<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Korea
Podtytuł Klucz Dalekiego Wschodu
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk J. Cotty w Warszawie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XII.
Phön-gań. Pań-su. Dożynki. Wieśniacy i ich zwierzęta domowe.

Dziesięć „i“ (5 wiorst) od Phenanng-musej zaczęły się pola ryżowe i okolica odrazu się zaludniła. W parowie płynie na południe rzeczka, którą nazwano mi Poke. Stronami majaczą wioski i ciemnieją w ramach wysokich grobli nawodnione rżyska. Na wodzie klekoce wysoka, pionowa turbina, poruszająca tłuczkę ryżową; jest to bądź co bądź krok naprzód do niezgrabnych „mul-bań-a“.
Dalej na dolinie spotkaliśmy kilku żołnierzy korejskich w mundurach podobnych bardzo do japońskich z ładownicami przez piersi i szybko strzelnymi karabinami na ramionach, w oddali jechał konno oficer i tragarze nieśli jakieś paki. Wszyscy bardzo mi się pilnie przyglądali.
Pola zawalone głazami; często ścieżka ginie wśród nich i konie z trudnością wyszukują między złomami miejsca na postawienie nogi. Pola ryżowe zwolna wypierają z dna dolin wszelkie inne, wypędzają prosa, pszenice, grochy, boby, jęczmienie na zbocza przyległych gór.
Wjeżdżamy do powiatowego miasteczka Phöń-gań[1], różniącego się od wiosek jedynie rozmiarami. Na ulicach roi się dużo ludzi, odświętnie ubranych kobiet z zasłonami na głowach. Okazuje się, że w miasteczku uroczystość. Około jednego z okazalszych domów kupi się cały tłum biało ubranych wieśniaków, w czarnych włosiennych kapeluszach. Dostrzegam przed wejściem wielki namiot z szarego płótna, w którym odbywa się jakaś ceremonia. Zsiadam z konia wbrew nawoływaniom ton-sy, który chce mię od tego powstrzymać. Tłum rozstępuje się i widzę „pań-su“ w żółtej, zgrzebnej odzieży, płóciennym berecie, jak schylony nad snopem ryżu, rusza go pałeczką i mruczy zaklęcia. Pomagają mu dwaj młodzi wieśniacy, również uzbrojeni w kije. Gromada starych i młodych wypełnia namiot, przyźbę domu, wygląda z izby. „Pań-su“ miał zatknięty za beretem arkusz drukowanego papieru i z powierzchowności oraz ruchów podobny był nieco do mnicha buddyjskiego. Ubranie jego przypominało żałobny strój korejski. Nie zważał na mnie i nie przerywał guseł, nawet gdym go fotografował. Wieśniacy natychmiast zaprosili mię i ton-sę do izby, gdzie na wysokich, chińskich stolikach stały stosy jedzenia, ciastek, orzechów, cukierków. Stąd zaprowadzono nas do drugiego pokoju, w którym na matach, paląc fajeczki, zasiadali pod ścianami poważni brodaci chłopi. Podano nam po czarce ciepłej wódki ryżowej (suli) roboty domowej, słabej, mętnej i białej, postawiono przed nami małe, japońskie stoliczki-tace zastawione miseczkami z łakociami. Były to przeważnie ciastka z krochmalu rozmaicie zabarwione i zaprawne; miały smak obrzydliwy; z trudnością przełknąłem jeden. Izba niezwłocznie zapełniła się ciekawymi, ale wszyscy zachowywali się bardzo grzecznie i poważnie. Wyszedłem, aby śledzić za czarami, lecz „pań-su“ już porzucił snopek i zwrócił na mnie swe ślepe oczy. „Pań-su“ słyną z nieżyczliwości dla wszelkich „nowinek“, i cudzoziemców. Ton-sà ciągnął mię za rękaw, abym szedł. Wydał mi się zaniepokojony mem zachowaniem i gdym się zbliżył do malowanej jaskrawo lektyki i jakichś barwnych przyrządów oraz lalek, które grały widocznie rolę w ceremonii, powiedział mi cicho.
— Idźmy!... Niech sir idzie!... Ludzie pijani... Może się stać co złego!... W dodatku do noclegu daleko i droga prowadzi pustemi polami!... Ma-phu niezgodzi się jechać, a tu zostać nie możemy!..
Miałem, co prawda, wielką do tego ochotę, ale spojrzawszy uważnie po skupionych i poważnych twarzach wieśniaków, zrozumiałem, że im przeszkadzam i że gdybym nawet został, nie pozwolą mi nic zobaczyć, siadłem więc na konia, którego mi skwapliwie podano. Tłomacz objaśnił mi, że zanosiło się na tęgą pijatykę, gdyż świętowano dożynki ryżowe, a rok był urodzajny! Droga szła istotnie pustemi, ale starannie uprawnemi polami, psutemi jedynie przez ogromne bryły lawy, rozrzucone suto i wszędzie, wynurzające się z głębi roli niby łby podziemnych potworów lub tworzące ławice długie i bezładne. Z trudnością przebywaliśmy je lub omijali, gdzie się dało. Szeroki gościniec skurczył się znowu do wązkiej ścieżyny. Słońce zachodziło, góry strzegące dolin pociemniały mocno, a sfalowane jej dno zalśniło się miedzianym blaskiem. Ziemia stygła, wiatr ustał. Bez ruchu zamarły w ognistej zorzy białe kity oczeretów, których obszerne zarośla znowu pojawiły się u drogi. Daleko na wyniosłości zaczerniała sylwetka naszego jucznego konia, którego ma-phu puścił naprzód luzem, po za nim bielały figury kilku spóźnionych, jak my, podróżnych. Drogi korejskie, we dnie bardzo ożywione, puścieją ku wieczorowi, gdyż zaczynają na nich grasować łotrzykowie, srogie duchy i sroższe jeszcze tygrysy.
Już słońce znikło za górami, gdyśmy wjechali na szeroką, pełną gwaru i ruchu ulicę bogatej wsi Huon. Wieśniacy wracali z pól, prowadząc woły, obładowane pługami i niosąc narzędzia. Inni odwiewali przed domami świeżo omłócone zboże, sypiąc omłóciny na krawędź dowcipnie urządzonych płaszczyzn pochyłych, po których na jedną stronę staczało się ziarno, a na drugą plewy i śmiecie. Ponieważ nie było wiatru, młodzi chłopcy tworzyli go sztucznie, machając wielkimi wachlarzami z piór i skóry. Gdzieindziej cały rój młodzieży kręcił wesoło młynek, parobcy rzucali łopatami groch na sita oddzielcze. Wszędzie brzmiały śmiechy i wesołe głosy; z podmurowań domów buchały obiecujące, białe dymy, czerwone łuny świeciły w kuchniach i z końca w koniec rozlegały się piskliwe nawoływania dzieci, wabiących towarzyszów, aby przyszli przyjrzeć się przejezdnemu „Jangin“ (Europejczykowi), którego pocichu zwano też „Jang-ak-kuj“ (zamorskim djabłem). Kaczki, gęsi ciągnęły poważnie rzędami na nocleg, kur już nie było widać, tylko świnie i psy uwijały się jeszcze po ulicy, podniecone ogólnym ruchem. Wspaniałe woły korejskie szły poważnie za oraczami lub leżały przed drzwiami domów, czekając wieczerzy, podczas gdy ich gospodarze zasiedli już gromadkami na przyźbach, paląc fajeczki, gwarząc i spoglądając ciekawie na małą naszą karawanę, przeciągającą przed nimi.
Korejczycy są wogóle ciekawi, a wieśniak korejski jest wprost żądny wszelkich nowin i widowisk. Rok cały przykuty do roli, którą skrzętnie uprawia, nie ma czasu na dalsze wycieczki i zna świat i jego zdarzenia jedynie z opowiadań wróżbitów (pok-ca) i przekupniów wędrownych (pu-sań). Oto, co mówi o trudach i wczasach korejskiego wieśniaka autor ciekawej rozprawki „On jest wieśniakiem“[2]: „Pierwszą cechą, uderzającą cudzoziemców w korejskim wieśniaku, jest jego pilność. Nie posiadając żadnych narzędzi, oszczędzających mu pracy, liczyć jedynie musi na swoją siłę i swego wspólnika, wołu. Czas obecny (połowa czerwca) jest porą przesadzenia ryżu; w tym celu opuszcza on dom o wschodzie słońca i pracuje ciężko do zmroku, stojąc przez cały dzień bosy i nagi w wodzie, z boleśnie zgiętemi plecami, oblepiając mułem kępki ryżu w błotnistym szlamie. W ciągu dnia pomagają mu w tej robocie żona i synowa, równie zręczne w przesadzaniu ziarn i pieleniu szlamów, jak mężczyźni. Głównymi zbiorami, którym poświęcają swój czas, są: ryż, jęczmień, pszenica, bób i zwyczajne warzywa; na hodowli tych zbóż upływa im rok cały. Podczas zimowych miesięcy staje się Korejczyk rękodzielnikiem i wyrabia: maty, sandały, parawaniki, poszycia lub zbiera na zboczach wzgórzy drzewo i chróst, które wysyła, po zatrzymaniu pewnej części na własny użytek, wielkiemi partyami do najbliższych miast. Dwa miesiące w roku uważane są jako „czas próżniaczy“, — pierwszy i szósty miesiąc. W ciągu tych miesięcy jest swobodniejszy, można go znaleźć w domu, gotowego słuchać każdego, kto zajrzy“.
Korejczycy nie znają wcale niedzielnego, regularnego wypoczynku. Przerwę w ich pracy czynią jedynie uroczystości noworoczne, następnie dni ofiarne na cześć przodków własnych i domu panującego, święta bogów miejscowych i okręgowych, obrządki rodzinne — wesela, pogrzeby, urodziny, zmiana lub nadanie imienia... Przeciętnie świętują o wiele mniej, niż wieśniacy europejscy, nawet po doliczeniu do wczasów godzin spędzanych co jakiś czas na sąsiednim jarmarku. Jarmarki wprowadzone zostały w Korei przed 600 laty i uzyskały wielkie rozpowszechnienie; w każdem miasteczku, nawet w niektórych większych wsiach co pięć dni odbywają się targi, gromadnie odwiedzane przez chłopów. Mają one ogromne znaczenie handlowe, gdyż dotychczas większość przedmiotów użytku wieśniaczego wyrabiają w chwilach wolnych sami włościanie i włościanki. Ciągną więc tłumy biało ubranych chłopów, niosąc na plecach, a kobiety na głowach, rozmaite przedmioty i wyroby lub prowadząc woły zaprzężone do ciężkich wozów albo objuczone chróstem, ziarnem, sianem, rybą, owocami, konopiami, matami i t. d. Pędzą na sprzedaż woły, konie, świnie; niosą w koszach drób — kury, gęsi, kaczki, a w workach upolowaną zwierzynę. Słusznie Korejczycy chlubią się swem bydłem rogatem; stanowczo mają najlepszą jego odmianę na Dalekim Wschodzie. Wspaniałe osobniki, szerokie, rosłe, na krótkich nogach, z wielkiem, obwisłem podgardlem, przypominają angielskie woły Durham i dorastają 1 metra 46—50 centym. wysokości. Ważą nieraz z górą 700 funtów, są bardzo mocne i rzeźkie. Z łatwością ciągną na dwukołowcu 1,600 funtów i nieocenione są w drodze, przy przeprawach przez bystre rzeki, grzązkie błota, strome góry... Koń jeszcze się czasem potyka i pada, wół korejski nigdy... Używane wierzchem, chodzą szybkim krokiem, wcale nie wolniejszym od końskiego. Niektóre osobniki z osady rogów, z szerokiego, kędzierzawego łba, z dzikiego spojrzenia i dość długiej sierści wydały mi się uderzająco podobnymi do jakuckich mieszańców bawolich, zwanych tam „chińskiem bydłem“ (kytaj süösü). Nie wątpię, że i w bydle korejskiem płynie dużo krwi bawolej, której one zawdzięczają swą siłę i dorodność. Na wzrost ich wpływa bezwątpienia ta okoliczność, że Korejczycy wcale nie spożywają nabiału, nie wyrabiają ani masła, ani sera, cielęta więc ssą mleko do syta i długo. Obchodzą się krajowcy z bydłem rogatem dobrze, pasą w nocy na trawie, a w zimie oraz w czasie robót dają gotowaną trzęsionkę ze słomy i zielska z bobami, których wół dostaje dziennie koło 5 funtów (suchych). Dużo bydła korejskiego rok rocznie idzie do Japonii i Kraju Usuryjskiego, gdzie jest chętnie nabywane ze względu na większą odporność na karbunkuł i inne epizootye, niszczące nieustannie stada bydła rosyjskiego. W Korei niema stad specyalnie hodowanych dla handlu, ale każdy zamożniejszy wieśniak karmi opasy i cielęta. Nie widząc hurtów na pastwiskach, wielu podróżników wnioskowało, że w Korei bydła mało, lecz wniosek ten uważam za mylny, zarówno jak mniemanie o braku bydła w Chinach. Stanowczo więcej go tu i tam, niż w wielu miejscowościach Rosyi. Mięso, skóry i łój skwapliwie są skupowane do Japonii, gdzie bydła o wiele mniej i gdzie zmiana kuchni w kierunku zwierzojadztwa, wprowadzona niedawno fabrykacya mydła, wielu smarów oraz wyrobów skórzanych na wzór europejskich niezmiernie zwiększyły zapotrzebowanie produktów zootechnicznych. Nizkich koników korejskich, stosunkowo mniej używanych do robót polowych, widać niemało na drogach, objuczonych towarami lub niosących jeźdźców. Są mocne, wytrwałe i zgrabne, ale dzikie. Korejczycy, którzy przejęli od Chińczyków poszanowanie dla wołu, konia traktują niedbale, często okrutnie, zachowując względem niego obyczaje koczowników z nad Amuru i stepów buryackich. Nie pozwalają im kłaść się, rzadko w drodze poją i wcale nie starają się zabezpieczyć od słoty i zimna. Słyną w Korei konie ze stadnin rządowych z miejscowości Ul-sań, na południowo-wschodniem wybrzeżu w prowincyi Kiön-sań-do, oraz na wyspie Quelpart i małej wysepce Grinto, u zachodniego wybrzeża, niedaleko miasta On-cziń, w prowincyi Choan-hä-do. Mieszkańcy tej wysepki trudnią się wyłącznie pasterstwem koni.
Konie trzymają głównie ma-phu (woźnice towarów); niedawno dużo koni miały wsie pocztowe, obowiązane wozić urzędników; obecnie z upadkiem dawnych poczt i stamtąd konie przeszły częścią do ma-phu, częścią zostały sprzedane dla wojska. Mało bardzo widziałem w Korei osłów, a jeszcze mniej mułów, tak lubionych, pięknych i rozpowszechnionych w Chinach i Mandżuryi.
Świnie korejskie są nieduże, rzadko ważące wyżej nad 30 funtów, zawsze czarne, obrosłe ostrą szczeciną, niezgrabne, lecz bardzo ruchliwe. Mr. Malcolm C. Fenwick mówi, iż z wielkiem niedowierzaniem wziął się do hodowli „czarnych świń korejskich“, lecz osiągnął niezwykłe rezultaty i przyznaje, że Korejczycy słusznie uważają wieprzowinę europejską za niesmaczną. Wieprzowina korejska jest wyborna. On twierdzi, że wieśniak korejski, nawet przy obecnej swej biedzie, może wypasać w ciągu 8 miesięcy do 300 funtów wieprzowiny.[3] Zawsze widziałem w wioskach korejskich dużo tej trzody, która też jest przedmiotem handlu i nawet wywozu.
Wogóle i drobiu i zwierząt domowych o wiele jest tu więcej, niż we wsiach japońskich, choć mniej naogół, niż w chińskich. Nie widziałem wcale w Korei kóz, owiec, indyków; za to dużo wszędzie wałęsa się psów, często marnych i oparszywiałych, lecz doskonałych stróżów, nieznoszących zapachu Europejczyka. Korejczycy chętnie jedzą psie mięso, i psy oprawne widać często wiszące w miejskich jatkach w jednym rzędzie z wieprzowiną i wołowiną. Zresztą ta ostatnia jest droga, gdyż bicie bydła rogatego skrępowane jest rozmaitymi przepisami, które uczyniły handel tem mięsem przywilejem urzędników i szlachty.
Z drobiu bardzo poważana jest kaczka, która wraz z gęsią uważana jest za symbol wierności małżeńskiej i, jak u Chińczyków, musi znajdować się w liczbie podarunków weselnych. Ubodzy zastępują ją ptakiem papierowym.
Bardzo smaczne i nośne są kury korejskie, specyalnie karmione gryką. Ten pokarm nietylko zwiększa ilość jajek, lecz i polepsza ich smak. W miastach i po wsiach dużo półdzikich gołębi popielatych. Kotów widziałem w Korei bardzo mało.
Poza tem mają Korejczycy jeszcze pszczoły, które dają doskonały miód, ale z któremi nie umieją się obchodzić. Wszystkie ule, jakie widziałem, były albo wypróchniałymi pniami, nakrytymi kamieniem płaskim, albo poprostu wielkimi garnkami, wywróconymi dnem do góry. Z każdego ula mają od 3 do 8 misek miodu, wartującego 3 do 8 kop. (30—80 phun) każda. Mają też Korejczycy jedwabnika, którego wykarmiają na morwie i dębie, ale jedwabnictwo słabo jest rozwinięte. Nitka jedwabna, mocna ale gruba, podobna do mandżurskiej; tkaniny prostackie, wcale prawie nie obracają się w handlu, tkane są wyłącznie w domu i dla własnego użytku. Najlepszego jedwabiu-surowca dostarczają okolice Seulu i południowe prowincye.









  1. Wioska ta, oznaczona dość dobrze na mapie w wydaniu ministeryum finansów, nosi tam nazwę Phiöń-gań, ale zapisana przeze mnie nazwa Phöń-gań — zgadza się z nazwą na mapie japońskiej.
  2. „The Korean Repository“, June 1898 r., str. 230.
  3. „The Korean Repository“, r. 1898, str. 291.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.