<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Redliński
Tytuł Konopielka
Wydawca Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1973
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Znowuś Dunaj kluczke posłał od chaty do chaty, że wieczorem zebranie. Tym razem zebranie miało być z uczycielko, bo przywiozła ze świętow jakieś ważne nowiny, udumała, że ogłosi. Wszystkie gospodarze poszli, ja nie poszed, na złość uczycielce, przejrzał już ja całe szczerość jej na wylot. Ładniutka, milutka, cieniutka, panie Kaźmierzu, pani Haniu, ludziom sie zdaje, że sama dobroć, sama prawda, a ona swoje robi! Po cichu, ale robi. Dziś podsunie w ręce latarke co sie sama pali, jutro talerki, widelczyki, zupe, a pojutrze te maszyny! Czego wy boicie sie elektryczności, mówiła Dominowi, toż bedziecie sobie rodzili sie, żenili, żyli jak żyli, tyle że w chatach bedzie widniej, oczom zdrowiej, rękom lżej. Czego boicie sie szosy? Do miasta bedzie bliżej, łatwiej! Odpowiedzieli jej Domin: a beczka jak wyjąć jedne klepke, choćby najcieńsze, czy utrzyma wode? Tak samo bedzie z nami, Taplarami.
Na zebraniu przeczytała uczycielka z gazety, co pisało o bagnie i Taplarach: że za rok woda bedzie spuszczona i zaczno sie mejloracji, układanie szosy i stawianie słupow do elektryczności. I pokazała narysowane w gazecie: u góry było jak jest teraz, Narew ze wszystkimi odnogami i Taplary. A u dołu tak jak bedzie: jedna rzeka koło Zawykow i Suraża, a na bagnie łąki i drogi. Pokazywała też na tym zebraniu duże gule, że niby ziemia tak samo okrągła jak ta gula: sinawe miejsca na niej to morza, zielone ziemia, żółte centki na niej, to góry, a sine wężyki rzeki, i pokazała maleńki ogonek, że to Narew, ogonek nie dłuższy niż włosek na ręce.
Jakto, pytam sie Domina, cała Narew krotsza od takiego włoska? Toż oreli opowiadajo, że tylko do Tykocina płyno dwa tygodni! A toż rzeka jeszcze dalej płynie, dzieś het pod Kanade! Jakże take rzeke w ogonek przemieniać?
Wytłómaczyli Domin, że to tylko tak sie przedstawia. A bagna podobno całkiem nie było na tej guli: bo za małe, mówiła ona, a że ludzi to złościło, wzieła i sama postawiła im na guli tej kropeczke.
Podobno znowuś była zajadła sprzeczka między nio a ludziami: ludzi ostro obstawali, że te mejloracje i elektryczność niepotrzebne, nam dobrze i na bagnie, my przyzwyczajone, na to uczycielka: wy nie chcecie zmiany, ale ludzie koło Bokin chco! Napisali podanie, żeb bagno osuszyć, jeździli, prosili. No i władza wysłuchała ich.
To my napiszmo drugie podanie: żeb nie osuszali, mówie słuchawszy tego, a Domin: A umiesz pisać? Co, uczycielki bedziesz prosił, żeb napisała?
Grzegor napisze, mówie, a Domin, że podług uczycielki żadne pisanie już nie pomoże, bo za późno: już roboty zaczęte. Nie interesowali sie my światem i przegrali z Bokińcami.
Abodajżesz tych bokińcow, rozkleli sie tatko: Może wybrać sie tam do nich po lodzie, podpalić, powybijać! Nie darować ancychrystom! A Domin: w więzieniach by my zgnili.
To co robić, stryku, pytam sie Domina, radźcie coś, musim bronić sie. A co sołtys na to wszystko?
I co słysze. Że Dunaj też nie chco tej mejloracji ni elektryczności, ale jak ludzi dawaj krzyczyć, żeby i szkołe znieść, Dunaj zaczeli szkoły bronić: niechaj dzieci uczo sie, żeb umieli swojego dochodzić! I poprosili uczycielke, żeby coś nam doradziła, na to ona, że im prędzej sie zgodzim na to co ma być, tym lepiej dla nas, nima co dmuchać przeciw wiatrowi, co ma być bedzie na pewno.
Tymczasem uczycielka całymi dniami mnie nie oglądała, ja jej. Z rana jak budziła sie, ja dawno był w stodole. Obiadem, jak przychodziła, w stodole. Wieczorem u Domina abo Kuśtyka. Abo już w łożku. Specjalnie musiała zajść na gumno, żeb spytać, czemu nie puszczam chłopca: Dlaczego pan, panie Kaziku nie pozwala Ziutkowi uczyć sie?
Akurat ja młocił. Młoce, pościel pomału obchodze, tak kręce żeby do niej być plecami.
Niech mi pan powie, bardzo proszę, dlaczego pan nie puszcza syna do szkoły, piłuje ona.
Bo nie trzeba, mówie wreszcie.
Ależ on ledwo sylabizuje!
Starczy!
Ale co się stało, panie Kazimierzu? Za co pan się na mnie tak zagniewał?
Nic nie mówie, młoce. Niech mnie ona nie panuje, kaźmieruje, kazikuje, wiem ja co sie szczerzy pod to jej dobrocio. Prawda, szkoda jej trochu, po głosie słysze, że rozżalona bardzo, zbiedzona. Nu, pewnie, jak jej połowa dzieciow przepadła, za tydzień, dwa, sama ostanie sie w klasie, najwyżej z Dunajakami, Kramarukami, to nic dziwnego, że nie chodzi roześmiana.
Proszę mi powiedzieć, co się stało, błaga, może ktoś was namawia? Czy nie ten włóczęga?
Ja nic, młocił i młoce, plecami do niej. Widzi ona, że jak do ściany gada: postojała, postojała i poszła do chaty, przygarbiona z żałości. Może i dobre ma serce, ale co z tego, na co wciska sie nieproszona, taka nie wiadomo skąd i czego, łazęguje zamiast żyć jak ludzi żyjo, tam dzie sie rodziła. Z litości tylko jeszcze nie wygonił ja jej na dwor, trochu wstyd człowieka ze swojej chaty wypychać, gość sam, jak sumienie ma, powinien wiedzieć, kiedy jego nie chco. A wszystko przez te zebranie, po zebraniu pół wioski nie puściło dzieciow do szkoły, drugie pół ważyło sprawe. Koło półpościa szkoła opuściała, pięciu Dunajakow ostało sie uczycielce i Kramaruki. Probowała po chatach chodzić z sołtysem, namawiać, ale bez żadnego skutku. Szymon Kuśtyk nie wpuścili jej za prog, a Dunaja obezwali od judaszow. Z tydzień przesiedziała uczycielka w domu, tyle wychodziła co do Dunajow, pogadać. Czekała, że sie może co odmieni, a smutna była, jakby jo pobito, tylko z Handzio gadała: nauczyła sie na prątkach robić, uplotła sobie szalik z wełny. Ja chate omijał jak mog, w stodole czy w chlewach siedział z roboto abo i bez roboty, abo szed do ludziow, byleby z nio nie rozmawiać.
Aż raz szła od Dunajow i wyszed na droge Filip: szed za nio blisko jak przez chate i trąbił po swojemu. Co ona stanie, on stanie: stoi i trąbi. Ona coś powie, on odtrąbi. Ona idzie do niego, on odstępuje, trąbić nie przestaje! Te co to widzieli, nie dali rady opowiadać, na same wspomnienie kładli sie ze śmiechu. Tak odprowadził jo pod nasze chate. Weszła i zaras rozbeczała sie, ślozy puściła, nawet Handzi nie przyznała sie od czego. Płakawszy, poskładała szmaty do plecaka i choć Handzia podobno pocieszała, nie wypuszczała, poszła śniegami na las, w strone stacji. Ktoś nakazał Dunajowi, Dunaj prędko konia założyli i pognali za nio sankami, żeb nie zbłądziła, abo sie nie utopiła dzie na oparzelisku. I tak Filip pomog mnie sie pozbyć tej całej przybłędy miastowej i bardzo dobrze.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.