Król chłopów/Księga czwarta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król chłopów
Podtytuł Czasy Kaźmirza Wielkiego
Wydawca Spółka Wydawnicza Księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1881
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KSIĘGA CZWARTA.



Biczownicy.




Lat trzy upływało od opisanych wypadków.
W domu niegdyś Kuby Swiniagłowy, a dziś, po zgonie jego i niegdyś pięknej Agaty z Opola — należącym do piękniejszej od niej Baśki, żony Fryca Matertery — wiele się rzeczy zmieniło nie na lepsze.
Była to niegdyś gospoda wesela, gniazdo dostatków, miejsce ulubione tych, co się zabawiać lubili i ochoczo spędzać wieczory przy dźwięku muzyki, w pląsach, a często zabawnej paplaninie miejskich trefnisiów, dla których tu drzwi stały otworem.
Żywot, już obfity w wypadki, pięknej Baśki, od ożenienia, po którem ona sobie obiecywała królowanie nad mężem i domem, a używanie świata po swej myśli — uległ niespodzianej przemianie, równie jak ona sama.
Dziewczęciem była trochę szaloną i lekkomyślną, zdało się, że zamężna niewiasta spoważnieć mogła i uspokoić się. Lecz zamążpójście za Fryca zupełnie nadzieje jej zawiodło. Za życia rodziców jeszcze jakokolwiek godziło się i porozumiewało małżeństwo młode, chociaż między niem miłości nie było. Fryc żenił się dla pieniędzy, Baśka szła za mąż, aby światu okazać, że piękny, młody chłopak mógł się z nią ożenić, choć ją ludzkie, nielitościwe szarpały języki.
Okazało się wkrótce, że Fryc ów, którego przeznaczeniem było ulegać i słuchać, wcale nie miał ochoty pani swej zachcianek spełniać, że miał swoją wolę, a przebiegłość niezmierną. Nim wybuchnął z buntem otwartym przeciwko Baśce, zaplątał naprzód tak jej majątek, domy, dworzyszcza i summy, które miał Swiniagłowa u różnych ludzi, tak mienie żony umiał zręcznie na swoje poprzerabiać, iż, co on miał przez nie być jej niewolnikiem, ona w jego zależności się znalazła.
Oprócz tego, piękny Fryc, sam bałamut, mający miłośnice z dawnych czasów, żonie ani się bawić tak swobodnie, ani białych ząbków wyszczerzać nie dawał. Gdy wkrótce jakoś po śmierci jej rodziców obojga, dawny domu i Baśki przyjaciel Sreniewita, zajechał do nich i gospodą chciał stanąć, Fryc, który o przeszłości żony swej dobrze snać był uwiadomiony, okóniem stanął.
Rozparł się, w boki wziąwszy, we wrotach i wręcz pięknemu panu powiedział, że go w domu swym znać nie chce[1]
Baśka z okna wołała na przekorę, że dom do niej należy i ona gospodę w nim ofiaruje, on śmiejąc się przeczył i chciał sam panem w domu być.
Sreniewita, wpadłszy w ten spór małżeński, z początku śmiać się chciał, potem splunął, Baśce całusa od ust posłał, zawrócił od wrót i gdzieindziej na miasto pojechał. Miał tam przyjaciół dosyć.
Między małżeństwem rozpoczęły się kłótnie i spory nieustające. Fryc zawsze wesół, dobrej myśli, żonie prawił niemiłe prawdy, ona go od ostatnich słów łajała i płakała.
Więcej daleko brała do serca to wszystko, niż małżonek.
Ten zdawna mieć musiał osnute plany i szedł z obrachowaniem do celu. — Babę, powiadał, krótko trzymać potrzeba, ona zaś wcale być trzymaną nie chciała.
Powstała wojna otwarta, z której piękna Baśka wyszła zwyciężoną. Świat jej zbrzydł, ale i ona nagle jakoś brzydnąć zaczęła i długa jej młodość od razu, jakby cięciem jednem się zawarła. Włosy naprzód wypadać zaczęły, potem zęby, pożółkła biała twarzyczka, a im ją mocniej malowała, tem okrutniej ciemniała i marszczyć się zaczęła brzydko.
Oczy gasły, schudła... Świat, jak zawsze, rachujący się tylko z teraźniejszością, zobaczywszy ją tak zbiedzoną, odsuwać się począł. Prawda, że Fryc gościnnym nie był do zbytku. Muzyki ani chciał znać, trefnisiów kolanem za drzwi wypędzał, a próżniakom próżne kubki stawił.
Osamotniona biedna Baśka, której pan Bóg odmówił jedynej pociechy, mogącej osłodzić życie, bo dzieci jej nie dał — płakała po dniach całych. Fryca te łzy gniewały, a nie rozczulały.
Miał czasem takie szyderskie pogadanki o skaczącej kozie i tym podobne, które gniew żony i łzy podwajały...
Sam zaś on był jak z kamienia. W mieście się zabawiał, nic sobie powiedzieć nie dawał, wesół był, obojętny, i w domu, do którego wcisnął się przybyszem — panował...
Nic też dziwnego, że napróżno szukając sobie pociechy, piękna Baśka znalazła ją dopiero w nabożeństwie i modlitwie. Jak we wszystkiem i życiu całem namiętną była zawsze, tak i pobożność jej, gdy raz się na nią zaniosło, stała się niepohamowaną a gorączkową. Dawniej ludzi brała przebojem, teraz tak samo cisnęła się do Boga.
Rozpocząwszy pokutę, nie miała w niej miary. Zmieniły się zaraz suknie owe szyte i bramowane na długie czarne, szare i brunatne, prawie mniszego kroju.
Miała klejnotów dosyć, które jej własne były, a Fryc na nie zęby ostrzył; na złość jemu, jedne pooddawała do kościołów, drugie posprzedawała na ofiary, a perłami najśliczniejszemi ornaty szyła do dominikanów. Może też na przekór mężowi, mnichów zaczęła zapraszać gromadnie do domu, a że tych mąż jej, bez narażenia się całemu duchowieństwu, pozbywać się, ani źle przyjmować nie mógł — było ich zawsze kilku przy obiedzie i wieczorem... Resztę dnia sama Baśka spędzała po kościołach.
Było to jej jedyne nad Frycem odniesione zwycięztwo, i, przyznać potrzeba, że plac boju wybrała tak, iż mąż na nim całą swą siłę stracił.
Wprawdzie uciekał z domu, lecz tym sposobem jej oddawał nad nim władzę. Rozpuścił się w końcu Fryc i powiadano, że się napijał. Ona teraz mu nauki moralne dawała, nietylko sama, ale umiała tak swych dominikanów nasadzić nań, że choć mówili zawsze o rzeczach niby obcych, dalekich, Frycowi do żywego dopiekali.
Jak dawniej uczty, tanów i wesela, pląsów i muzyki bez Baśki nie było, tak teraz nie obeszła się bez niej procesja żadna, odpust, nabożeństwo, żadne śpiewy kościelne, żadna uroczystość doroczna. — W domu najściślejsze posty, przeciw którym się Fryc obawiał występować, szczególniej dla niego były zachowywane.
Matertera, który jej wszystko zagrabił, życie zatruł, w końcu i sam zaczął na duchu upadać, życie mu obmierzło.
Jej zaś z tym nowym jego trybem wcale znośnie było.
Przekonała się naprzód, iż w czerni do twarzy jej było i trochę dawnego wdzięku wróciło, potem ludzie nawrócenie jej, teraźniejszy jej statek i pobożność oceniając, co wprzódy stronę męża brali, teraz wszyscy mówili za nią, Fryca, znajdując winnym... Przodowała też gorliwością swoją innym kobietom, a pobożność jej była dla drugich przykładem, którego doścignąć nie mogli.
Codziennie leżała krzyżem w kościele przynajmniej w czasie jednej mszy, w czasie innych klęczała... W czasie procesji najcięższy krzyż wypraszała sobie na ramiona, pod którym się uginała. Wdziewała suknie różne tercjarskie, pielgrzymowała od kościoła do kościoła w zimie boso, stacje w post odbywała na kolanach...
Wszystko to jeszcze jej nie starczyło, raz wszedłszy na tę drogę, znajdowała, że ciało swe jeszcze powinna była srożej kaźnić, że ludzie wszyscy nadto światowemi sprawami byli zajęci, a Bogu służyli chłodno i opieszale.
Nawet mniszki, które odwiedzała w Nowym Sądczu i po innych klasztorach, wpraszając się do nich na dni czasem kilka, żywot ich ascetyczny, surowy, jeszcze jej nie zaspakajał.
Wymyślała osobliwe męczarnie, biczowała się krwawo codziennie, ściskała paskiem wpijającym w ciało, nie zrzucała włosiennicy.
Te religijne praktyki wprawiały ją w stan odurzenia, upojenia jakiegoś, zapału, który czasem łzami, niekiedy śmiechem dziwnym, serdecznym wybuchał.
Nigdy pokuta za grzechy nie była jawniejszą i przykładniejszą...
Sama ona spowiadała się z przeszłości swej, opowiadała, bijąc się w piersi, sprawy, o których nikt nie wiedział, a że to przy mężu czyniła, nieraz boleśnie go temi spowiedziami publicznemi raniła i upokarzała.
Dom przybrał wcale nową postać. — Znikły z niego powoli kosztowniejsze i piękniejsze sprzęty, rozdarowane kościołom, posprzedawane, wyrzucone, jako grzeszny zbytek. Natomiast ściany się przybrały w rozmaite godła, obrazki i wyobrażenia religijne. U każdych drzwi wisiała kropielnica, w każdej izbie stał krucyfix, a w sypialni jawnie rozłożone były narzędzia do poskramiania i trapienia grzesznego ciała, rozmaite dyscypliny, pasy i t. p. Klęcznik był umyślnie tak urządzony, ażeby kolana ranił.
Fryc na to wszystko patrzeć nie mógł i życie mu coraz bardziej brzydło, tak, że z domu uciekał. Nie mógł jednak żonie zabronić starać się w ten sposób o zbawienie duszy i odpokutowanie za grzechy.
W tem wszystkiem więcej było pewnie fantazji, niż skruchy, i ta sama chęć popisu z pobożnością, jaka dawniej piękność Baśki głośną czyniła.
Zwolna jednak te namiętne praktyki wpłynęły na ducha — i, co było zrazu dziwactwem może, stało się potrzebą dla nieszczęśliwej, która znajdowała pociechę i uspokojenie w tej pokucie.
W końcu trzechlecia tego, nietylko piękna Baśka uległa wpływowi ducha czasu, który powoływał do tak surowego kajania się za grzechy.
W krajach sąsiednich i w Polsce, prąd ten, religijna egzaltacja, dawała się czuć ogólnie.
Wielkie klęski, które tysiącami trupów zasypały cmentarze, głód, mór straszliwy, wylewy wód, dziwaczne zmiany w powietrzu, zdające się kolej pór roku zmieniać i grozić ludzkości zagładą — duchowieństwo wszędzie ukazywało jako karę za grzechy, jako przestrogę i napomnienie ku poprawie i pokucie.
Ziarna religijnego zapału, egzaltacij, w przeszłych wiekach zasiane, na nowo bujnie kiełkować zaczęły.
Nadzwyczajne klęski wymagały nadzwyczajnych środków przebłagania zagniewanego bóstwa. Trwoga niemal obłąkiwała umysły. Niektóre z nich miały widzenia, objawienia, natchnienia jakieś, które zdawały się odpowiadać powszechnej ducha potrzebie.
Kościelne procesje błagalne, z pokutnikami w kapach i kapturach, biczującymi się publicznie, zrodziły wkrótce dobrowolne gromady biczowników, które znalazły wodzów, i wyrzekając się życia, rodzin, wszystkich węzłów, łączących je ze społeczeństwem — poszły, krwią się oblewając, wołać świat do nowych apostołów jakichś, mających go odrodzić.
W Polsce klątwa rzucona na króla, chociaż nie sprawiła może tak piorującego[2] wrażenia, jakiego się spodziewano — bo nie rozciągnęła się pono dalej nad krakowską diecezję, także umysły zaniepokoiła.
Kościoły stały pozamykane, obrzędy uroczyste umilkły — ludzie się trwożyli, obawiając za ten brak chwały Bożej kary Boga. Obwiniano króla, oskarżając go o morderstwo, duchowni nie oszczędzali go, przepowiadając nowy mór, głody, szarańczę, która już była nawiedziła Czechy, najścia pogan i t. p.
Król — czynił wprawdzie kroki do pojednania z pomocą Arcybiskupa Gnieznieńskiego, lecz Bodzanta więcej się domagał, niż powaga Majestatu mogła ofiarować — przedłużał się więc spór między kościołem a Kaźmirzem, nie hamując całkowicie życia, ale je łamiąc i utrudniając.
Wierni i pobożni za grzech króla codzień pokutować musieli, nabożeństwa odprawiały się wyjątkowo, cicho, — na każdą posługę duchowną, wyjednywać było potrzeba osobne pozwolenie, jako łaskę.
Trwało to zbyt długo, a sprawa w Rzymie, popierana ze stron obu, dotąd rozwiązaną być nie mogła. Sam król był nią znużony i rad był ofiarą znaczną przejednanie zyskać. Lecz zajątrzył się spór, a ludzie korzystali z niego dla siebie i zgodę utrudniali.
Znaczna część duchownych z innych diecezij nie opuściła wprawdzie Kaźmirza, kapelani odprawiali nabożeństwo na zamku — lecz gdziekolwiek zetknąć się musiał z władzą biskupią król — odpychano go, znać nie chciano, jako wyłączonego i wyklętego.
Arcybiskup i siostrzan jego pracowali gorliwie nad przejednaniem, król znużony był, a Bodzanta czując, że stał się potrzebnym, coraz bardziej był wymagającym.
Łatwo pojąć, iż stan ten kraju przyczynić się musiał wielce do religijnej egzaltacji.
Te milczące dzwony, te zaryglowane wielkie drzwi kościelne, pogrzeby bez śpiewów, chorągwi, obrzędów wszelkich, ciche msze odprawiane po ustronnych kaplicach, utrudnienie chrztów i wesel — trwogę siało w sercach.
Ostyglejsi ludzie mogli się wprawdzie nauczyć obchodzić bez tego, czego im odmawiano, lecz gorętsze duchy tęskniły, niepokoiły się — trwożyły o zbawienie.
Niedawno przebyty w Krakowie mór, który, jak miecz mściwego anioła przeszedł, tysiące zabierając ofiar — stał jeszcze na myśli i w pamięci, jakby znowu miał powrócić. Rozsiewano wieści, iż się wznowił w niektórych miastach.
Niepokój więc panował wszędzie, z każdą chwilą rosnący. Jedną z prorokiń zagłady i pomsty Bożej była ta niegdyś płocha, dziś w gorączce coraz się potęgującej pokutująca Baśka.
Z rozpłomienieniem religijnem łączyło się w niej męztwo wielkie, — z którem porywała się na najśmielsze kroki, — wciskając się wszędzie, i wywołując to, do czego, jak mówiła — czuła się natchnioną.
Wpadła tak raz na zamek, do Kochana, potem do króla, ubrana w habit tercjarski, z paciorkami i krzyżem, grożąc im, wyrzucając zbrodnię i opowiadając, że posłaną była do nich, aby do pokuty ich nawoływała.
Wiek to był pobożności jeszcze nie nadwerężonej niczem; ci nawet, co mniej byli usposobieni do niej, mieli ją w głębi duszy, wiara zachwianą nie była — więc i taki głos niewieści zostawiał wrażenie po sobie.
Król wysłuchał napomnień milcząco... posmutniał, Kochan przez długi czas chodził strwożony, i ofiary na kościoły, jakie czynił od śmierci Baryczki, podwoił.
Jednego wieczora w domu Fryca Matertery, w którym on się mało pokazywał, — gospodyni sama przyjmowała zwykłych swych gości. Siedział za stołem tylko co przybyły przeor ks. dominikanów Tomasz, pobożny tegoż zakonu kapłan Ireneusz, a tuż obok jeden z wikarjuszów kościoła panny Marji, młodszy od nich, lecz wielkiej pobożności i nauki ks. Paweł z Brzezia. Gospodyni, która siebie karciła najsroższemi postami, dla ojców duchownych nietylko była pobłażającą, lecz starała się ich jak najlepiej ugościć. — Przynoszono więc misy i flasze, a Baśka, nie siadając do stołu, posługiwała ojcom, podając im w miejscu sługi wodę do umycia rąk i ręczniki, gdy ks. Paweł, suchy, wysokiego wzrostu, twarzy pociągłej i długiej mężczyzna, wyciągnął dużą, białą, z kościstemi palcami rękę i odezwał się do przeora Tomasza.
— Słyszeliście ojcze, o biczownikach?
Ks. Tomasz, siwy, otyły, ciężki, z twarzą okrągłą, dosyć wesołego wyrazu, ocierał właśnie pot z czoła, bo się to działo na początku lata i dnie były gorące.
Spojrzał na mówiącego zdziwiony nieco i zapytał:
— O jakich?
— Głośno już o nich po całym świecie — odparł ks. Paweł — a mówią, że i u nas już od granic się zjawili, i w niektórych miastach gmin za sobą wielki ciągną. Tylko co ich nie widać w Krakowie.
Ks. Ireneusz, blady i chudy, pokaszlujący mnich, którego oczy, żywo biegające, bystry umysł zdradzały, pokręcił głową, jakby wątpliwość pewną okazać chciał i niewiarę.
Baśka, trzymająca jeszcze nalewkę i ręcznik, mając już odejść, zatrzymała się ciekawie. Wejrzenie jej skierowało się ku ks. Pawłowi z prośbą gorącą.
— Biczownicy? — zapytała.
— Tak, pokutnicy biczujący się... i przebiegający świat o żebranym chlebie, a wołający grzesznych do pokuty...
Wszyscy umilkli — ks. Paweł zamilkł też na chwilę.
— Zjawisko to wielkiego znaczenia — dodał zadumany. — Przebrała się grzechu miara, czują wszyscy, że życie zmienić potrzeba. Bóg zsyła natchnienie na małych, ubogich, biednych tak, jak apostołów swych z gminu wybierał...
Cuda o nich opowiadają.
Baśka postawiła dzban, rzuciła ręcznik, i ze złożonemi rękami zbliżyła się do ks. Pawła.
— A! mówcie! mówcie! — zawołała — Serce mi uderzyło. To palec Boży... Pokuta publiczna, chłosta dobrowolna... nędza i głód.[3] — nowy zakon... nowi apostołowie!!
Ks. Paweł się zmarszczył.
— Nowego zakonu być nie może, ani nowych apostołów potrzeba — zawołał kwaśno — całą prawdę i wszelką naukę przyniósł Chrystus... ale myśmy jej do serc nie wzięli ani cząstki, nie spełniamy z niej tylko to, co najlżejsze.
Przeor i ks. Ireneusz milczeniem to potwierdzali.
— Gdzież są? zkąd idą? będę szukać tych świętych pokutników! — zawołała gospodyni, żywo następując na ks. Pawła.
W tem Ireneusz się cichym głosem, prędko płynącemi z ust słowy, odezwał.
— Powoli — powoli! — Niechno kościół się w tem rozpatrzy i przekona, czy w tej pobożności nie tkwi herezja jaka.
Baśka stanęła zdumiona.
— Ojcze mój! — poczęła — a jakaż może być herezja, co grzesznego w pokucie? Im ona sroższa, tem Bogu milsza.
Ks. Ireneusz ręką przebierał po stoliku.
— Ciemno w tem, ciemno — rzekł — a póki się to nie zbada, nie rozpatrzy, ostrożnym trzeba być, aby zamiast Bogu służyć, nie poszło się w więzy szatańskie.
Groźne podniósł palce i gospodyni zamilkła, lecz widać było, że gorączkowa ciekawość paliła ją.
Ks. Paweł z Brzezia usiadł tymczasem przy stole... Miał widać litość nad niewiastą.
— Gdzie się to zrodziła ta pokutnicza...
— Sekta — poddał ks. Ireneusz.
— Sekta, czy towarzystwo, Bóg to wie — ciągnął dalej Paweł — lecz razem gruchnęło o niej i z nad Renu, i z Węgier, i od Włoch... Gromady ich przebiegają sąsiednie kraje, weszły i do nas. Niektórzy duchowni otwierają im kościoły, inni podejrzenia mają.
— O co? — spytała gospodyni.
— O to, com rzekł — wtrącił ks. Ireneusz — że sektą są. Nasz zakon właśnie powierzone ma sobie badanie herezij wszelkiej, tej zjadliwej rdzy, która się czepia łatwo umysłów słabych a żywych... Inkwizytorowie o tem wyrzeką.
Przeor, który zmęczony nic dotąd nie mówił, rzekł głosem cichym, przerywanym oddechem ciężkim.
— Tak... tak... wszystko trzeba bacznie roztrząsać... Djabeł nie śpi.
Gospodyni słuchała z uwagą wielką.
— Przebaczcie mi, ubogiej na duchu — odezwała się — ale jakiż błąd być może w surowej pokucie?
Ks. Ireneusz z uśmiechem odparł:
— Wieleby o tem mówić trzeba... a ja, duszyczko pobożna, jedno tylko powiem. Gdzie kapłana nie ma jako przewodnika, tam się łatwo ludzie obłąkać mogą. Tu zaś, pomiędzy tymi Biczownikami, o kapłanach nie słychać. Jacyś nieznajomi, nieświęceni, samozwańcy wodzowie, prowadzą te gromady.
Niewiasty i mężczyźni różnego wieku idą pospołu, żyją pospołu... hm! hm! nie zdaje mi się, by to czysta sprawa była...
Gospodyni zadumała się nieco.
— Grzesznicą jestem — rzekła — wielką i niegodną łaski Pana... nieświadomą rzeczy wielu, ale mi się ta pokuta publiczna, to życie jej oddane całe, ta krew brocząca goścince nieprawości, wydaje tak piękną! tak piękną!
Przeor się zmarszczył.
— O! o! — przerwał — gotowaś sama pójść z niemi!
Baśka chwyciła się z siedzenia, i krzyknęła...
— A! tak... niech się zjawią tylko — rzucę wszystko... nie wytrzymam, pójdę!!
Księża spojrzeli po sobie, ks. Paweł zamilkł, i chcąc rozmowę odwrócić, wtrącił, iż wieść chodziła, że wkrótce król miał uledz i klątwa zdjętą będzie, a kościoły otwarte i dzwony zabrzmią znowu.
Gospodyni słuchała dosyć obojętnie.
— Król? — rzekła, bynajmniej nie okazując sromu. — Znam go dobrze, wszak ci szatan mnie był zawiódł ku niemu, a raczej ten człek, zbójca, który tyle dusz niewinnych pogubił, zausznik jego Kochan... Znam ich obu. Król w duszy dobry jest, litościwy, ludzki, ale do Bożych rzeczy chłodny... Nawrócić by go można, gdyby się dał poruszyć... Jemu życie i wszystko obojętne...
— Bo nadto używał — rzekł ks. Ireneusz.
— Wszystko z tego popłynęło — dodała Baśka — że syna nie ma i nie spodziewa się, to mu życie struło i odebrało do niego ochotę.
— Właśnie tą bezpotomnością karze go Bóg — rzekł ks. Paweł — za to, iż sromotny żywot prowadzi...
Gospodyni ze spuszczoną głową słuchała tych wyroków, leciuchny rumieniec przesunął się po twarzy zwiędłej, jak jakieś przeszłości wspomnienie.
— Winien on, tak, tak — począł otyły przeor — ale zausznik winniejszy. Ten jest kamieniem obrażenia, ten wszego złego sprawcą... ten...
Baśka już myślą być musiała gdzieindziej i spytała.
— Sąż już u nas gdzie ci Biczownicy?
Ireneusz się uśmiechnął.
— Bądź spokojna, duszyczko moja, rzekł trochę szydersko, nie miną oni Krakowa...
— Bogdajby — westchnęła Baśka.
Gdy to mówili, półmiski stygły — i ks. przeor okazał ruchem ręki, że radby począć wieczerzę. Gospodyni przybliżyła mu mięsiwo i wychudłemi rączkami poczęła kubki nalewać.
Ks. Paweł, oczyma się porozumiawszy z towarzyszami, zagaił inny przedmiot. Z poszanowaniem go słuchając gospodyni, widocznie o czem innem myślała. Zatopiona w sobie, roztargniona, machinalnie posługując gościom, dumała, nie odzywając się prawie — biczownicy ci z myśli jej nie schodzili.



Wśród tego milczącego Krakowa, który klątwa przez Biskupa rzucona, okryła żałobą — jednego dnia letniego powstał ruch nadzwyczajny...
W rozmaitych miasta dzielnicach — z niewiadomej przyczyny, ludność, rzuconem słowem jakiemś poruszona — wybiegała z domostwa, wyglądała z wrót, szła ku czemuś niewidomemu i pierzchała strwożona.
Niektórzy palcami ukazywali w dal, inni bojaźliwie poszeptawszy z przechodniami, do domów zbiegali, zamykali wrota. Ciekawość i trwoga malowały się na twarzach wszystkich.
Przed kościołem ks. Dominikanów stał ks. przeor w towarzystwie Ojca Ireneusza. Oba mieli na sobie płaszcze jak do wyjścia, lecz zdawali się wahać — czy wyruszą lub zatrzymają się w miejscu...
— Nie mamy po co śpieszyć, ani iść przeciwko nim — mówił ks. Ireneusz. — Grzeszna to sprawa, której z miasta i z kraju potrzeba się pozbyć co najprędzej. Chociaż naszemu bratu Ojcu Rainierowi przypisują, że on pierwszy do tej pokuty wołał, i onych Biczowników stworzył — ja nie wierzę, aby Tomaszowe dziecię herezję taką uknuło... Ludzie źli, wzięli myśl dobrą i wypaczyli ją.
Przeor zamruczał coś, niespokojnie się oglądając.
— Rajnier nie Rajnier, przemówił wzdychając, jakby mu ta cała sprawa wielką przykrość sprawiała — niedorzeczeństwo jest...
Ludzie się tego morowego powietrza ulękli...
— Juści, niezaprzeczenie to kara Boża — odparł Ireneusz — ale i to kara, gdy herezja nowa wyrasta... Nową sobie wiarę chcą tworzyć! kto? szaleńcy jacyś... Już lat bodaj trzy temu, gdy Ojciec święty potępił ich.
— Myśmy się dopiero o tem dowiedzieli, no i Biskup też wie..., rzekł przeor. Nie dadzą im tu popasać, rozpędzą.
— Oni sami dłużej nigdzie nad dzień nie popasają — odparł ks. Ireneusz...
— Chodźmyż popatrzeć na to dziwowisko, rzekł przeor wzdychając. Wczoraj oznajmiono, że się tu wloką.... już powinni być.... Staną pewnie w rynku...
— Chodźmy, dodał Ireneusz, ale wnijdźmy gdzie do kamienicy. Dosyć będzie patrzeć zdala, aby znowu nie powiedziano, że to dominikańska robota, a my z nimi trzymamy.
— Do Wierzynka, rzekł przeor, tam nas przyjmą. Okien ma dosyć. Mówiąc to, wolnym krokiem poruszyli się, idąc ku rynkowi i przed się patrząc ciekawie. Ulice pełne były ciekawego ludu, lecz nie sama ciekawość tylko malowała się na twarzach, trwoga, niepokój, nieokreślone to uczucie, które opanowuje na widok spraw niezwykłych i niewytłómaczonych.
W naturze ludzkiej jest coś, co ją czyni podległą wpływowi szczególniej uczuć gorących i wielkiego zapału. Są one w całem słowa znaczeniu zaraźliwe. Człowiek od nich częstokroć broni się z razu szyderstwem, zasłania niewiarą, ale w końcu siła dla niego nie zrozumiała opór ten łamie, zwycięża, i gdy tłumy przejmie ten ogień a porwie i pochłonie, jednostki uledz muszą i dać się porwać prądowi.
Zapowiedź tego widowiska, o którem już dziwy głosili, ci co się z niem spotkali, a większe jeszcze ci, co tylko słyszeli o niem, słabszych napełniała bojaźnią, zwiastującą, że ono ich pociągnie i pokona, że mogą, nieświadomi tego co czynią, rzucić domy i iść z temi pokutnikami.
Chronili się więc i zamykali, lecz ciekawość górę brała.
Wszystek ten tłum, który umyślnie około P. Maryi i na rynku się gromadził, miał pozór wystraszonego, milczał. Ściskano się i kupiono jakby wzajem w sobie szukając obrony. Trwożliwie oczy zwracały się w stronę, z której się biczowników spodziewano i zamykały z trwogą. Cisza grobowa panowała w ścisku, ledwie szeptami i mruczeniem przerywana.
Nietylko wiodące do rynku ulice, chodniki pod ścianami były przepełnione, ale okna wszystkie głów naciśniętych w nich pełne.
Niewiasty i dzieci przeważały.
Dzień był skwarny, powietrze duszne, chmury ciemne, ciężkie, przeciągały po niebiosach zamglonych jakby oparem, a słońce, choć się rzadko przebijało przez obłoki, piekło okrutnie.
Gawiedź, która w ulicy się nie mogła pomieścić, gdzie niegdzie powdrapywała się na drabiny, przylegała do kominów na dachach.
Ks. Przeor z Ireneuszem ledwie mogli się przebić przez ściśnięte gromady do kamienicy Wierzynka, a że im z miejsca ustępowano, winni byli tylko sukni swej, którą lud szanował. Po przejściu ich natychmiast znowu, jak rozpruta fala, lud się skupiał, a stojący w pierwszych rzędach, z obawy stracenia miejsc, z których lepiej widzieć mogli, bronili się milcząco całą siłą.
Przeor, który znużony był pochodem niezmiernie, oczy ociężałe podniósł ku oknom kamienicy, do której dążyli. Nie zwiastowało się tu nic pomyślnego, wszystkie były zajęte.
Pomimo to szli oba duchowni, nie mając już nic lepszego do czynienia, jak tu bezpiecznego szukać miejsca.
W sieniach domostwa natłoczone było nie mieszczanami, ale rycerstwem i ludźmi, z których ubrania wnieść było można, iż do dworu należeli. Poznawano między nimi twarze królewskich sług.
Szeptali z ulicy patrzący, iż pono sam król się tyłami przesunął tu, aby też widzieć tych pokutników, o których tyle rozpowiadano.
W istocie, pilnie się przypatrując oknom izb przednich mieszkania Rajcy, po za zasłoną na wpół spuszczoną dostrzedz było można strojów, twarzy, jakie w otoczeniu Kaźmirza znano. Ale król, jeśli tam był, widzianym być nie chciał pewnie, stał zakryty, chociaż oczy ludzi, wznoszące się ku oknu temu, czuły go i odgadywały. Niekiedy zasłona drgała, ręka biała wysuwała się z za niej i nikła. Szeptano, potrącając się — król.
W tłumie dwojakie panowało usposobienie, i względem króla i dla spodziewanych pokutników. Wszystko, co trzymało z biskupem i ocierało się o niego, szemrało i niechętnie spoglądało ku Kaźmirzowi. Wyrzucano mu wszystko złe, wszelkie klęski. Gorzej jeszcze, niż przeciwko niemu, mruczano przeciw dworakom i Kochanowi, piętnując go mordercą.
— Tam, tam, szemrali biskupi słudzy... przyszli patrzeć... zbóje, jak za ich grzechy musi lud pokutować... A co im?
Biskup wszakże, choć nie uczynił żadnego kroku ze swej strony jeszcze przeciwko biczownikom, wiadomo było, iż zamierzał co rychlej się ich pozbyć z Krakowa.
Z tego, co tu przyszło już na biskupstwo o pokutujących z Niemiec i z Węgier — źle ich sądzono i duchowieństwo w ogóle potępiało, mając po sobie bullę papieża Klemensa. Ze Szwabii, ze Spiry, ze Strassburga ich powyganiano, starano się ustraszyć, lecz tłumy, mimo wyroków kościoła, chciwie się łączyły z tymi, których dobrowolne męczeństwo urok miało dla nich nieprzezwyciężony. W każdym zadrgało coś na widok tych krwią obluzganych, bezdomnych, nędznych pokutników nie za swe, ale za grzechy świata całego.
Obawiano się, ociągano z gwałtownem wystąpieniem. Snuli się oni już po Polsce, a nigdzie nie ścigano ich inaczej, tylko słowem z ambony i to dopiero naówczas, gdy już ich nie było.
Nieopodal od kamienicy, w której król się miał znajdować i księża do niej wnijść się kusili, na chodniku, stała w pierwszym rzędzie z twarzą rozognioną, poruszona, niespokojna, nie mogąc chwili w miejscu wytrwać, znana miastu całemu Baśka Świniagłowy. Na ten dzień odziała się stosownie w brunatną suknię, krojem zakonnym, podpasaną prostym sznurem, z pacierzami wielkiemi drewnianemi u pasa, zakończonemi trupią głową i krzyżem.
Na głowie, krótko postrzyżonej, miała zarzuconą zasłonę, niegdyś białą, lecz długiem używaniem zbrukaną i pożółkłą. Nogi bose, zapylone, poranione, wystawały z pod kraju sukni. W rękach miała dyscyplinę i krzyżyk. Stała już jakby w gotowości połączenia się z tymi, o których od dni wielu marzyła dniami i nocami.
Nie samą była, bo zdawna miała swój dwór, który chętnie wszędzie jej towarzyszył. Były to babki, żebraczki z pod kościołów, ubodzy, kalecy i kilka kumoszek tak pobożnych jak ona, które karmiła i obdarzała, wymagając od nich nawrócenia i pokuty.
Cała ta gromadka, jakby wydzielona z tłumu, bo się do niej niechętnie mięszali obcy, zwracała teraz oczy ciekawe. Szczególniej roznamiętnioną, głośno wykrzykującą Baśkę pokazywano sobie palcami, poszeptując kto była, zwierzając sobie życia jej przygody.
— To ta od Swiniagłowy, co za Matertera ją wydali, za Fryca, szeptali niektórzy. Nażyła się ona, nażyła dopóki jej księża nie nawrócili do pokuty. Jeździł do niej Sreniawita, była i u króla, skakała i śpiewała aż się na łzach skończyło.
— O piękna była! dodawali drudzy.
— Jeszcze teraz nieszpetna, choć tak zestarzała rychło, mówił inny. Ale jej teraz ani poznać... wszystko słyszę, zmarnowali. Fryc pije, a ona co ma, to do kościoła za grzechy wynosi.
Każdy jej ruch i słowo podawali sobie ciekawie.
— Patrzajcie ino, a to nie jak pokutnica, ale jak opętana się rzuca!!
Poruszenie w tłumie od strony ulicy Grodzkiej w całem tem się zbiegowisku odbiło. Zaledwie zadrgał ścisk ten z jednej strony, jakby prąd przebiegł po wszystkich... Jedni w tył się cofali, drudzy naprzód parli, przypierano do ścian, do wrót, kilka wykrzyków się wyrwało z różnych miejsc, głowy i ręce falować zaczęły jak woda wiatrem rozkołysana.
— Idą, idą! patrzajcie! idą.
Na palce podnieśli się ciekawi, inni naprzód powyrywali.
Zdala jakby śpiewy i jęki słyszeć się dały, głosy przeciągłe, stłumione, których boleściwy wyraz przejmował skargą i płaczem. Lecz nie widać było nic jeszcze, nic, oprócz po nad głowami tłumów tych gwarnych, na wysokim drągu powiewającej krwawo czerwonej chorągwi. Nie miała ona kształtu rydwanu kościelnego, była to płachta, spłowiała już, na której tle trudno było rozpoznać znaków jakichś malowanych.
W dali za nią mniejsze szły kościelne chorągwie żałobne z trupiemi głowy i narzędziami męki Chrystusowej.
Zwolna musiał się posuwać pokutniczy ten orszak, gdyż nierychło tłum się rozdarł na dwoje i szeregami idący ukazali się biczownicy. Przodem postępował mężczyzna atletycznej postawy, obnażony do pasa, z głową i twarzą kapturem brunatnym okrytą.
Szedł wolnemi krokami i biczem, który w ręku trzymał, o czterech sznurach i żelaznych hakach, smagał się nielitościwie po plecach, już krwią zaschłą i świeżo rozlaną spływających.
Ta postać beztwarza, straszna, katowska, krocząca powoli i w takt pieśni chłoszcząca się nielitościwie, — była zjawiskiem tak przerażającem, iż ludzie bliżej stojący cofnęli się krzycząc, jakby się lękali, ażeby ich nie pochwyciła...
Tuż za tym wodzem szedł drugi mężczyzna, równie zakapturzony, obnażony do pasa, bosy, z biczem w ręku jednem, w drugiem niosący zwitek pargaminu. Ciało jego, jak pierwszego, było smaganiem pokrajane...
Za nimi dwoma rzędami postępowali zmięszani z sobą mężczyźni i niewiasty, wszyscy prawie z nakrytemi głowy, niektórzy z twarzami na pół odsłonionemi, wpół nadzy i biczujący się przy śpiewie jakiejś pieśni.
Brzmiała ona jak kościelna, jak psalm wielkopiątkowy, jak żale gorzkie u Chrystusowego grobu, lecz niezworne głosy, jakiemi ją nucono, ze śpiewem zmięszany płacz i jęki, chrzęst dyscyplin, szelest chorągwi powiewających nad głowami, zmieniały ją w jakąś wrzawę dziką i odrażającą.
Nie było też powagi w tym pochodzie pokutniczym, ani pokory, jakaby ludziom skruszonym przystała. Niektórzy z nich rzucali się jak opętani, rękami wywijali w powietrzu, nogami podrygiwali, — wykrzywiali się i całem ciałem jak zbolu miotali.
Z pod zasłon i kapturów gdzieniegdzie poodkrywane twarze, miały wyraz osobliwego rozpasania, zuchwałości, szyderstwa, upojenia... kobiety przechodząc, groziły ściśniętemi pięściami, mężczyźni dla uczynienia popłochu zataczali się ku gminowi, który z krzykiem od nich się cofał...
Razem jednak wzięty ten tłum w łachmanach brudnych, katujący się, pijany jakimś szałem, jęczący jakimś bolem, czynił wrażenie, któremu oprzeć się trudno było.
Nie byli to pospolici ludzie, w stanie powszednim, w zwykłego życia pojęciach i nawyknieniach, ale coś wyższego nad nich, a przynajmniej wyrzuconego z kolei spraw i uczuć wszystkim wspólnych. Z lekceważeniem jego obyczajów, szli nie lękając się męczarni, śmierci, niepomni na nic, wyżsi nad to, co drugim drogiem było i niezbędnem.
Pokrwawione ciała, poszarpane nogi, ręce zbroczone, same ich twarze zdziczałe, ziejące ogniem, ryczące pieśnią, strach obudzały i podziwienie.
Z tłumów kilka krzyków się słyszeć dało... kilku odartych żebraków zaczęło się rwać ku nim, zdzierać z siebie odzież i łączyć z zastępem, który zwolna zmierzał ku środkowi rynku, ciągle śpiewając i chłoszcząc się ciągle.
Naówczas można było się lepiej rozpatrzeć w zbiorowisku tem, liczącem paręset głów, a składającem się z najróżnorodniejszego żywiołu ludzkiego. Chociaż twarze w większej części były pozasłaniane, na ciałach nagich czytać było można wiek, płeć i pochodzenie. Począwszy od zgarbionych starców, których barki kościste, z pomarszczoną skórą i żyłami nabrzmiałemi oplątane, zdawały się, gdyby nie krew, wykopanemi z dołów cmentarnych, do białych plecu niewiast młodych, do chudych i szczupłych ramion wyrostków, wszystko się tam razem mięszało w nieładzie jakimś, upojeniu i rozognieniu, które nikomu nie dawało trzymać wyznaczonego miejsca, — pchali się, wywijali, smagali wzajemnie, cisnęli, rozszarpywali... Niektóre z niewiast, obnażone zbyt i jakby umyślnie odarte z odzieży, chlubiły się równie krwią na plecach i młodemi kształty ciała.
Wśród pochodu z pieśnią do środka rynku działy się rzeczy niespodziane a gorszące. Idący na końcu szeregów chwytali ze straganów żywność, porywali co napadli, inni rykiem straszyli dzieci, inni za suknie ciągnęli stojących bliżej, chcąc ich zabrać z sobą.
Pierwszy tylko rząd idących zachowywał się z pewną powagą... reszta rozpasaną była i swawolną...
Zakapturzony wódz stanął wreszcie w rynku, około niego poczęły się ustawiać chorągwie... Człek, który zwitek trzymał w ręku, odrzucił kaptur zupełnie, i z pod niego ukazała się głowa ogolona, z oczyma wypukłemi, z twarzą żółtą, usty niepomiernie szerokiemi. Gdyby nie strój i nie miejsce, jakie zajmował, najłatwiej by go wziąść było można za jednego z tych wierszokletów weselnych lub trefnisiów do których był podobny. Zarazem jednak klechę przypominał i bakałarza.
Na policzkach koloru żółcią zaprawnego, dwie ceglaste plamy odbijały jak malowane.
Na dany znak podniósł on rękę do góry, w której papier trzymał, potrząsł nią i zakrzyczał.
— Słuchajcie! Słuchaj ludu pobożny!
Ze wszystkich stron ciekawi zaczęli się zbliżać i naciskać ku niemu, popychając i wyprzedzając. Szmer i wrzawa ustały, pokutnicza pieśń powoli ucichła, skonał jęk jej ostatni, a wielu z tłumu poczęło padać na ziemię, jedni na kolana, drudzy twarzami w proch, inni jakby do snu się układając, a nagiemi poranionemi plecami uderzając o kamienie. Bolu nikt z nich czuć się nie zdawał.
Gdy cisza się stała dokoła... ten, który zwitek trzymał w ręku, rozsunął go, przybrał postawę naśladującą księdza na kazalnicy, i głosem to jęczącym, to krzykliwym, to podniesionym bezmiernie, mówił, patrząc po stojących dokoła:
— Słuchaj ludu pobożny! Słuchajcie wierni Chrystusowi! Oto do was przychodzimy jak niegdyś apostołowie z nowiną dobrą, z ewangelią nową. Albowiem świat miał być ogniem zniszczony, morem wytępiony — za grzechy straszne, za winy mnogie, aż oto, widząc Chrystusa zagniewanego i pomstę zawieszoną nad ziemią, przypadła doń matka Jego, przyszli z błaganiem święci pańscy i prosili o miłosierdzie...
I jęczeli a łzy leli trzy dni i trzy noce całe, aż ulitował się Chrystus i przez anioła, posła swojego, zanieść kazał list do kościoła Ś. Piotra w Jeruzalem...
To mówiąc, kartę nad głową rozwinął, podniósł i potrząsał nią.
Wziął ją potem przed się do oczów i znowu mówił, jak gdyby z niej czytał:
— Ja, który jestem żywotem i śmiercią, panem i sędzią, stworzycielem i odkupicielem waszym, prawem i słowem prawdy — mówię do was, abyście się kajali, a krwią waszą, która z moją połączoną zostanie na zagładę grzechów, zmazali przewinienia.
Rzućcie domy i rodziny wasze, dzieci swe i rodziców, małżonków i żony, wyrzeczcie się mienia wszelkiego, weźmijcie bicz w dłonie wasze i idźcie głosić pokutę i wyzwolenie światu po gościńcach, po osadach, po wsiach i gdziekolwiek ludzie w grzechu leżą...
Będziecie się bez litości i bez przestanku biczowali przez dni trzydzieści i cztery, tak, jakom ja lat tyle w mizernem ciele ludzkiem żył dla was... A nie będziecie mieszkać pod dachami, ani spoczywać, ani dłużej trwać nad jeden dzień na każdem miejscu.
I stanie się, że ktokolwiek z was przed drugim z grzechów się swych wyspowiada, temu odpuszczone będą, albowiem wszyscy krwią swą namaszczeni będziecie na kapłaństwo, i co rozwiążecie, rozwiązanem zostanie.
Gdy tych słów doczytywał, czy domawiał pokutnik, pomiędzy słuchaczami, wśród których byli duchowni i klerycy, powstał cichy ale wyraźny okrzyk zgrozy i podziwu...
Szmer ten nie dał mu czytać dłużej, — i wkrótce potem zakapturzony wódz zanucił pieśń, a za nim porwawszy się z ziemi inni śpiewać zaczęli, cisnąc się znów i iść, chociaż prowadzący nie wiedział jeszcze, dokąd się skieruje.
W wielu miejscach duchowieństwo naprzeciw nich wychodziło z procesjami i chorągwiami, prowadzono ich do kościołów, spodziewali się może i tu tego samego przyjęcia, lecz rozkazy były wydane, podwoje kościołów pozamykane, duchowni nie chcieli brać udziału w praktykach tych sekty nowej.
Zakapturzony rychło zrozumiał, iż miał do czynienia z tłumem ostygłym, ostrzeżonym, małowiernym. Niewielu prostaczków dało się uwieść listem tym przyniesionym przez anioła...
Ten, który czytał z karty, i ten, co szedł przodem, naradzili się wejrzeniami z sobą, dali znaki tym, co szli za niemi.
W tłumie tym, przewódzcy pomięszani z nim, natychmiast, biczami smagając, zmusili powstawać tych, którzy legli i odpoczywali... na skinienie ich ustawiono się w szeregi, bicze się podniosły do góry, padli wszyscy na kolana i zanucili pieśń żałosną głosem boleściwym.
Smaganie to i śpiew ze snu i odrętwienia obudziło biczowników. Stali się jakby innemi, z chłostą razem, coraz zapamiętalszą, coraz nielitościwszą, coraz szybszą, śpiew się podnosił — głosy stawały wyrazistsze, szał święty ich upajał — zdawali się doznawać rozkoszy jakiejś, w szmaty drąc ciało, dobywając z niego krwi, która ściekała strugami.
Czego nie uczynił list anioła i opowiadanie ewangeli nowej, widok biczowania sprawił na ciżbie. — Zapał biczowników przechodził do tłumu... wyrywali się ludzie ku nim... jęki i płacz dał słyszeć. Ci, co przyszli tu z niedowiarstwem, ze zgrozą, zaniepokojeni w sumieniu, żegnali się, modlili, płakali, — serce ich biło.
Cóż dawało im tę siłę do zniesienia razów, które sobie zadawali z rozkoszą? Kto sprawiał ten cud, że dla nich boleść była pożądaną i błogosławioną?... Duchowni nawet doznawali tego wrażenia, i kilku z nich odwracało się od biczowników, jak od pokusy, której się uledz lękali.
Śpiew schrypłemi i znużonemi w początku nucony głosami, rósł, potęgował się, podnosił, płynął coraz zgodniejszy, a miał w sobie jakąś siłę straszną, która przeszywała serca.
Kobiety zachodziły się od płaczu spazmatycznie...
Tłum w rynku stojący cały, uląkł się tej pokuty... wahając, czy nie ma pójść z nim także i nowej ewangelji stać się wyznawcą.
W chwili takiego podniesienia na duchu... naprzód kleryk jeden, chłopak młody, wybiegł z pomiędzy patrzących, szarpiąc na sobie odzież, jak szalony pognał do zakapturzonego i padł przed nim na kolana...
Ten, który kartę niósł, wnet począł suknię z niego zdzierać, która kawałami zwisła i podał mu własny bicz... Z wściekłością uderzył się nim kleryk po białych ramionach i krew trysnęła.
Na widok jej, ciżba dokoła odezwała się głuchym wykrzykiem.
Za tym razem pierwszym posypały się inne, plecy całe spłynęły krwią, a nowy pokutnik podniósłszy głowę do góry zwycięzko, z wyrazem ubłogosławienia na twarzy, z uśmiechem na ustach, pieśń nucić począł...
Widok ten był jakby hasłem i przykładem. Ze wszystkich stron wybiegali ludzie. Jednych rodzina powstrzymywała, inni sami wahali się niepewni, niektórzy stawali w pół drogi... lecz wielu dobiegło do miejsca, gdzie stał przewodnik, i biczować się zaczęło.
Baśka która drżąca patrzała na to i płakała, zrywała się kilka razy — naostatek jakby pchnięta siłą jakąś przeważną, skoczyła, w ręku niosąc gotowy bicz... a drugą obnażając się z sukni, która jak wór uszyta, rozerwana u szyi, opadła z niej.
Białe jej ramiona, na których widać było zaschłe blizny dawniejszej dobrowolnej chłosty, krwią się świeżą zarumieniły.
— Baśka! — zaczęto wołać w tłumie.
Fryc Matertera, mąż, który dotąd mało dbał o nią, poruszony wstydem jakimś i trwogą, rzucił się zapóźno, aby ją nazad odciągnąć... tłum go zatrzymał w miejscu...
Gdy się to działo w rynku, w oknach kamienicy Wierzynka stał, tajemnie przybywszy, król, otoczony kilkunastu osobami swojego dworu. Odradzano mu to widowisko, które na posępnym i tak usposobieniu mogło przykre uczynić wrażenie. Kochan osobliwie sprzeciwiał się wycieczce, więcej się starając o roztargnienie dla niego, niż o to, co mogło sprowadzić smutek i rozdrażnienie. Łatwo było przewidzieć, że król ztąd przyniesie na zamek gorycz i zadumę.
Nie mogąc przełamać woli Kaźmirza, Kochan sam mu towarzyszył, i powołał innego jeszcze, w łaskach znajdującego się od niejakiego czasu ulubieńca, człowieka wcale niepospolitego, który, pomimo sukni swej duchownej, w godzinach czarnych był najlepszym na nie lekarstwem.
Był nim ks. Jan, opat benedyktynów z Tyńca, pomimo godności, jaką piastował w zakonie, mimo reguły, do której należał, więcej dworak i człowiek światowy niż mnich i kapłan.
Z ubogiej dosyć rodziny panoszów krakowskich pochodzący, ks. Jan w nadziei, że go stosunki i opieka możnych, spowinowaconych z nim, dźwignie na wyższe stanowisko duchowne, stan ten obrał sobie... W początku kapłan świecki, udawszy się dla studjów do Bononii i Rzymu, młodzieniec nabrał tam włoskiej lekkomyślności w rzeczach religijnych, i z nią powrócił do kraju, z wielką ogładą powierzchowną z zasobem wiadomości, ze znajomością świata, i z zepsuciem, któremu rzadko ówczesne duchowieństwo polskie miejscowe ulegało.
Nie stworzonym on był wcale na duchownego, pierwsze lata młodości spędził jak wszyscy ziemianie, usposabiając się do powołania rycerskiego, na koniu, na łowach i w wesołych towarzystwach. Wielkie zdolności, umysł żywy i pojętny doradziły opiekunom, aby go skłonili do wzięcia sukni duchownej. Suknia ta i reguła zakonna nie zmieniła natury człowieka namiętnej. Zostawszy benedyktynem, wysadzony na opata, ks. Jan pozostał czem był — ziemianinem z krwi i kości, a w dodatku włoskim cortegianem, przekładającym towarzystwo wytworne dworskie, zabawy, myśliwstwo, uczty dowcipem zaprawne, muzykę i śpiewy, nad nabożeństwo w chórze i ślęczenie nad księgami. Pięknej bardzo powierzchowności, młody, zdrów, silny, wesół, opat Tyniecki często na łowach i w podróżach ledwie się dawał poznać, iż mógł do zakonu należeć.
Dawna surowa reguła benedyktyńska, pomimo usiłowań obostrzenia jej na nowo i reformy — wielce rozwolnioną została. Bogactwo zakonu, napływ do niego cudzoziemców, przynoszących z sobą obyczaj obcy, daleko mniej wymagający, a pobłażający do zbytku, zmieniły zupełnie charakter zgromadzenia, dawniej pracy i nauce oddanego.
Benedyktyni zabawiali się na wszelki sposób, namiętnem myśliwstwem, muzyką — ucztowaniem, sztukami pięknemi, a nauka ledwie kilku starych do księgarni, pobożność kilku gorliwszych do chóru napędzała.
Ks. Jan żył po pańsku na Tyńcu, a że życie to dzielił z innemi braćmi i na wszystko, co się działo w klasztorze, patrzał przez szpary — lubionym był i wszystko mu uchodziło bezkarnie.
Rumiany, z uśmiechem na ustach, postawą zręczną, w stroju wykwintnym zawsze, doskonały jeździec, niezmordowany łowiec, Opat dowcipny był i w towarzystwie zupełnie zapominał, że duchowne miał obowiązki.
Dwór trzymał książęcy, przyjęcia na Tyńcu słynęły z wystawnej gościnności. Działo się tam dobrze wszystkim, a ogromne bogactwa zakonu nie dawały mu uczuć rozrzutności, z jaką szafowano niemi.
Kaźmirz, któremu najmilszem było towarzystwo europejsko ogładzonych i z życiem zachodniem oswojonych ludzi, przy pierwszem spotkaniu z Opatem polubił go bardzo. Przyjaźń niemal związała ich z sobą, ks. Jan mu towarzyszył na łowy, dosiadywał z nim do późna u stołu, opowiadając o Włochach, Rzymie, Francji i Niemczech, w których przebywał. Król słuchał go, ożywiał się rozmową i ściągał do Krakowa, lub do Tyńca zjeżdżał często.
Wielkie pobłażanie wszystkim króla słabościom, a nadzwyczajne uwielbienie dla wielkich pomysłów monarchy, który kraj swój chciał na równi z innemi europejskiemi postawić — czyniły Kaźmirzowi Opata najmilszym.
On jeden nie naganiał go nigdy, tłómaczył wszystko, usprawiedliwiał, pocieszał i bawił rozumnie, zręcznie, trafnie dobierając środków.
W sporze z biskupem krakowskim w sprawie klątwy, Opat był naturalnie po stronie króla i pomagał mu chętnie do wyłamania się z pod surowości interdyktu. Nie zważając na nic, ks. Jan odprawiał msze, sprawował obrzędy wszelkie i dowcipnie nawet żartował z anathemy.
Gdy król pogrążony był, smutny, znużony, Kochan, niemający już nad nim wielkiej przewagi, powoływał na ratunek ks. Jana, który znalazł zawsze nową jakąś rozrywkę, opowiadanie, zabawkę, rozpędzającą chmury z królewskiego czoła. Samo ukazanie się Opata, którego na dworze lubili wszyscy, bo i hojnym był i chętnie poufalszym niżby przystało z dworzany — rozweselało wszystkich.
W rzeczach poważnych, gdzie szło o nowe prawa, reformy, o instytucye — rządził ks. Suchywilk, w którym król zaufanie pokładał; gdy potrzeba było ład zaprowadzić w żupach wielickich, w mennicy, w zarządzie miast, w stosunkach handlowych, służył Wierzynek; do spraw miłośnych był Kochan pośrednikiem — dla rozjaśnienia czoła, przy biesiadzie, na łowach, w urządzaniu świetnych zabaw rycerskich, ks. Jan przewodniczył.
Król nie miał tajemnic dla niego. Nikt nadeń więcej nie bolał nad nieszczęśliwem małżeństwem z Adelaidą Hesską, a nawet Opat gotów je był, z pewnych kanonicznych pobudek, uważać za nieważne.
Gdy król ubolewał przed nim nad bezpotomnością swą — ks. Jan głosował za nowem małżeństwem pomimo życia żony, utrzymując, że w Rzymie da się, wyrobić rozwiązanie węzła źle skojarzonego. Przywodził przykłady... król jednak wstrzymywał się obawiając nowej walki z duchowieństwem, gdy pierwsza jeszcze nie była skończoną. W sprawie ks. Baryczki Opat utrzymywał, że on sam winien był swej śmierci porwaniem się na majestat królewski, uniewinniał zabójców i t. p.
Słowem, powolniejszym nikt być nie mógł dla Kaźmirza, ani wymowniej i zręczniej przekonywać, iż nieprzyjaciele jego wcale po sobie słuszności nie mieli.
Mówiono, że na Opata Bodzanta kilkakroć słał skargi do Rzymu, lecz ks. Jan oszrzeżony, posyłał podarki i umiał się zawsze uniewinnić.
Dnia tego, gdy król uparł się iść przypatrywać Biczownikom, Kochan ściągnął umyślnie ks. Jana, rachując, iż przykre wrażenie, jakie oni na umyśle króla wywrzeć mogą, zręczność i dowcip Opata rozproszą.
Ks. Jan wiedział o biczownikach w Perugii, we Włoszech i odzywał się o nich z szyderstwem, utrzymując, że dla tego we dnie się biczowali, aby po nocach najrozpasańsze orgie odprawiać...
Oprócz księdza Jana, w orszaku króla był Kochan i znowu na dwór z chwilowego ukrycia wróceni, Przedbór i Pakosław Zadorowie.
Dwa te giętkie i posłuszne narzędzia w ręku Kochana, pokutowały za swą bezwstydną powolność dla ulubieńca. Rawa umiał w oczach króla znaczniejszą część winy na nich spędzić — dobroci tylko Kaźmirza zawdzięczali, iż im przy dworze zostać dozwolono. Biedni młodzieńcy, którzy nierozmyślnie, pod silnem naleganiem Kochana, dopuścili się zbrodni, teraz i przez ludzi za nią prześladowani i w sumieniach byli niespokojni. Pobożni jak wszyscy owego czasu, chodzili wszędzie, domagając się rozgrzeszenia, ofiarując na pokutę, żaden duchowny nie ośmielił się im dać absolucyi. Radzono do Rzymu... chciano, aby oba przyoblekli suknie zakonne. Zadorowie byli najnieszczęśliwsi. Oprócz tego musieli pilno baczyć, aby ich biskup nie pochwycił i do więzienia nie wtrącił, z czem się odgrażał.
W takim razie i ukaranie śmiercią, przy gwałtownym charakterze ks. Bodzanty możliwem było. W Polsce samej przykłady się znajdowały takiego wymiaru sprawiedliwości przez władzę duchowną.
Stał w otoczeniu króla i sługa jego a gospodarz Wierzynek... Widok pokutników na każdym tu inne czynił wrażenie, z każdego inne wywoływał sądy.
Król patrzał na nich ze zdumieniem, z podziwieniem, niespokojny, nieumiejąc może wytłumaczyć sobie tego stanu ducha — który takie objawy rodził.
Czoło jego powlekało się chmurami, brwi ściągały — wzdychał...
Ks. Jan ramionami ruszał i oburzał się, wyrzekając, że takiej zgrai dzikiej pozwalano po świecie błądzić bezkarnie.
Wierzynek nie mówił nic, lecz widać było, że spokojnemu kupcowi a przemyślnemu gospodarzowi to naruszenie powszedniego porządku i spokoju — nie smakowało...
Drgnął król i rzucił się ku oknu, gdy zobaczył Baśkę wybiegającą z pod domów, i z krzykiem a szałem przypadającą do pokutników. Spojrzał na króla ruszającego ramionami i Rawa zbliżył się do królewskiego ucha.
— Zawsze była szaloną, rzekł — co dziwnego!!
Inni z pospólstwa, którzy poszli za przykładem Baśki — wywołali szyderską uwagę opata.
— Jużciż lepiej im będzie u biczowników za trochę podrapanych pleców mieć wszystkiego do woli, bo ich głupstwo ludzkie obficie karmi i poi, a młodych dziewcząt dosyć jest w tej kupie — niż od drzwi do drzwi chodzić po żebraninie.
Król jednak nie zdawał się podzielać tego zdania opata; milczał, coraz smutniej zamyślony.
Wtem ruch mały zwrócił uwagę Kaźmirza pomiędzy bliżej stojących za nim. Dwaj Zadorowie bledzi, drżący, patrzali na siebie, jakby wzrokiem się naradzali. Pakosław chwycił za rękę Przedbora i poruszyli, z miejsca nagle. Nim Kochan i inni mogli zapobiedz i powstrzymać ich, oba pospieszyli ku drzwiom...
Kaźmirz niespokojnie spoglądał za nimi. Znikli mu z oczów. Po chwili ruch zrobił się przed kamienicą Wierzynka, ukazali się bracia Zadorowie, pospiesznie zrzucający z siebie odzież dworską, obnażający się nawzajem.
Kochan pospieszył, domyślając co zamierzali, aby wstrzymać ich gwałtem, bo przewidywał, jakie to wrażenie na królu uczyni, lecz już było po czasie.
Obaj bracia szli, za ręce się pobrawszy, wprost do zakapturzonego, przed którym uklękli. Dano im bicze... poczęli się chłostać.
Król wstał od okna, aby przykrego uniknąć widoku, a nieopuszczający go opat rzekł głośno:
— Lepiejby uczynił ks. Biskup, ażeby się tu wdał z władzą swoją i ludzi opętywać nie dopuścił, niż w inne wdawał się sprawy.
Król powracał na zamek...
Wśród wrzawy i wielkiego poruszenia w rynku, gdzie lud się zbliżać zaczął do biczowników i przemógłszy trwogę, mięszał z nieszczęśliwymi — wieczór nadszedł. Słońce skryło się za budowy miejskie, mrok wieczora zaległ ulice.
Biczownicy pozostali na Rynku, który zwolna wyludniać się zaczął. Pieśni i biczowanie ustało, zgraja włóczęgów wysilona, znużona, padała na ziemię i zabierała się do spoczynku, w miejscu, które zajmowała.
Co przyległo do nich z miasta, pozostało wśród przybyszów, usiłując pobratać się z niemi. Lecz tu spotykały ich dzikie wejrzenia, niezrozumiałe szyderstwa i przekleństwa. Oprócz wodzów nikt ich znać nie chciał, odwracano się od nowych braci.
Po wrzawie i miotaniu się nastąpiło milczenie głuche i spoczynek. Niektórzy już usypiali, leżąc na pyle ulicznym. Litościwi mieszczanie czuwającym jeszcze i głodnym spieszyli, przynosząc strawę, chleby i napoje w dzbanach.
Usiłowano, zbliżając się, dojrzeć twarzy, których część większa umyślnie kapturami była zakryta. Niektóre z nich miały rysy jakieś obce, nie swoje, inne widocznie pochodziły gdzieś z okolicy, i odarta odzież różnego też pochodzenia być musiała.
Król odszedł ztąd pogrążony w myślach, smutny, a Kochan skłonił Opata łatwo, aby go nie odstępował i rozerwać się starał. Stan ten ducha u króla, powracający często, wymagał albo rozrywki, któraby go mogła zająć silnie, lub jednej z tych spraw, kraju tyczących, dla których o wszystkiem zapominał. Ks. Suchywilka nie było aby niemi z pogrążenia tego wyprowadził, cała nadzieja zostawała w ks. Opacie Janie.
Ten też, poznawszy usposobienie Kaźmirza, nieustawał z wesołą i lekką rozmową, choć sam prawie prowadzić ją musiał, bo król mu zaledwie spojrzeniami roztargnionemi odpowiadał.
Widok tej niegdyś tak pięknej Baśki, dziś pokutnicy, dwóch Zadorów, którzy nagle opuścili dwór skruchą dotknięci, całe wystąpienie biczowników, zachmurzyło więcej niż zwykle twarz królewską. Kochan, który każdy ruch jej śledził, widział także, iż król drgnął cały, zobaczywszy występującego zakapturzonego wodza biczowników, którego postawa i głos kogoś mu przypominać musiały. Kochan sam nie mogąc wyszukać w pamięci, do kogo był ten człowiek podobnym, pewien był, iż go gdzieś spotykał i że nie był mu obcym.
Przewidywanie ulubieńca, który chciał króla wstrzymać od wyjścia dla widzenia biczowników, ziściło się — Kaźmirz wracał przerażony i znękany.
Na biskupstwie w początku lekceważono sobie tych prostaczków i ks. Bodzanta mówił tylko o tem, że gdy się ważą do miasta, rozkaże ich czeladzi swej rozegnać, a przewódzców pochwyta i do kuny na pokutę posadzi.
W ostatnich chwilach, gdy się już biczownicy zbliżali, zaczęły do biskupa przychodzić wiadomości, dające do myślenia o liczbie pokutników i ogromnem wrażeniu, jakie czynili na tłumach wszędzie, gdzie się ukazali.
W kilku miasteczkach, gdy ich rozpędzać chciano, lud się ujął za nimi, przyszło do bójki i krwi rozlewu.
Po innych posłach nadciągnęli na biskupstwo ks. Przeor dominikański z ks. Ireneuszem, domagając się z pasterzem rozmowy. Byli naocznymi świadkami zapału, jakie wywołali tu biczownicy, słyszeli płacz i głosy tłumów, — lud gorąco był przejęty...
Nie można było lekkomyślnie porywać się na tych włóczęgów, których pozór gorliwości religijnej okrywał jakimś urokiem w oczach ludu.
Lecz biskup, ze zwykłą sobie energią, uwag tych słuchać nie chciał, miał się za silniejszego nad gawiedź zbłąkaną i roznamiętnioną — pobłażać nie myślał wcale.
Miano już wysyłać pachołków, gdy nadejście dwu dominikanów wstrzymało na chwilę wyprawę.
Wysłuchawszy ich, biskup ręką rzucił — stał przy swojem, nie obawiał się czerni...
Ks. Ireneusz, całując go w rękę, szeptał cicho.
— Wasza pasterska mość pewnie lepiej wiecie co począć, ale ludek pobożny, choć ślepy, poruszony bardzo — płakali i ci nawet, co płakać nie chcieli. Jakaś siła zła czy dobra jest przecie w tem obrzydliwem zbiegowisku — trzeba dać ostygnąć zapałowi... porozchodzą się ludzie....
— Po co zważać na ludzi? odparł biskup — sam mówisz ojcze, że jakaś moc w nich jest, a nie inna, tylko szatańska, bo on wszelkie herezye pysze ludzkiej podszeptuje... Więc precz z nimi, precz, aby się nie mnożyło złe, za które ja w sumieniu odpowiedzialnym będę. — Rozpędzić ich, niedosyć... wygnamy ich ztąd, pójdą gdzieindziej, poniosą dalej tę zarazę... Przewódzców ich potrzeba zabrać, posadzić, wybadać... Reszta tego stada się rozbieży.
— Bez wątpienia — szepnął ks. Ireneusz... tylko w tej chwili biedny ludek ma łzy na oczach... a wnętrzności poruszone tym widokiem, więcby pofolgować, aż ostygną.
Biskup się zżymał przeciw temu.
— Co? ja? pasterz? miałbym się ulęknąć włóczęgów jakichś i własnych owieczek obłąkanych? — Nie będzie nikt śmiał porwać się na pachołków moich, przeciwko mnie...
Z zebranego duchowieństwa jedni szli za biskupem, drudzy też trochę cierpliwości radzili... inni przynosili rozmaite wiadomości z okolicy o przeciąganiu biczowników, ich rozbojach, kradzieżach zuchwałych, nieposzanowaniu własności przez włóczęgów, którzy do chat samotnych wpadali, zabierali co znaleźli, gwałtów się dopuszczali, gdzie im się opierano.
Rozpowiadano, że w drodze, gdy ich na polu noc zachwyciła, legali pospołu, bez różnicy płci, jak bydlęta, i po szale pokutnym rozpasywali się na rozpustę wszelką, sami się potem z niej spowiadając przed sobą i rozgrzeszając.
Oburzenie było powszechne...
W powieściach część prawdy była, coś zmyślonego może, ale we wszystkiem herezya widoczna i biskup ścierpieć szerzenia się jej nie mógł, był to bunt przeciw władzy kościelnej, której biczownicy podlegać nie chcieli.
Nie mógł więc biskup słuchać umiarkowańszych doradzców — ponowił rozkaz stanowczy, aby się czeladź jego zbierała, na rynek ciągnęła i przewódzców koniecznie schwyciła.
Noc tymczasem nadeszła...
W rynku spoczywała dzika gromada na ziemi. Wbite w ziemię chorągwie powiewały nad legowiskiem starszyzny... Tłum zmniejszył się był wprawdzie, lecz jedni odchodzili, ściągali się drudzy, kupki ciekawych krążyły ciągle i otaczały biczowników.
Wśród ciszy, jaka tu teraz panowała, oddział biskupiej czeladzi przybliżył się do rynku właśnie w chwili, gdy do zamku powracała garść żołnierzy królewskich, dobrze uzbrojonych. Od czasu jak Bodzanta wyklął był Kaźmirza, pomiędzy ludźmi jego a królewskimi stosunek był nieprzyjacielski. Nie przychodziło do bitw krwawych, bo ich zakazywano, ale bójki trafiały się codziennie.
Zamkowe żołnierstwo spostrzegłszy skradających się ku rynkowi biskupich ciurów — stanęło, sotnik starszy znajdował zręczność bardzo pożądaną poturbowania kleszych rycerzy.
Biczownicy obudzili litość.
— Patrzcie oto — rzekł do swoich, co im to biedactwo winno? Biskup pewnie każe pobrać i będzie męczył po lochach... a toż przecie pobożni pokutnicy, co się modlą lepiej niż on, i gdy stary w puchach się wylega... krwią zbroczeni na ziemi się walają.
Spojrzeli po sobie ludzie królewscy. Rozkazu żadnego nie mieli, lecz pewni byli, że ich za to nikt nie skarci, gdy kleszych przetrzepią. Stanęli więc, zajmując w cichości takie stanowisko, z którego najłatwiej im było wypaść w potrzebie.
Biskupi półkowódzca okrążał już powoli biczowników...
Ci po dosyć gorącem przyjęciu w mieście, nie spodziewali się pewnie napadu żadnego i spokojnie do snu się układali... Ludzi biskupich trudno było rozeznać wśród ciekawych, którzy jeszcze się snuli.
Gdy nagle głos starszego dał się słyszeć nie daleko chorągwi, porwał się na nogi zakapturzony dowódzca i krzyknął na swoich... Chwycili za chorągwie, dyscypliny swe i kije, stając, jakby bronić się chcieli.
Wśród ciemności krzyki powstały i zamięszanie wielkie... Lud, nie widząc kto napastował pokutników... rzucił się na ich obronę. Zgiełk, wrzawa... ścisk w rynku stał się straszny. Z kamienic ludzie powybiegali z pochodniami... Wołanie na ratunek, na gwałt, rozległo się po mieście... królewskim ludziom tego było potrzeba, puścili się na biskupich z dobytemi mieczami, płazując i siekąc. Znali się dobrze, i w tłumie wybrać umieli. Lud, poparty przez zamkowych, padł też na czeladź biskupią.
Biczownicy tymczasem, z ziemi się pozrywawszy, a lękając nadewszystko, aby ich nie pochwytano, rozpierzchać się zaczęli na wszystkie strony, wbiegając do kamienic, pod parkany, do ogrodów, gdzie się komu schować udało... kupka jedna puściła się ku zamkowi, inne po kątach i małych uliczkach...
Dowódzca biskupi tyle dokazał tylko, że w pierwszej chwili, pomimo dzielnego oporu, zdołał opanować i związać zakapturzonego i jego towarzysza. A że królewscy nacierali mocno, zdobyczą tą się ograniczając, biskupi pierzchnęli na dworzec pański.
Oczekiwano ich tu z ciekawością wielką, Biskup sam nie chciał spocząć, pókiby nie wiedział o skutku wyprawy. Poprzedził zwrot pachołków pędem wbiegający kupką małą, dowódzca, który ciągnął z sobą dwu jeńców i zaledwie wpadłszy na podwórzec, obawiając się by go i tu nie ścigano, wrota kazał drągami zakładać i straż stawić u nich.
Gniewu jakim biskup się uniósł, gdy mu doniesiono o napaści królewskich na wysłańców jego, odmalować nie podobna.
Zsiniał starzec, załamał ręce... słowa przemówić nie mógł.
Dowódzca straży niejaki Żuber, dla uniewinnienia siebie, malował starcie w rynku daleko straszniejszem, niż było w istocie — porwanie się ludu, straszliwe pastwienie się nad jego ludźmi bezbożnych zamkowych...
W takich warunkach cudem było prawdziwym, że potrafił hersztów schwycić, naraziwszy życie... Ks. Bodzancie już nietyle teraz szło o biczowników, jak o niesłychane zuchwalstwo królewskich żołnierzy, którzy się przeciw jego czeladzi porwali...
To wołało znowu o pomstę do Boga! Niepoprawni więc byli, a duch pana w sługach się jego odbijał...
Zgrozą przejęte duchowieństwo, potakiwało pasterzowi; już nieco złagodzony spór na nowo rozjątrzył się okrutnie.
Było to wyzwanie — była to umyślna zasadzka, król brał stronę herezji.
Zakapturzonego dowódzcę rozkazując rzucić zaraz do więzienia biskupiego i strzedz pilnie, ks. Bodzanta rozmyślił się po chwili i dał go sobie związanego przyprowadzić wraz z jego spólnikiem...
Cały dwór, służba, czeladź pasterza, zbiegła się oglądać tych ludzi.
Olbrzymiej postawy i siły, zakapturzony szedł ze związanemi w tył rękami, nie okazując najmniejszej obawy, ni poruszenia. Zerwano mu kaptur, który twarz okrywał, i wyszła z pod niego głowa, czarnym włosem krótko postrzyżonym okryta, z rysy jakby wyciosanemi z brunatnego drzewa, brwiami krzaczystemi, czarnemi sowiemi oczyma, które prawie całe pod powiekami zajmowały miejsce. Wyraz był dumny — boleść, zaduma, coś dzikiego razem i skamieniałego — jak w zwierzu pochwyconym i ubezwładnionym, patrzących nań przerażało.
Ani Pasterz, ani duchowieństwo, nie odjęły mu śmiałości, nie schylił głowy, nie ugiął karku. Popchnięto go, stał.
Obok idący ten, który głosił w rynku list u Ś. Piotra w Jerozolimie znaleziony, drżał i szedł, chwiejąc się, obłąkany... Pot mu czoło oblewał, usta się krzywiły, jak do płaczu.
Ks. Bodzanta przystąpiwszy, począł od gwałtownego wybuchu i pogróżek.
Czarny wódz, oczy spuściwszy na ziemię, ani patrzał nań, ani chciał słuchać. Towarzysz jego klęczał, ręce na piersiach złożył i zachodził się od szlochania.
Bodzanta jednego ze swych sędziów duchownych, zasiadłszy, wyznaczył do natychmiastowego przesłuchania winowajców.
W milczeniu odpowiedzi słuchano.
— Kto jesteś? rzekł, przystępując doń badający.
Musiano potrącić czarnego, który zdał się pytania nie słyszeć, lub nie chcieć wiedzieć, że do niego było wystosowane.
Uderzony przez pachołka, grobowym głosem odparł.
— Grzesznik.
Mówił po polsku, lecz z akcentem jakimś obcym.
— Zkąd jesteś, jak się zowiesz?
Długie było milczenie...
— Nazwiska się wyrzekłem — rzekł pokutnik — gdziem się rodził — zapomniałem...
— Kto cię nauczył tego, co głosisz zuchwale ludowi?
— Człowiek boży otworzył mi oczy, pokutnik jako ja, począł, oczów nie podnosząc, pytany. Z nieba miał objawienie... Pokuty tak srogiej jak grzechy, któremi ziemia skalana, żąda Bóg...
Księża spoglądali na siebie.
— Ażali ci niewiadomo, zawołał niecierpliwie inny duchowny, że Bóg ustanowił kapłaństwo, że przez jego usta tylko idzie czysta nauka, że kto sobie przyznaje moc duchownych, winnym jest świętokradztwa?
— Bóg mówi wprost do dusz ludzkich, nie potrzebując pośredników — zawołał czarny, a kto głosu jego nie słucha, winnym jest...
Szmer oburzenia dał się słyszeć. Biskup Bodzanta ręką wskazał, aby zawieszono pytanie zuchwałego herazjarchy, i na klęczącego przy nim w postawie skruszonej, we łzach, z ogoloną głową — zwrócił badanie.
Ten drżał ze strachu...
— Ktoś ty? — spytał go ksiądz.
Nim odpowiedź nastąpiła, czarny groźno się obejrzał ku niemu; klęczący, który się obawiał równie władzy, co go w ręku miała, i strasznego wodza swego, niezrozumiale bełkotać zaczął.
Naostatek wybąknął, że był klerykiem z Wrocławia, że się zwał Adam Siwek, i że — nie był winien, bo był opanowany, obłąkany, zagrożony i musiał być posłuszny.
Spytany o kartę, z której czytał, dobył ją z za pazuchy, i co prędzej oddał księdzu. Pismo było świeże, niezgrabne i niedorzeczne. Podano je Biskupowi, który spojrzawszy na nie, rzucił pod nogi z pogardą.
Zwrócono się znowu do czarnego, zatwardziałego wodza Biczowników, lecz z niego nic wyciągnąć nie było można. Czuć w nim było upojonego jakąś fantazją zbłąkaną człowieka, który męczeństwa się nie lękał i wierzył, że to, co czynił, dobrem było.
Półgłosem, pogardliwie niemal, ledwie raczył coś odpowiadać, zupełnie zobojętniały na los, jaki go spotka...
Za to Siwek, chcąc się skruchą wykupić, mówił aż nadto, na ziemię twarzą padał, obiecywał poprawę — drżał jak liść.
Obu ich Biskup kazał odprowadzić do więzienia swojego.
Królewscy żołnierze, z wielkim tryumfem powróciwszy na zamek, zanieśli tam wiadomość wesołą, jak się rozumnie znaleźli w rynku, i skorzystali z okoliczności, aby czeladź biskupią przetrzepać.
Doniesiono o tem Kochanowi, a ten, korzystający chętnie z każdej okoliczności, która króla z biskupem różnić mogła, pobiegł do Kaźmirza, który z Opatem Janem i kilku ze starszyzny swej siedział jeszcze u wieczornego stołu.
Lubił król te swobodne pogadanki w kółku poufałem, a i nikt w nich nie był wprawniejszym, nikt lepiej prowadzić nie umiał nad ks. Jana Opata...
Wspomnienia jego Rzymskie, Awiniońskie, Bonońskie, z Włoch i Niemiec, obfitego dostarczały mu materjału.
Powiastki włoskie, których już tyle naówczas w rękopismach i z ust do ust krążyło, historyjki z Gesta romanorum, ułamki poematów łacińskich i trubadurów umiał na pamięć. Suknia duchowna nie wzbraniała naówczas nauki moralnej, zawartej w tych opowiadaniach, okrywać szatą bardzo świetną, jaskrawą i dobitnie rzeczy wyrażającą. Powiastki Opata o kobietach, o małżeństwach, o tragicznych wypadkach — zabawiały smutnego króla, i o trosce mu dawały zapominać na chwilę.
Wśród takiej wesołej wieczornej rozmowy, śmiechami przerywanej, nadbiegł Kochan z wiadomością, że biskup się chciał znęcać nad biczownikami, że się na nich czeladź jego porwała, a zamkowi ją rozpędzili i przetrzepali.
Opat był wprawdzie niedawno sam tego zdania, iż ks. Bodzanta przeciwko publicznemu zgorszeniu wystąpić był powinien — ale — trzymał z królem, a król okazał dla pokutników współczucie — zmieniło się więc zdanie Opata.
W istocie, na pierwszą wiadomość o tem zajściu, Kaźmirz żywo wyraził swe oburzenie i litość nad biczownikami.
— Jeżeli się jacy na zamek schronić przyjdą, zawołał — dać im bezpieczny przytułek. Obłąkani są, ale biedni... należy im litość tem większa.
Opat milcząco skłaniał głowę.
W walce z Biskupem król musiał korzystać z każdej zręczności, aby mu opór stawić i dać czuć siłę swoją.
Jak skoro biczowników on ścigał — Kaźmirz ich musiał bronić...
Była to zwykła logika namiętności, ale gdzież i kiedy się dzieje inaczej?
Tak się ten dzień skończył.
Ulubieniec króla rad był, że choć rozdrażnienie zastąpiło ten smutek odrętwiejący, tępy, którego się najwięcej obawiał. Wolał widzieć pana gniewnym niż obumarłym.
Za odchodzącym Opatem, który na zamku miał nocować, poszedł Kochan na radę...
— Widzieliście go, rzekł Rawa, odprowadziwszy do izb dlań przeznaczonych. Litość bierze nań patrzeć! To najnieszczęśliwszy a najlepszy z ludzi. Kraj przez niego zabuduje się, zmuruje, urośnie, pobogacieje, będzie prawa miał, bogactwa, ład, wszystko — ale on — on... szczęścia nie zazna...
Co warto życie takie!
Ks. Jan słuchał milczący...
— Czuwać powinniście nad tem — rzekł po namyśle, aby mu rozrywkami osładzać ten żywot smutny... Widzicie, że i ja czynię, co mogę.
Łowy lubi — ale te go na krótko rozruszają, znużony wraca do czarnych myśli.
— Czarnych myśli — podchwycił Rawa — jedną on tylko ma, jedną, i ta mu życie truje... Potomstwa płci męzkiej odmawia Bóg, korona przejdzie na Węgry...
Opat ramionami ruszył — jakby chciał powiedzieć — rady na to nie znam...
— W Krakowie — dodał Kochan, każda zabawa królewska zaraz za zbrodnię jest głoszoną. Podoba mu się gładka twarz, wypominają mu opuszczoną królowę, zabawi się rozmową z kmieciem, krzyczą, że to król dla chłopów...
Bolał jeszcze dłużej Kochan, i zapewniwszy się, że Opat dłużej zabawi, odszedł nareszcie.
Jemu nie dosyć było na tem, że królewscy żołnierze rozpędzili czeladź biskupią; wiedział od nich, że dowódzców uprowadzono. Nazajutrz usłyszano, że ich do więzienia wtrącono... Wyrwać ich z rąk Bodzanty, było dlań zadaniem — od którego nie chciał ustąpić. Wyszedł na miasto.
Tu wszystko jeszcze było wczorajszemi wypadkami rozkołysane, zaniepokojone, a lud, jak zawsze lud, pognębionych i biednych brał w obronę.
O popłochu nocnym opowiadano osobliwe rzeczy. Przerażona napaścią Baśka Matertery, która już była postanowiła iść w świat z biczownikami, zawstydzona, spłakana, pokrwawiona, odarta, wróciła do domu i leżała chora. Fryc, lękający się, aby mu nie uszła, nim resztę jej mienia prawnie opanuje, pilnował ją zamkniętą. Biedna niewiasta w gorączce rwała się ciągle do dyscypliny, śpiewała pieśni pobożne, śmiała się, szalała jeszcze...
Pokutnicy, z różnych stron świata pozbierani, którzy wczoraj tak uroczyście do Krakowa wchodzili, nocą prawie się wszyscy rozproszyli małemi po okolicach kupkami. Bez chorągwi, bez wodza — nie wiedzieli już, co począć z sobą. Duchowieństwo wiejskie, mające przepisy surowe, zamykało im kościoły — nie dozwalało, jak w początkach, pobożnym wychodzić na powitanie z procesjami, krzyżami i śpiewem...
Dwaj Zadorowie, którzy się wczoraj także dobrowolnie złączyli z pochodem Biczowników, po rozproszeniu ich potajemnie na zamek powrócili. Lecz oba oni już do świata i życia pierwszego powrócić nie chcieli.
Poszli razem do Franciszkanów prosić, aby ich do zakonu przyjęto.
Po wczorajszym szale stygło miasto powoli, lecz w umysłach zostało wspomnienie chwili, która do pokuty była wyzwaniem. Z rana kościoły, które biskup otworzyć pozwolił, były pełniejsze, niż kiedy, spowiadali się ludzie, oblegali ołtarze, płakali...
Krwawa procesja nie schodziła im z oczów, i ta pieśń z jękiem pomięszana, w takt chłosty, którą wczoraj się rynek rozlegał...
Kochan myślał nie o pokucie, lecz o wyrządzeniu ks. Bodzancie przykrości, o wyrwaniu z rąk jego schwyconych biczowników. Mówiono właśnie, iż Biskup chciał surowym kary przykładem odjąć innym ochotę do herezyj nowych. Nie było niepodobieństwem, by śmiercią nawet ich nie karał. Władza duchowna w przeszłych wiekach po kilkakroć sama się nią posługiwała, przeciw winowajcom przez sądy jej skazanym...
Nie mogło to jednak stać się bez badania i spełnienia form pewnych, które choć kilka dni czasu wymagały.
Kochan miał swoich na biskupstwie, tak jak ks. Bodzanta na zamku. Śledzono się wzajemnie, donoszono na obie strony, walkę podsycając.
Rozżarzyła się już nieco uśpiona, na nowo, a Rawa chciał ją jak najdłużej utrzymywać...
Więzienie biskupie, nieopodal od dworu, było dosyć pilno strzeżone, lecz rzadko mieściło w sobie takich winowajców, na którąby zbytnią zwracano baczność. Budynek drewniany, stał jedną ścianą do ulicy, podkopać się doń nie było trudno...
Król z ks. Opatem wyruszył na polowanie, Kochan pozostał... Brakło mu teraz ludzi tak zręcznych i tak oddanych, jak byli dwaj Zadorowie, lecz grosza królewskiego nie chciał żałować na to. Miejskich pachołków miał w ręku przez Wierzynka...
Dzień jeden po pierwszem badaniu biczowników, zostawiono ich w zamknięciu, nimby sąd się zebrał. Tylko klecha Szlązak wyprosił się i wymodlił obiecujące zeznania, iż go z więziennej izby przeprowadzono i pisarzowi sądowemu na ręce oddano.
Czarny pozostał sam jeden.
Trzeciego dnia, po rannej mszy biskupiej, wszedł do biskupa zafrasowany kapelan.
Spojrzał nań ks. Bodzanta.
— Z biczownikami skończyć raz potrzeba, póki to nie wystygło, odezwał się biskup. O herezję przekonać ich łatwo, wyrok trzeba ogłosić publicznie...
— Ale spełnić go nie będzie na kim — przerwał kapelan, potrząsając głową.
— Jakto? zakrzyczał Bodzanta, dwaj główni przewódzcy w rękach naszych!
— Byli — dokończył kapelan.
Zdumiał się Biskup.
— Dzisiejszej nocy herszt się wykopał z więzienia i uszedł — mówił ksiądz, a kleryk, którego pisarzowi oddano, poszedłszy wody się napić, wpadł jak w wodę...
Rozgniewał się biskup strasznie, powołano tych, co mieli obowiązek strzeżenia więźniów, indagowano. Jawnem było, że jakaś niewidzialna ręka w pomoc przyszła biczownikom. Wykopana jama nie mogła być dziełem jednej nocy i jednego człowieka. Wyrzucanie ziemi ukazywało, że z zewnątrz się podkopywano.
Byliż to bracia biczownicy, skryci w Krakowie, czy kto inny? Kto klerykowi zbiegłemu w biały dzień dał przytułek?
Chciał biskup rzucić klątwę na wspólników i posiłkujących herezjarchom...
Kochan tymczasem wcale z tego nie czynił tajemnicy, iż zbiegom dwom z biskupiego więzienia dał na zamku przytułek...
Gdy król z łowów powrócił, stawił się przed nim ze śmiałą twarzą i wesołem obliczem. Nie przyznawał się do pomocy danej zbiegłym więźniom, oznajmił tylko wprost Kaźmirzowi, iż proszącym o przytułek, dał go na zamku.
Król pochwalił to głowy poruszeniem.
Zaledwie się wieść o tem po mieście rozbiegła, gdy ją usłużni Biskupowi przynieśli. Można sobie wystawić, z jakim gniewem przyjął ją ks. Bodzanta. Pocieszał się tem tylko, iż nowy i ciężki zarzut przeciw królowi przesłać będzie mógł papieżowi, jako przeciw opiekunowi sekciarzy.
Pozostawało teraz Kochanowi pozbyć się tak tych gości niepotrzebnych, ażeby znowu w ręce biskupa nie wpadli i bezpiecznie się gdzieś schronić mogli.
Sam on nie widział ich jeszcze. Czarny wódz izbę miał w zamku przy czeladzi, a klecha Szlązak, bojąc się z nim siedzieć, gdzieindziej się wyprosił. Wszedłszy, zastał zbiega już odzianego w suknie, które mu na zamku dano, i kaptur na głowie, twarz zakrywający. Podobieństwo, jakie zdala go widząc, znalazł między nim a jakimś we wspomnieniach swych dawniej znanym człowiekiem, uderzyło go na widok tej postaci, chociaż rysów twarzy widzieć nie mógł.
Nieznajomy tak tu, jak wprzódy w więzieniu i na badaniu, zupełnie zdał się na los swój obojętnym...
Kochan zapytał go, co z sobą myśli poczynać. Ruszenie ramion było całą odpowiedzią.
Niecierpliwiło to ulubieńca króla, iż nawet podziękowania za wyświadczoną pomoc nie otrzymał. Siedzący nie wstał na widok jego... Kaptur zwieszony nad czołem zwiększał ciekawość Rawy.
— Pomogliśmy wam do wyswobodzenia się z rąk biskupich, rzekł, któryby litości nad wami nie miał. Kto wie, życiem mogliście przypłacić.
— Życiem? zamruczał pokutnik — a życie, co? Umrzeć przecie potrzeba...
Mówił to szyderskim tonem, powoli, głos był jakiś znajomy.
— Kto ty jesteś? zapytał Kochan, przystępując.
— Człowiek; dla tego, jak ty umrzeć muszę — rzekł pokutnik obojętnie.
— Lecz jeśliś pokutować chciał za grzechy — odezwał się Kochan, to ci coś przecie życie warto... Będziesz miał czas pokutę twą odprawić...
Czarny nie odpowiadał. Kochan coraz się bardziej zżymał i niecierpliwił.
Dokądże ztąd iść myślisz? zapytał.
— W świat, szukać takich jak ja i iść dalej, wołać grzesznych do pokuty.
— Schwycą was...
Ruszył ramionami pokutnik...
Nie mogąc słowa z niego dobyć, zniecierpliwiony tym oporem, Kochan zamruczawszy coś, stuknął drzwiami i wyszedł.
Wieczorem, gdy Kaźmirz się kładł do snu, Kochan mu począł opowiadać swoje spotkanie i rozmowę z wodzem biczowników. Słuchał jej król z żywem zajęciem.
— Cóż to za człek? zapytał.
— Ani twarzy okazać, ani mówić nic o sobie nie chce — rzekł Kochan, a przysiągłbym, żem go gdzieś widział i głos ten słyszałem...
Zadumany Kaźmirz, już się kładnąc, zawołał nazad odchodzącego faworyta.
— Kochan — ja tego człowieka widzieć muszę...
Rawa z okrzykiem się temu sprzeciwił.
— Miłościwy panie, to widowisko nie dla was, rzekł. Nie rozweseli ono a smutku mamy i tak dosyć... Z niego nic nie wydobędziecie?
— Ja? zapytał król — ja?
— Dziki jest...
— Chcę widzieć dzikiego! powtórzył Kaźmirz...
Rawa, nie przedłużając rozmowy, wyszedł. Sądził, że fantazji tej król zabędzie, a on tymczasem pokutnika z zamku wyprowadzi. Lecz nazajutrz król po dwakroć mu przypomniał z naciskiem, iż człowieka tego widzieć musi.
Sprzeciwiać się mu, gdy w ten sposób wolę swą objawiał, nie śmiał Kochan.
Ku wieczorowi kazał się prowadzić Kaźmirz.
Zapobiegając temu, ażeby dziki człek nie przyjął króla, nie znając, w ten sposób, jak jego, Kochan pobiegł mu oznajmić przodem, iż król, pan miłosierny i dobroczynny, widzieć go chciał. Usłyszawszy to, poruszył się nieco pokutnik, lecz z miejsca nie powstał.
— Po co? rzekł — król mnie a jam jemu nie potrzebny, król mój teraz na niebiesiech, jego jednego znam... Ten, który był niegdyś moim, wymordował mi rodzinę, znieważył siostrę, zabił ojca, skazał na wygnanie ród mój...
Wstał mówiąc to, odsłonił kaptur, i Kochan z przerażeniem poznał w nim tego Amadeja, brata Klary, którego widok dawniej król za wróżbę nieszczęśliwą, za przypomnienie życia chwili najpełniejszej goryczy uważał.
Kochan przeraził się, chciał biedz natychmiast, aby Kaźmirzowi nie dopuścić z nim spotkania. W sieni już kroki słychać było. Drżący Kochan zastąpił drogę panu.
— Miłościwy — królu mój — wy tego człowieka widzieć nie możecie.
Wyraz twarzy ulubieńca, zamiast ustraszyć Kaźmirza, więcej jego ciekawość obudził. Zmarszczył się.
— Puszczaj mnie — zawołał groźno — puszczaj!
Kochan ukląkł przed nim.
— Nie puszczę was! rzekł, chwytając za suknię.
Wtem król wyrwał się z rąk jego i śmiałym krokiem postąpiwszy ku drzwiom, otworzył je... Czarny człek siedział zakapturzony, oparty na ręku, nie podniósł głowy...
Kaźmirz go po ramieniu uderzył.
— Wstań — mów, kto jesteś? chcę widzieć cię...
Westchnienie wyrwało się z ust siedzącemu, wyprostował się, ręką chudą i czarną odrzucił kaptur i stanął nie mówiąc nic — król poznawszy go, pobladł i na krok się cofnął.
— Tyś jest? zapytał zdumiony...
Chwila milczenia nastąpiła długo.
— Za jaki grzech pokutujesz? dodał po chwili.
Amadej wlepił oczy w niego.
— Za jaki? za twój może — królu — rzekł szydersko. Pokutą moją błagam Boga, aby krew naszą toczyć przestał, aby reszta rodu mojego wolną była od pomsty jego... aby nie wszyscy Amadejowie ćwiertowani i darci końmi, mizerny żywot kończyli... Pokutuję i za was, aby wam coście ostatnim z rodu naszego przytułek dali, zapłacił przebaczeniem miłosierdzie wasze...
Król słuchał milczący i poruszony...
— Odpokutowałeś już, rzekł głosem złamanym po krótkim przestanku... Wracaj...
— Dokąd? zapytał z szyderstwem Amadej. Tam, gdziebym wrócić chciał, na ojcowiznę moją, czekają mnie tylko: wspomnienie zbrodni, srom i groby... a tu? obcy kraj...
Chciałem przyrosnąć do niego... nie mogłem.. Rwie się dusza gdzieindziej — zaparto! Tu domu nie mam, nie chcę mieć domu...
— Żądasz czego odemnie? odezwał się kró[4] cicho...
— Aby mnie puszczono wolno... pójdę, rzekł.. nie potrzebuję nic...
— Stał jeszcze chwilę król, zwrócił się powoli i wyszedł milczący. Na progu zachwiał się, odwrócił, spojrzał, i nie mówiąc słowa, wrócił do swej komnaty.
Chociaż ks. Jan był jeszcze na dworze, król dnia tego, ani jego, ani nikogo widzieć nie chciał[5] Zamknął się, zakazując wpuszczać. Kochan tylko posługiwał mu milczący...
Trzeba było dłuższego czasu, nimby smutek i gorycz dnia tego przetrawiły się w nim i osłabły... Kochan posłał po Suchywilka, bo ten jeden sprawami kraju mógł go tak zająć i opanować umysł jego, że nawet największe strapienie ustępowało temu, co król za obowiązek i zadanie główne życia liczył.
Ks. Suchywilk przybył, niosąc przygotowane prawo o sądach wyższych dla osadników na niemieckim zakonie. Wierzynek przyniósł wiadomości i plany, jak żupy wielickie urządzić na nowo. Dwie te ważne sprawy wyrwały Kaźmirza z odrętwienia i pogrążenia w sobie...
Trzymano go niemi, jak najdłużej je przeciągając. Wierzynek potrzebował ściągać urzędników od soli, ks. Suchywilk naradzać się z temi, co na prawie magdeburskiem osadzeni byli — a tych mnogo już w kraju się znajdowało.
Nie dawano królowi spoczynku, lecz znużenie było zbawiennem, prowadziło z sobą zapomnienie... nie dawało się zatapiać w przeszłości.
Tymczasem spór z biskupem ciągnął się bez końca — i spokoju nie dawał... król musiał wyprawić posłów do papieża.
Kochanowi zabrakło wreszcie pomysłów do rozrywania ukochanego pana, który pracy miał zawsze podostatkiem i troski, — a nad łowy i rzadkie odwiedziny książąt Mazowieckich, posłów krzyżackich, którego ze Szlązkich Piastów, żadnej zręczności pokazania się i zobaczenia świata.
Od czasu nieszczęśliwego pobytu w Pradze, zakończonego pogrzebem, nawet to miasto, ulubione Kaźmirzowi, zrażało go wspomnieniami smutnemi. Zapraszał go cesarz, pamiętny dawnej przyjaźni i pragnący dobre utrzymać stosunki z Polską, Kaźmirz się wahał i ociągał.
Dnia jednego ks. Jan, Opat z Tyńca, przybył do Krakowa, było to wiosną w roku następnym...
Zawsze wesół i dobrej myśli, tym razem jeszcze był więcej ożywiony i rozmowny.
Powracał on z Pragi, dokąd się był udał w interesie zakonu, lecz korzystał z tego, aby się rozpatrzeć w mieście; dostał na dwór cesarski Karola i z uniesieniem mówił o życiu i świetności, które otaczały monarchę[6] Praga była niejako chwilowo stolicą cesarstwa, nieustannie napływali tam książęta z Niemiec całych; odbywały się turnieje, dwór zabawiał się, a około cesarza gromadzili ludzie uczeni, artyści, co Europa miała najsławniejszego i najgodniejszego widzenia.
Z wielkim zapałem opisywał Opat wszystko, i wychwalał cesarza — który, jak wiedział, — pamiętnym był dawnych stosunków z Kaźmirzem i mocno go widzieć pragnął.
Ks. Jan nie wahał się też mówić i o piękności dam na cesarskim dworze, o wielkiej ogładzie ich obyczajów i przyjemności obcowania z niemi.
— Miłościwy panie — dodał — czas jest, abyście dla dobra Polski nawet, zbliżyli się do cesarza. Związek z nim da nową siłę, zagrozi nieprzyjaciołom, w sprawie z krzyżakami będzie pomocnym, u Papieża też dać może poparcie; W. miłości zaś przyniosą odwiedziny w Pradze nowe życie, potrzebną rozrywkę. Któż wie... może jaki widok o połączeniu w przyszłości, gdy związek z ks. Adelaidą rozerwany zostanie, co nieochybnie nastąpić powinno...
Król słuchał z ciekawością natężoną, widać było, iż dusznie pragnął udać się do Pragi, wspomnienia tylko Margarety wstrzymywały go.
Opat nalegał — Cesarz właśnie bawił w czeskiej stolicy, otoczony gośćmi dostojnymi.
Nie chciał król najechać sąsiada niespodzianie, i po krótkiem wahaniu wyprawił z listami Podkomorzego Szczedryka, dodając mu do boku Kochana.
Szczedryk był urzędowym posłem, Rawa poufnym. On miał rozpatrzeć się tam między ludźmi, zbadać humor i usposobienia, przynieść królowi skazówki przed podróżą potrzebne.
W ciągu kilku dni wrócili posłani, z zaproszeniem życzliwem i gorącem od Cesarza, a Kochan z większem uniesieniem jeszcze począł mówić o dworze Karola.
Licząc się do najprzedniejszych dworzan Kaźmirza, Kochan razem ze Szczedrykiem miał zaszczyt znajdować się na wieczornej zabawie w pałacu cesarskim. Piękny mężczyzna, wielki strojniś, miłujący ubiory wykwintne, Kochan wystąpił tam tak, aby panu swojemu nie uczynił wstydu; i był bardzo dobrze przyjętym.
A że do niewiast miał słabość, wiele prawił o nadzwyczajnych wdziękach tych, które tam oglądał.
— Było ich tam dość, i książęcych rodów i rycerskich, różnej krwi, bo i Włoszek, i Francuzek, i Niemek — powiadał Kochan — lecz, nie do wiary, prawie jedna mieszczanka czeska z Pragi, niedawno owdowiała po Rokiczanie, Krystyna, przed wszystkiemi prym trzymała. Piękność jej przystałaby i królowej, ale też królewską ma dumę.
Wszyscy tam ku niej mieli tylko zwrócone oczy, a inne się z zazdrości wściekać musiały. Oprócz wdzięków i młodości, bo mało co rok dwudziesty przeszła, ubiór jej i klejnoty, które na sobie miała, jeszcze ją czyniły piękniejszą. Choć mieszczka, strojem się równała z żonami komesów, baronów i książąt, a umiała go dobrać i do twarzy swej, i do płci, i do postawy...
Począł się król z ciekawością wielką dopytywać o tę Krystynę, a Kochan, który to może przewidywał, dobrze był bardzo uwiadomiony i szczegółów mógł dostarczyć.
Wiedział, że wdowa była bardzo bogatą, że o rękę jej starali się możni, nawet czescy panowie, że wcale nie była przystępną — a więcej może miała dumy niż piękności i — przepowiadano też jej świetną przyszłość, bo na dworze Cesarza głowy wielu pozawracała.
Kochan, jakby naumyślnie ciągle do Krystyny tej powracając, króla ciekawość obudził do najwyższego stopnia.
— Miałżebyś w niej być rozmiłowany, że tak ci stoi ciągle na myśli? zapytał król żartobliwie Kochana.
— Niech Bóg mnie od tego uchowa — odparł Rawa — bo by się moja miłość wcale na nic nie zdała. Wyżej ona patrzy, i na mnieby się obejrzeć nawet nie raczyła.
Ani pochlebstwy, ani podarkami ująć jej nie można — doświadczenia ma dość, a, jeśli prawda, wyżej ceni dostojeństwa i tytuły, niż wszystko... Ktoś ze dworu cesarskiego pewnie piękną jej rączkę pochwyci...
Z licznym pocztem i okazałością królewską, w orszaku znacznym rycerstwa, Kaźmirz ostatnich dni marca wyruszył do Pragi, w odwiedziny do Cesarza.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – piorunującego.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek lub następny wyraz (nowy) dużą literą.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być król.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.