Konopielka/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Konopielka |
Wydawca | Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1973 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sześć talerzow i sześć łyszkow, nożow i widelcow sprezentowała Handzi uczycielka, ale czy kto wiedzieć mog co dalej bedzie? Wydawało sie, że oni ni do czego, ot, do leżenia na policy i Handzi do chwalenia sie przed babami. Aż tu w niedziele staje uczycielka przy piecy za gospodynie, Handzia tylko ognia pilnuje i donosi jej: to wode, to cybule, to jajka, a ona coś szykuje, jedzenie jakieś niezwyczajne. Gotowali w trzech sagankach: w jednym jakiś barszcz czy krupnik, w drugim kartofli, oskrobane, w trzecim buraki sterte na miazge. Jak sie im ta miazga ugotowała, saganek zdjęli i zaczeło sie najgorsze: postawili patelnie, a co na tej patelni?
Kawał kumpiaka, taki że kapuste można by na nim gotować przez pół miesiąca, pokroiła ona w plastry! Te plastry obstukała na desce polankiem i zaczeła smażyć. A smalcu to rzucała bez miary, jakby błotem chlapała, a nie sadłem topionym! Smażywszy nałupiła cybuli i cybulo mięso obłożyła, prawda, strasznie skwierczało, pachniało, Handzia dzieci odganiała, bo całkiem zgłupieli, leźli do piecy jak muchi w mleko, tato zastygli na murku, patrzyli babom na ręce i postękiwali: O Kirelejson, cybula! Omatkoboska, jajko! aż z tego wszystkiego różaniec wyjeli i dawaj modlić sie oczy zapluszczywszy, tylko dychajo, zapachi łykajo. A mnie serce boli patrzyć, na język ciśnie sie jedno: czy wy baby w Boga nie wierzycie? Tyle dobra na raz marnować! A może my dziś parszuka zakłuli i temu tyle smażenia, bo świeżyny dużo? Może dziś kłusty czwartek? Nie, cholera, toż wiem dobrze, że dziś niedziela a do czwartku i do popielca z pięć tygodni jeszcze! A parszuka to my kłuli po kopaniu, parszuczka niedużego, jak on ma do postu wystarczyć, to po kostce trzeba brać, po troszku. A tu masz! Że uczycielka sie szasta, pojąć moge, ale Handzia, czemu ona miary nima!
W głos powiedzieć nie wypada, trochu wstyd przed uczycielko. Ale tylko wyszła Handzia do komorki, ide za nio: Co tobie, babo, ty chcesz wszystko zmarnować na raz, pytam sie złapawszy jo pod boki i trzęse, trzęse nio po ciemku: Czy ty kobieto rozum za stodoło wysrała! Uch, walnełoby sie babe kułakiem, ale nie wale, rozbeczy sie jeszcze i ściągnie uczycielke. Trzęse, ale żonke opętało: Puść, źli sie, puszczaj, ona czeka na mąke!
Co wyrabiacie, szalone!
Zaraz sprobujesz, zabaczysz! chwali sie ona bez wstydu brydu. I wyrywa sie, ucieka.
Uczycielka nożem stoł oskrobuje, zeskrobuje czarne, co sie ułoiło od kapania z łyżkow i miskow. Oskrobuje, myje z popiołem i decha bieleje jak nowa! I zaraz talerki rozstawia, sześć, przy każdym kładzie łyżke, noż, widelec. Do talerkow nalewa tego krupniku i odgarnąwszy czub z czoła pod boki sie bierze, zaprasza: Prosze bardzo, siadajmy, pierwsze danie zupa jarzynowa. Handzia napędza: Nu, siadajmo, Kaziuk, dzieci, tatu, siadajmo, sprobujem jak w mieście jedzo.
Napędza, bo jakoś nikt sie do tych talerkow i nożow nie rwie, choć każdemu kiszki myczo, tyle smakow i zapachow w chacie krąży. Patrze ja na sześć talerkow, sześć widelcow, nożow, łyżkow, blaszanych, z białym połyskiem, patrze na stoł biały, wyszorowany i widze, że z mojego stołu zrobił sie stoł cudzy, nie moj! Jakże w swojej chacie do cudzego stołu siadać? Oj, czuje jak złość obejmuje mnie całego, wielka złość mnie w głowie huczy, i strach niemały ręce trzęsie. Sześć talerkow? Każdy sobie bedzie jad? Na co noży? A widelcy? A co zrobio z burakami, z to czerwono mamałygo, jak jeść takie straszne hadztwo? Z kartoflami jo podadzo, czy do mięsa, czy do tej tu, jak to ona mówi, zupy? Czemu obiad nam zepsuli, obiad niedzielny!
Siadajcie, mowi Handzia, sprobujem po paninemu!
A to już niedobrze po naszemu, pytam cicho, a uczycielka pódmawia: Cóż szkodzi sprobować, jakie dzie indziej obyczaje. I na patelni mięso przewraca, dosmaża.
Handzia siada piersza i dzieci siadajo i tato, uczycielka staje za plecami, pewno ciekawa czy pochwalim te jej zupe.
Posiadali, łyżki wzieli i na mnie czekajo: żadne zacząć jeść nie może, póki ja, gospodarz, łyżki nie umocze.
Trudno, siadać trzeba, siadam przy tym stole cudzym, niby moim a nie moim. Przeżegnać sie trzeba, ale jakżesz żegnać sie, kiedy tu jakieś widelcy, noży błyszczo, a deska bieleje, jakby z niej skóre zderli. Sześć talerkow w rzędach stoi, każdemu talerz, i jak to, każdy sobie ma sie żegnać, każdy do swojego talerka? Ręka co zawsze mnie sama żegnała, cięży teraz jak polano. Probuje przeżegnać sie tym polanem, zaczynam i nie moge skończyć, nie przeżegnawszy sie biore łyżke, a blaszana ona, zimna, błyszczy.
Niechaj pani siada z nami, zaprasza Handzia, uczycielka dziękuje: dzisiaj raz dla odmiany ona gospodynio.
Bratniewola, zaczerpam ja piersze łyszke, niose, choroba, łyszka niegłęboka, ręka drży, póki ja donios do gęby, pół sie wylało na podłoge i kolana. Druge łyszke zaczerpam, jeszcze gorzej! Trzecie niose, ręka tak skacze, że nic do gęby nie donosze, nie wiem nawet czy dobra ta zupa, czy niedobra: łyszke na stoł rzucam! I przygarbiwszy sie na moim stołeczku, patrze sie po tych sześciu talerkach, po blaszanych łyszkach, że moje dzieci nimi jedzo, moja żonka, że i moj ojciec łyszko musi sie męczyć. To i tymi widelcami jeść bedo, i tymi nożami te zmarnowane mięso i te miazge? O niedoczekanie twoje, przybłendo ty kusa, łazęgo miastowa, czego ty swojego nosa między nasze miski wpychasz!
Ale już i tato cicho łyszke kłado, już i Handzia i dzieci, na mnie spojrzawszy, jeść przestali. Co sie stało panie Kaźmierzu, pyta sie ona, zdziwiona bardzo, moja zupa wam nie smakuje?
Chce sie powiedzieć: twoja dópa! ale jakoś słowo w zębach dusze, siedze zły, aż w oczach błyska, nie wiem co zaraz bedzie: może zgarne rękawem te talerczyki, może stołek przewroce, może świsne widelcami w uczycielke!
Jeśli wam zupa nie smakuje, trudno, mówi ona zmartwionym głosem, to może najpierw drugie danie?
Drugie sranie! mówie i kułakiem łups w stołek, aż te nożyki widelczyki zabrzęczeli i z talerkow sie polało.
Co ty, Kaziuk? pyta sie Handzia i wstaje, a bardziej prosi, niż pyta sie, a ja jak nie hukne: Milcz ty!
Uczycielka zakręciła sie koło komina i stoi cichutko jak trusia. Wtem chwartuch odwiązuje: Ach, zapomniałam, że na trzecią obiecałam być w szkole, mówi cienko, pani Haniu, niech mnie pani zastąpi przy kuchni.
I raz dwa swoje kurtke bierze, w biegu sie odziewa i niby śpieszkiem z chaty wychodzi. Tylko jej głowa migneła za oknem, mówie do żonki:
Stawiaj miche!
Cichutko, wie Handzia że nie żarty, miske stawia na środku między talerkami.
Zlewaj!
Zlewa ona z talerków do miski, jeden po drugim, wszystkie sześć, miska duża gliniana, pomieściła, talerki składa jeden w drugi, zabiera. Ale pozostali sie na stołku i błyszczo tamte łyszki, noży widelczyki.
Won i te pizdryki! rozkazuje.
Ona ich zabiera, a kładzie łyszki nasze, drewniane. I wybieramy, każdy swoje, moja największa, z trzonkiem trochu wykrzywionym na sęczku. Wzięli łyszki, trzymajo, na mnie patrzo, kiedy łyszke umoczywszy jedzenie zaczne. Zaczne, ale przedtem rozkazuje:
Żegnać sie od nowa!
Żegnajo sie, żegnam sie i ja i łyszke umaczam w tej jej zupie. Smakuje te zupe smakuje i czuje, że może ona i niekiepska, ale nie do jedzenia.
Zabieraj te hadztwo, mówie, syp kartofli!
Nasypała Handzia całe miche, zaskwarzyła kłuszczem z patelni.
A mięso wrzucisz jutro rano do kapusty, rozkazuje, mięso sie gotuje w kapuście, rozumiesz? A teras rob kwas do kartoflow!
Prędko druge miske stawia i nalewa z ładyszki zakwaski i zaraz nad misko czosnek nożem drobi. Posoliła, zamieszała, siada do stołu. Pokazuje jej palcem jedne miche, drugie: O, to jest moje i moich dzieciow jedzenie! I zapamiętaj, mówie, palcem groziwszy pod nosem: żeby więcej takiej rozpusty jak dzisiaj nie było! Nu, jemy.
I jemy. Jemy zwyczajnie, po naszemu, jak Pambóg przykazał, jak święty Jozef z Matkobosko i Jezusem jedli: z jednej miski. Jemy i smakuje, i dobre, i jak trzeba!
A jak zjedli, obter sie ja rękawem, przeżegnał sie. Posłuchał, jak sie w brzuchu odbija, odkachnoł i kazał Ziutkowi, żeby wody dał: podał cały kubek, ja odchyliwszy głowe w tył, pije, pije dużymi łykami, bo lubie jak rozgrzane zęby drętwiejo od zimnej wody i szkło na nich pęka i lubie jak chłod rozchodzi sie kiszkami po brzuchu. Potem possawszy z zębow, bo dobre, splunąwszy na podłoge bo lubie, oblizawszy sie bo trzeba, kłade ręce na kolanach i mówie:
Nie pódziesz więcej Ziutek do szkoły!
Czemu? pisnoł.
Bo ja tak mówie!
A Handzia, cicho jak trusia: Ale ona sie obrazi.
A niechaj obraża sie!
To jak my z nio bedziem żyli?
A może sobie iść od nas Kczortumatiery!
Co ty, Kaziuk? I pieniędzow za kwatere nie żałujesz?
Czortbiery i jej pieniędzy! Niepotrzebne mnie jej pieniędzy. Zapłaciła za dwa miesięcy i co? Leżo.
Leżo. Ale sol wychodzi, mączka, nafta, trzeba kupić!
Na to starczy samych jajkow co ona wyżera.
A trzewiki dla mnie? A kortu tobie na odzienie? A pług?
A dzie to chodzisz, że tobie trzewikow trzeba? Na tancy? Walonki masz? Masz. Drewniaki na zime dzieci majo? Majo. A mnie i stare odzienie dobre.
A pług?
Tylko piętke kupić. Dawniej rosochami orali i rosło, nie tatu? A te talerki i widelcy oddaj jej nazad abo wyrzuć. My nie panowie!
Ale czy nie możno było raz sprobować jeść inaczej? żali sie Handzia.
Inaczej? zerwali sie tatko: A co to, czy my parszywe jakie, żeb każde z innego koryta jadło? To krowy muszo mieć każda swoj żłob, bo sie nie dopuszczajo. A toż człowiek nie krowa!
Razem żyjem, razem robim, razem jemy! zakończył ja. A ty Ziutek pamiętaj: koniec ze szkoło!