[9]KONRAD I LAURA.
W pomroce trzepot mdły łojowej świecy,
chwiany na wietrze i syczenie gazu
w podmuchu — z poza szarej gazy
o, Lauro! widzę twój profil. Nie więcej!
Z bladem czołem on szuka cię w złoceniach loży,
czarny kosmyk przylepia się na białem czole.
Lecz tyś wzleciała wyżej. I nikt nie otworzy
ciemnych trzeszczących schodów! A już grają w dole
harfy! To „Łucji“ cudna uwertura.
Kandelabry zadźwiękły, gasnąc. Podnieś wyżej
wzrok. Teatralna burza i wichura
rozwiana... I czyjś szept na paradyzie.
Więc to ona! Jej oczy, lśniące błyskawice,
albo gwiazdy zimowe, smutne pukle z złota!
— Antrakt. Oto powstają lwy niedbale, lwice
lornetują zawzięcie. Bądź-że jako posąg
marmurowy, w uśmiechu nie zdradź skurczu męki.
Ona wciąż się rozchwiewa wyżej, jeszcze dalej.
Nie myśl, że ma paluszki wróżki, ni sukienki
najtańsze. Nie myśl! — I znowu zagrali!
Że mieszka na Podwalu. — (A ty w faetonie,
gdy lekko skiniesz, dzwonią dandysa breloki.
[10]
Nie wstrzymasz ich! Poniosły zapienione konie!
Ku miłości nieszczęsnej i, jak grób, głębokiej!).
Kiedy flety znów dźwięczą, to muśnięciem ręki,
jakbyś ziewanie skrywał, białą rękawiczką
przesłoń wargi! Powraca na falach piosenki,
jako Anioł świetlisty, uśmiecha się czysto —
I kołuje i nęci melodją, wiruje
na stropie malowanym i zrzuca lilije
— czuję woń ich, Konradzie! i róża ta żyje,
którejś nie dotknął, w dłoni i do krwi mnie kłuje.
p. Zofji Nałkowskiej.