nie szkodzi, jak kto umie modlić sie z książki.
Mała w kołysce rozbeczała sie czegoś, stęka, piszczy: Handzia daje jej soske z mączko, trochu pomogło. Tato czochrajo sie na murku, dumajo nad urzędnikami. Pytam sie o tego złotego konia, czy prawdziwie on tam jest?
Abo kto wykopał? oni na to. Był, to jest.
Wójt mówił, że to bajka.
To idź sprobuj!
A probował kto?
Nie probował bo trzeba słowo znać, tłómaczo tato, bez słowa możesz i trzy dni kopać i nic, najwyżej nieszczęścia sie dokopiesz. Ze skarbami tak już jest. Opowiadajo, że jeden w studni szukał, to sie studnia na niego zawaliła. Bo złoto przeklęte było. W Dugnielach kiedyś organista zakopał pod jełowcem wielkie złoto: całkiem płytko, na sztych, ale na wierzch nawalił kupe i przeklął: ten moje złoto weźmie, kto te gówno zje! A zakrystian słyszał: odkopał i co? Saganek, a w saganku błoto nie złoto. No i bratniewola, chce nie chce, musiał wziąść gowno w połe: przynios, wysuszył i rzucał po kryszce do zacierki. W miesiąc wszystkie zjad. Wtedy poszed, wykopał saganek, a w saganku prawdziwe złoto! To samo z tym koniem: przeklęcie ma, a czy kto wie jakie?
Mała soske wypluła i znowuś rozbeczała sie, ale tak zajadle, że aż gęba jej sie wywraca na lewe strone. Coś jej jest, mówio tato, płaksow dostała, czy co? O Kirelejson, głowka jakaż rozpalona!
Handzia jo kołysze, cycki daje. Nic z tego, beczy jak beczała, rzuca sie w owijaku, a czerwona taka, że krew jej na skóre wychodzi. Tato radzo dłużej nie zwlekać, przeciągać przez chomont! Ide do sieni po chomont: kiedyś Stasia umierała, a przeciągneło sie jo i wyzdrowiała prawie od razu. Nu bo jak chomont nie pomoże, możno zbijać deski. Przeciągneli my Jadzie przez dziure: tam nóżkami do przodu i nazad główko, jak sie rodziła. I jakby podobrzało: ucichła trochu już nie wrzeszczy, popiskuje tylko jak ptaszka, Bogu Dzięki, mówio tato, chwała na Wieki Wiekow. A dziad dziwi sie, jakie to my mamy sposoby: Widział ja święte osobe, jak uzdrawiała głosem, widział ja, jak jeden nieboszczyka wskrzesił rękami. Ale chomontem? Tego ja nie widział!
A jak to rękami?
O, wskrzesić rękami nie każdy może: tylko osoby od Boga wybrane. Nu, to Bóg Zapłać dobre ludzi za gościne, pójde ja dalej. Handzia prosi poczekajcie, pośniadacie z nami, ołatki z siary smaże! On na to, że ołatki z siary dobra rzecz, ale słońce wyszło, nie chce sie w chacie siedzić.
Prawdziwie, pogoda zrobiła sie czysta, mroźna, możno by do lasu jechać: Odziewaj sie Ziutek, mówie, brzozke przywieziem, na śniadanie wrócim.
Chomont biore i niose do chlewa, do Siwki. Założywszy, wiode jo na gumno Michałowe, do woza, woz mamy spolny, u Michała stoi. Zakładam duge w użwy i hołobli, zasuponiam kleszczy, lejcam, piłe spod okapu biore, piłe też mamy jedne, tatowe, i jade na droge. Tu, czekawszy na Ziutka, woz skracam, ściągam rozwore na pierwsze dziure. A jade wozem gołym, bez gnojawek i spodówki. Ziutek wychodzi, w Handzinym półkożuszku i drewniakach, sznurkiem przewiązany, w mojej czapie z uszami. Ołatka je. Na co drzewo z lasu wozić, jak pod chato rośnie mówi i pokazuje ręko klona, ot, smurgiel jeden, ołatki jego ciągno i wykręca sie od drogi.
No no, zasrańcu, klona ty sie nie czepiaj, mowie, siadaj. Bierz lejcy!
Daje lejcy smurglowi, niech bawi sie kierowaniem, małe strasznie lubio lejcy, zaraz rozsiada sie na rozworce, furmanuje. Ja na tylniku siedze, plecami do konia i patrze sobie na chate, jak zostaje sie za nami.
Klon nad chato sie rozcapierzył, wielki, teraz sie prześwieca bo bez liści, ale wiosno, jak zazielenieje to dom przykrywa gałęziami niby czapo, okna zatula, aż w izbach ciemnieje. A w odziomku pogrubiał, że rękami sie jego nie obejmie, i rośnie, co rok grubszy, podwalina od dołu wysadzona. Tego klona ni masz prawa tknąć, zasrańcu, choćby palić słomo przyszło, mówie, on moj brat!
Brat, cieszy sie smurgiel, lejcami trzęsie, tatow brat?
Tłómacze: tego dnia, co ja urodził sie, babka urwali gałonzke ze swojego klonu, tego co u Mazurow przy stodole, i wsadzili koło węgła. Nu i przyjoł sie, i rośnie ze mno. A jakby Nie Daj Boże kto jego ścioł, to i mnie podetnie! I mówie chłopcowi, że on też ma brata, ten klonik za stodoło, to jego rówieśnik.
Dziwi sie: To wszystkie drzewa przy domach, to braty?
Prawie wszystkie. I w lesie też nie możno ścinać: nie wiadomo kogo sie ścina.
To jakby drzewow nie ścinać, ludzie nie umieralib?
Nie umieralib.
To czemu ścinajo?
A czym majo zimo w piecach palić? Gotować, grzać trzeba, trzeba i ścinać i to nie grzech. Ale bez potrzeby ściąć abo pokaleczyć, o, grzech straszny!
Gadawszy tak, wyjechali my za wioske. Koło grubej wierzby objechali kolano małej rzeczki i przez błotko przejechali na popław, pusty, bo Filip pasie tylko do Zaduszkow. Popław pocentkowany czarno, pilchi zryli, ziemia czarnieje, oznaka, że zima idzie letka.
Mijamy gruszke Orelowe. Skręcaj, mówie, kłoda.
On: Jeszcze czas.
Mówie skręcaj, to skręcaj, woza szkoda.
Tyłem siedzicie, nic nie widzicie, on na to. Jeszcze czas.
Oglądam sie, prawdziwie, coś sie mnie pomyliło, bo do kłody jak przez chate.
Czasem lubie jechać plecami do przodu. Plecami nie widzisz, potylico nie wypatrzysz, nie wiesz do czego dojeżdżasz, drzewa, pola, kamieni pokazujo sie od razu znikąd: skądś zza uszow wychodzo z niczego. Tak samo droga, nie wiadomo co sie wysunie spod woza, jaka kałdoba, który kamień, czyja kałuża, a lubie zgadywać co kiedy, co po czym, to ciekawe. Ale tyłem jakoś tak jest, że jedno od drugiego jakby czuć dalej niż jak sie jedzie przodem i widzi sie zawczasu.
Objechali my kłode co leży na błotku wpoprzek koleinow i z lewej strony pokazuje sie żyto Jurczakowe, zmarznięte, ale zielonkawe: Siwka dochodzi do Jurczakowej jarzębinki, zgaduje ja, żeby sie odbić za tamte zmyłke.
Dochodzi, przyznaje Ziutek i zaraz z lewej strony pokazuje sie mnie jarzębinka.
Teraz bedzie kamień w koleinie, przepowiadam i rękami sie podpieram na tylniku, żeby dópy nie zbiło.
A jakże, podrzuciło. Patrze w ziemie: powinna wysunąć sie spod nogow Koleśnikowa plecha z dziewannami, potem trzy małe kamieni, Wronow kołek. Wysuwajo sie. Teraz zakręcik koło wierzby, co Wrona zamarz, mówie i a jakże, woz zakręca i zaczyna pod góre: bedzie Szymkowa górka, na niej dwie brzozki.
A czyje to siostry? pyta sie chłopiec.
Czyje nie wiem. Ale pamiętam, my na nich kiedyś hojdawke robili na Wielkanoc. A kręciła sie, ech, Stacha Mazurow aż nad czubki wynosiło. O, ładnie Dunajowe żyto wzeszło!
A bo ono Dunajowe? dziwi sie chłopiec.
A to nie widzisz!
Nie wiem, przyznaje sie, ja nawet nie wiem które tu nasze!
Jak co rok poorzesz ze dwa razy, pognoisz, posiejesz, zbierzesz, oho, i bez oczow poznasz wtedy swoje płoske, pocieszam chłopca. Czyż on nie widzi jak kto orze? Dunaj orze wysoko, przy miedzach i od drogi daje broźne, głębokie, zaraz dojedziem do drugiej jego płoski, sam pozna. A weźmy Babiatego: toż tu żyto siane jak dla wróblow, niedobronowane, miedza ponadżerana, prawdziwie babskie oranie. Każde pole podobne do gospodarza, a gospodarz do pola. I chaty, i chlewy, i krowy, i koni do gospodarza podobne. A gospodarz do nich.
Smurgiel nie rozumie, jak chata może być podobna do człowieka. A może, może tłómacze, Dunaj jak odkupił od Domina łąke, co, nie pogrubiał? Pomalej chodzi, grubiej gada, jakiś ważniejszy. A Domin ścieniał, i wszystko u niego chudsze: kobyła, krowy, stodoła. A na sokora ty już właził? pytam sie, bo mijamy.
Właził, ale tylko do gałenzi z guzem, przyznaje sie.
E, to gowno ty widział. Kościoła w Surażu nie widział?
Nie.
Jak wleziesz do tej gałenzi co jemioła, o, wtedy zobaczysz. A jak wleziesz na sam czubek, może i zobaczysz cerkiew w Rybołach: ale to musi być niedziela i po obiedzie, żeb ze słońcem patrzyć, kto ma dobre oczy, może dojrzyć.
A miasto też widać?
Białymstok? Nie, za daleko.
Akurat wjechali my na kurhan i popatrzył ja sobie na stare chwoje i rosochaty jełowiec. Kobyła zwolniła, zmęczyła sie wciąganiem. Z drugiej strony mogiłki sie zaczeli murek z kamieniow i krzyży pod chwojkami i brzozami. Żegnam sie, a smurgiel pyta, czy poszedby ja noco na mogiłki.
Nie próbował, nie bede i tobie nie radze, tołkuje zasrańcowi. Wrona sprobował, to tak jego stańcowało, że jąkał sie do śmierci.
Przestraszył sie, ucich trochu, ale zaraz sie pyta, czemu te brzoze nazywajo rozpleciona Marysia. Czemu? A bo ludzie bajo, że byli kiedyś mąż i żona, bardzo sie lubili, ale on pojechał raz na rynek i przyszed do niej żyd i dał jej pieniądzow, żeb z nim w łóżku legła i ona sie połakomiła: leżo, aż tu mąż wraca! I Pambóg za kare tak dał, że ten żyd zamienił sie w osine, a żonka w brzoze i cały czas płacze, rozpuściwszy włosy. A nazywała sie Marysia, to i brzoze nazywajo Marysia. A osine Judaszowa. A że mąż nazywał sie Dąb, to i drzewo nazywajo Dębem.
I tak do lasu dojeżdżamy, i chłopiec pyta sie, czy wszystkie drzewa wzieli sie z ludzi?
Wszystkie, tłómacze, i wielgie kamieni i niektóra zwierzyna też. O, dziencioł, słyszysz? A skąd wzioł sie? Był kiedyś cieśla na zarobek bardzo łakomy: raz nawet w niedziele belke ciesał! I za to przemienił jego Pan Bóg w dziencioła, niech sobie rąbie i w niedziele. A niedźwiedź? Był pszczelar pijanica, chciał po pijanemu oszukać Pana Boga: przebrał się w kożuch wełno do wierzchu. To i ostał przemieniony w niedźwiedzia. A bober? Toż to rybak! Łapał ryby, a szed Pan Bóg za dziada przebrany, prosi: daj rybe mnie biednemu. A rybak klepnoł sie po dópie: o, tu dla ciebie ryba, darmozjadu, mówi i piernoł. I od razu jemu rybięcy ogon wyrasta i szerść, i odtąd bobry w wodzie mokno i popierdujo z zimna. Gadawszy przyjechali my i staneli w brzezinie. Wyłożył ja kobyłe z hołobli i puścił na mech. Sami z piło i siekiero szukamy dobrej brzozki.
A wilk? pyta sie chłopiec.
Z psa. Za to, że Pana Jezusa ukąsił.
A zając?
Z chłopczyka, co od różańca uciekał.
O Jezu! To wszędzie ludzi, poprzemieniane!
A tak. Toż mówio: las słyszy, pole widzi. I nigdzie nie schowasz sie, wszystko na ciebie patrzy, czy kradniesz, czy oszukujesz, czy robote marnujesz. I temu trzeba żyć jak Pan Bóg przykazał.
Bo w co przemieni?
A pewno!
Znaleźli my brzoze nie za grube, nie za cienkie, i trochu duplawe, pod obuchem huczała. Obciesał ja kore z dołu, klękamy, za piłe sie bierzem. Napiłowali sie niemało, zaczem przesmulali niższy śnit z jednej strony, potem wyższy z drugiej i chylić sie zaczeła. Szczęśliwie nie zaklinowała sie w gałęziach: rymnęła o ziemie, huknęło, aż Siwka spłoszyła sie w jełowcy. Chłopiec stoi czerwony od roboty, ale widze, rekami ślozy wyciera, jakby beczał.
Czego beczysz?
Ktoś umar, mówi i popłakuje.
Nie płacz, toż ty nie baba, w nogawkach chodzisz!
Ale my kogoś zabili!
E tam, bajki, nie płacz już.
Toż wy sami opowiadali!
Opowiadać możno, ale kto tam wie jak z tym naprawde.
Obciopuje gałęzi, chłopiec odciąga ich na kupe z boku, a przy robocie i beczyć przestał. Potem my brzoze popiłowali na kawałki i kloc po klocu załadowali na woz. Ruszamy, biały pieniek został za nami i kupa gałenzi: idziem koło fóry, żeby popychać, bo pod górke kobyła sama nie wciągnie, choć stara sie, stęka, paruje. I tak prawie nie mówiwszy, wygadawszy sie w pierwsze strone, przechodzim z brzozo koło dębu, Marysi, judaszowej osiny, między mogiłkami a staro chwojo i jełowcem z rosochami, koło sokora, koło wierzby, co Wrona pod nio zamarz, przepychamy woz przez kamień w koleinie, mijamy jarzębinke Jurczakowe, objeżdżamy kłode i przez błoto dojeżdżamy do większej rzeki: koło grubej wierzby skręcamy wzdłuż małej rzeki do wioski, i teraz, chata po chacie, dojeżdżamy do Grzegorychi i zaraz zwracamy na nasze gumno, i zatrzymujem sie przy gałęziach pod stodoło, tam dzie ta bez ogona zatraciła jajko.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.