Król chłopów/Księga trzecia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król chłopów |
Podtytuł | Czasy Kaźmirza Wielkiego |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1881 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Zimowego dnia 1348 roku, wieczorem, mimo srogiego mrozu i zamieci, która śniegiem miotła, we dworze Neorży wielka izba pełną była i ciągle ktoś jeszcze nowy, otulony opończą, odziany kożuchem, zakapturzony, przybywał.
Z różnych stron miasta ubocznemi drożynami ściągali się tu ludzie, zdając unikać, by ich nie postrzeżono. Przesuwali się rozglądając, wypatrując, omijając spotkanych, wsuwając w podwórze nieznacznie, wchodząc do dworca nie wprzódy, aż się ze służbą w sieniach rozmówili i przez drzwi pół otwarte zajrzeli do wnętrza.
Okna w wielkiej izbie pozasuwane były szczelnie i dla chłodu i dla tego może, aby przez nie światło nie zdradzało zgromadzonych.
Było ich już tu kilkudziesięciu, stojących, kupą w pośrodku i półgłosem wiodących żywą rozmowę, która niekiedy w gwar niezrozumiały się zmieniała.
Gospodarz na przyjęcie tych gości nie wysilił się bardzo; stało piwo i kubki, jakie wówczas w lada kramie kupowano, kilka dzbanków glinianych na pół opróżnionych, resztki chleba i misy, na których oprócz kości okrojonych nic nie było.
Neorża w kożuchu prostym, który ciągle z ramion się zsuwał, a on go nieustannie naciągał na nie, z twarzą czerwoną i nabrzmiałą, z oczyma zaognionemi, rękami sobie dopomagał, bo mu wymowy brakło.
Otaczający goście poważniej wyglądali i rozumniej im z oczów patrzyło. Nie bardzo też wielką zdawali się przywiązywać wagę do tego, z czem się Neorża odzywał, więcej między sobą się naradzając, niż zwracając ku niemu.
Dla izby ustronnej snać bardziej niż dla pana jej tu przybyli.
Właśnie może to lekceważenie sprawiało, iż wojewoda natrętnie, uporczywie do rozmowy mięszać się starał, drugim ją przerywał, za ręce chwytał mniej uważnych i po ramionach ich klepał.
Pomiędzy zgromadzonemi wyżółkła, chuda, pełna surowości namiętnej, odznaczała się twarz znanego nam już księdza Marcina Baryczki. Z brwiami ściągniętemi groźnie, z czołem pofałdowanem, jak z kazalnicy przemawiał kapłan, ognistym językiem, natchniony, przejęty, rozgorączkowany.
Słuchano go z ciekawością i poszanowaniem, choć z wyrazów twarzy słuchaczów widać było, że nie wszyscy się zgadzali na to, co mówił, jawnie mu przeczyć nie śmiejąc.
Bełkotanie Neorży przechodziło niesłuchane wśród gwaru i podnoszących się tu i owdzie głosów.
Gospodarz niewiele też miał do powiedzenia, powtarzał tylko pieśń starą, wszystkim już dobrze znaną, urazy swej do króla i chęci pomszczenia się za nią.
— Pomsta to Boża! palec to Boży! — wołał głośno ks. Baryczka. — Miara zgorszenia i nieprawości przepełnioną została, znużyła się cierpliwość Bogu, miłosierdzie ustępuje pomście i sprawiedliwości. Bóg, który dzieci karze za rodziców grzechy... jak w piśmie stoi, królestwo to nasze dotyka plagami okrutnemi za złość i winy tego, który mu panuje!
Nie chcę być sędzią drugich, bom sam grzesznym człowiekiem, ale niejeden król winien, który wodze wszystkiej swej namiętności puszcza, winni drudzy, bo ich karygodne milczenie wspólnictwem nazwać można...
Komuż przystało skarcić, do opamiętania skłaniać, na dobrą drogę go prowadzić, jeśli nie duchownej starszyznie, ojcom kościoła, którzy przy tronie stoją?
Kto będzie się śmiał odezwać, jeżeli oni zmilczą?
To mówiąc pierś uderzył pięścią ściśniętą ks. Baryczka.
— Winien, tak, winien Arcybiskup nasz Bogorja, pobłażliwy do zbytku; winien siostrzan jego, kapłan, co duchownych swych obowiązków dla świeckich spraw zapomina, ks. Suchywilk... jurysta więcej niż kapłan, dworak raczej niż ksiądz... a wreszcie mój najdroższy ojciec, ks. Biskup Bodzanta, który obowiązek czuje, a za długo się ociąga z surowem spełnieniem jego. Lecz tego ja skłonię, na kolanach uproszę, poprowadzę przed króla, a nie... to sam w imieniu jego stanę.
Tak, dodał, unosząc się i oczyma ognistemi wodząc po przytomnych — tak, stanę ja, choćby mnie miał spotkać los Stanisława biskupa, błogosławionej pamięci.
Takiego jak on, mężnego bojownika pańskiego otrzeba[1] nam, a ja, choć rzemyka obówia świętego męczennika rozwiązać nie jestem godnym — ja, pójdę w jego ślady.
Stojący obok ks. wikariusza Otto ze Szczekarzewic Toporczyk (Neorży powinowaty i tegoż co on szczytu) z zakąszoną wargą i przymrużonem okiem jednem, począł się uśmiechać nieco szydersko.
Ks. Baryczka dostrzegł ten uśmiech, zmarszczył się groźno, i pytające ku niemu z gniewem zwrócił oblicze.
— Ojcze mój — z przekąsem odezwał się Otto ze Szczekarzewic — nie te to czasy, w których królowie rozgniewani męczenników czynili z was, a sobie gotowali klątwy i wygnanie... Wiecie co we Wrocławiu król czeski powiedział naszemu biskupowi, gdy mu za zajęcie dóbr klątwą zagrażał? Rozśmiał się obojętnie i rzekł:
— Widzę, że ci się męczeństwa zachciało, alem ja do tego nieskory. Dóbr ci nie oddam i życia nie odbiorę, a o klątwę rozprawim się w Rzymie.
Wszystkich oczy zwróciły się na ks. Baryczkę.
Oblicze jego marszczyło się i mieniło, drżał od wewnętrznego poruszenia. Zwrócił się z pewnem lekceważeniem do Ottona i zawołał, mierząc go wzrokiem dumnie:
— Nie każdemu Bóg wieniec i palmę męczeńską dać raczy, ale każdy winien święty spełnić obowiązek. Alboż myślicie, że i to męczeństwem nie jest, gdy kapłana, sługę bożego, sponiewierają pogardą?
To rzekłszy, odstąpił nieco ks. Baryczka z koła, otarł twarz, na którą pot wystąpił, i zamilkł.
Drudzy milcząco patrzyli po sobie.
Piotr Pszonka z Babina, niewielkiego wzrostu, człek z twarzą rozognioną i niespokojnem wejrzeniem, pierwszy się po nim odezwał.
— Sprawa księży, a nasza, nie jedna. Co nam tam do tego, jakie król życie prowadzi? Każdy za swoje odpowiada, z Bogiem się o nie rachować będzie. Gorsza to, że dla nas on nie takim jest, jakimbyśmy go mieć chcieli.
Na rycerstwie i na szczytach naszych stoi to królestwo, a nas, ojczyców jego, co raz spychają na dno. Prawo nam nowe narzucił, chce, aby wszystkim dobrze było, mieszczanom, kmieciom, chłopom, żydom nawet; tylko nam swobody dawne obrzyna i niewolą grozi.
Albo my to niepomni jesteśmy dawnych czasów, gdy z duchowieństwem królów i książąt sadzaliśmy i wysadzali? W cóż się to nasza siła i moc obróciła?
Daliśmy ją sobie po kawałku odbierać, przez własną winę, pójdziemy za to w niewolę.
Nieopodal od Pszonki stał, patrząc na mówiącego, mężczyzna w sile wieku, ująwszy się w boki, oblicza zuchwałego, razem i przebiegłość chytrą znamionującego.
Barczysty był, gruby, i jak dąb rozrosły. Z obejścia się z nim otaczających, z wejrzeń, jakiemi go mierzyli, wszyscy niemal ciekawie mu się przypatrując; widać było, iż znaczenie miał tu niemałe; i inni radzi byli jego też głos posłyszeć w tej sprawie.
Gęsty włos ciemny z odbłyskami miedzianemi zwijał mu się dokoła twarzy nie pięknej, ale moc wielką, upór i zarozumienie wyrażającej. Brodę krótką, a szeroką, rudą miał prawie, policzki wystające, usta mięsiste, z pod których białe rzędy zębów przeglądały; oczy niespokojne, błyszczące. Strój na nim, wdziany niedbale, bogaty był i pański. Spodem suknia lamowana i spinana guzy świecącemi, na wierzchu dostatnia z kun szuba, okryta drogą tkaniną, miecz, który spierając się w bok ręką, przyciśnięty trzymał, kuty był, sadzony kamieniami, spięcie pasa świeciło podobnież, dostatek zdradzając.
Choć Neorża gospodarzem był, a ks. Baryczka dostojeństwem duchownem przed innyemi świeckiemi przodował, on tu zdawał się najpierwszym być, on prawo mieć jakieś do kierowania drugimi. Oglądano się nań ciekawie i trwożnie.
Ten jednak więcej słuchał, niż mówił, badać chciał raczej, niż się sam spowiadać.
Gdy Pszonka dokończył, usta mu drgać poczęły.
Ścigano go tak oczyma, domagając się, by przemówił wreszcie, iż dłużéj już milczeniem ich zbywać nie mógł.
— Wszystko to prawda, co mówicie — odezwał się rubasznie i jak od niechcenia — ale jeszcze to niespełna, co potrzeba. Tego nie dość! Ziemianie upadają na siłach, tak, boć i ich ziemie, z których się królestwo składa, przepadają w niem a toną. Żadna już się, jak dawniej, do tego przyznać nawet nie chce, że odrębną była, że swych własnych książąt miała.
Prawo jedno, pieniądz jeden, król jeden — a nasze swobody wielkopolskie, kujawskie, krakowskie, mazowieckie, wiele ich było, zmełli nam w pańskich żarnach na jedną mąkę, i będą nam teraz z niej dawali taką miarkę, jaką zechcą.
Każda ziemia naprzód o sobie pamiętać powinna, każde rycerstwo z sobą się silno w kupę związać. Gdy pułki takie staną, wojsko z niego urośnie, a dziś co jest? tłum niesforny i zbieranina!
Większa część słuchaczów, jakby rozumną tę radę znalazła bardzo, poczęła żywe dawać przyzwolenia znaki.
— Rozumnie mówi! — szemrali jedni. — W sedno trafił! — dodawali drudzy. — Ten głowę ma! Jego słuchać!
— Ja moich Wielkopolan — ciągnął dalej mówca, uśmiechając się, rad sobie — około siebie ściskam, wiążę ich i gromadzę; królowi się kłaniam, ani mu wypowiadam wojny, ni posłuchu odmawiam. Milczę pokorny, ale w domu chcę panem być i będę, a gdy zastęp nasz silny urośnie, nie weźmie nas nikt gołą ręką, nie damy się nikomu.
— Prawdę mówi Maciek Borkowicz — głową potrząsając, ozwał się Janina z Rogowa — o! święte to słowa... Ta nas jedność zgubiła...
Ziemianie się po różnych stronach rozpierzchli, swojego nie trzymając kąta. Dawniej krakowscy ojczyce potęgą byli w domu, teraz ich po wszech ziemiach pełno, a starej gromady nie ma. Wielkopolanie do nas nadciągają, o naszą sprawę się nie troszcząc, my też osiedlamy się, gdzie który chce obcemi się potem czując.
Stanie na tem, że będzie jedno królestwo, ale i ziemiany, rycerstwo, panowie przepadną dawne prawa ich, a tylko moc królewska urośnie.
Słuchał tego, lekko poruszając ramionami, ksiądz Baryczka, słuchał, niecierpliwiąc się, aż przerwał nagle wielkim głosem:
— Wy rozumem chcecie wszystko złe zwojować! Rozumem, a bez Boga! Hej! hej! do lepszego nie tędy droga. Związując się w pułki i zastępy, nie uczynicie nic, nie podołacie niczemu, boście grzesznicy, rozpustnicy, a zbytniki, jako i ten, przeciw któremu wstajecie...
Naprzód żywota poprawcie, kajajcie się, a Bóg za was uczyni to, czemu wy rozumem nie podołacie. Król w grzechu, ale i wy nie lepsi! Bić się naprzód w piersi i pokutować...
Do tego przyszło, że w państwie chrześciańskiem Sakrament przenajświętszy bezbożni ludzie z kościoła chwycili i w błoto cisnęli!! Nie byłoż za co całego państwa karać i smagać? Co po tem, że świątynię w owem miejscu budują, a życia nie poprawili.
Widzieliście, jak zaraz po świętokradztwie tem przyszła w tropy kara boża, nasłał Pan mór czarny, śmierć wymiotła tysiące, wyludniło się miasto! Jak Sodomę i Gomorę zniszczy Bóg to gniazdo wszeteczne, jeśli się nie poprawicie.
Nikt odpowiadać nie śmiał na ten groźny wykrzyk kapłana.
Przypomnienie niedawno przebytego moru, który po sobie straszne pozostawił ślady, bo ludność miasta w części się była rozpierzchła, a w części padła jego ofiarą, i całe osady a miasteczka po nim opustoszały, zbyt jeszcze było żywe, przerażało wszystkich.
Neorża nawet spuścił głowę i trwożliwie powiódł dokoła oczyma.
— Na wielkie zło — dokończył ks. Baryczka — ostrych też potrzeba leków... pokuty, włosiennicy, skruchy, poprawy; w nich zbawienie, a nie w waszych związkach i naradach!!
Bóg zsyła i mory i króle!
Maciek Borkowicz zacisnął usta... skrzywił się, pokręcił głową, i na kilka kroków w tył odstąpiwszy, kołpak poprawił, szubę ściągnął, jakby się już odchodzić zabierał, nie mając tu co poczynać więcej.
Lecz i ks. Baryczka, wypowiedziawszy co na sercu miał, nie spotykając ani przeciwieństwa, ani oznaki, by mu prawdę przyznano, gospodarza ukłonem żegnał, i zadumany ku drzwiom szedł szybkim krokiem. Maciek Borkowicz, zobaczywszy to, wstrzymał się z ustąpieniem, do koła powrócił.
Inni także, jakby im ksiądz ten ciężył i przeszkadzał, po odejściu jego spojrzeli na się raźniej i odetchnęli swobodniej.
— Święty to człowiek — zabełkotał Neorża — a no, z niego nam nie wiele korzyści, chyba tyle, że królowi dokuczy... ten zaś i do klątwy gotów, nikogo się nie zlęknie.
— Niechaj go tylko wyklnie — przerwał Otto Toporczyk, śmiejąc się i pomrugując. — Stoi przecie w tem prawie, które sam król postanowił, że od wyklętego pana chłopom wolno precz iść wszystkim, i nam się go pozbyć będzie łatwiej własnem prawem jego.
Rozśmieli się niektórzy, potwierdzali chętnie wszyscy. Lubelscy ziemianie, Pszonka, Otto i Janina coś pomiędzy sobą szeptać zaczęli.
Maciek Borkowicz poufale rękę położywszy na ramieniu gospodarza, po cichu mu kładł w ucho jakąś radę. Inni rozpraszali się powoli.
Wtem Pszonka znowu głośno mówić począł, a ci, co się byli już rozpierzchli, powoli ciekawie ku niemu się ściągali.
— Ksiądz po księżemu prawi, ale też słuszność ma — mówił Pszonka, rozglądając się dokoła i zbierając słuchaczów oczyma. — Albo to nie wstyd i hańba, że królowa siedzi wdową na Żarnowcu, a jemu coraz nowych niewiast sługi szukają... Mało im swoich, ściągają po wszystkich ziemiach węgierki, czeszki i niemki... Jak począł od poganki litewki, tak teraz coraz mu innego owocu trzeba... Co nadkąsi, to rzuci, a czeladź dojada!!
Zobaczycie, gdy się przebierze, jeszcze na żydówce gotów skończyć! Tego brakło, a i to będzie... bodajbym sromoty tej nie był prorokiem!
W śmiech obrócono wykrzyknik Pszonki.
— A, niechajby sobie smakował w czem chciał — odparł Janina — co nam do tego, to ks. Baryczki i spowiedników sprawa... Nam, byle rycerstwo i jego prawa szanował, choćby... wiedźmę wziął... nic do tego.
Toż gorzej, że nas ode dworu i od łask odpychają. Kilku ulubieńców swoich ma, ot takiego Kochana, co się nawet wojewodom nie kłania, a oni jemu nizko, takiego Dobka Bończę, który do góry głowę zadziera, jakby od innych był lepszy; zresztą kto przy nim? mieszczanin, półniemca, Wierzynek, żyd Lewko... kat ich zna!
— Lada chłop! lada rab! wykrzyknął, bełkocząc po swojemu Neorża, ja o tem najlepiej wiem. Byłże u mnie Leksa, co go Wiaduchem przezywali, prosty człek, gbur, co myślicie? Król do niego jeżdżał w odwiedziny, w chacie się zasiadywał, najmilej się z nim zabawiał, rozprawiał jak ze człekiem, rady mu dawał, skarg miłościwie słuchał. Tego juchę, gdy śmiał potem do Wiślicy jechać, jakby tam dla nich prawo pisano, za co mu król jeszcze pono dziękował, powracającego na drodze, gdy mi zuchwale odpowiadał, schwyciłem i zarąbał... Niechaj drudzy znają, aby mi kmieć łba do góry nie podnosił. Wara im stawać na równi z nami.
— A co o żydach powiadaliście, wtrącił żywo Otto ze Szczekarzewic, to też prawda, że on ich broni i strzeże lepiej, niż chrześcian... choć pana Boga naszego zamordowali. Pytajcie, dla czego? He! he! przez nich i przez mieszczan wielkie skarby mu płyną, a na złoto bardzo chciwy jest. Skarbiec już na Rusi dosyć napełnił, wieźli go wozami do Krakowa, że się pod nim osie łamały; tron ze szczerego złota sadzony kamieniami, jak pięści ogromnemi, dwie koronie z berłami, krzyż ogromny, a naczynia srebrnego i złotego, rogów kutych na seciny... Mało tego, z Gniezna kościelne srebra pooddawał mu druh Bogorja... Zdaje się dosyć ma, by krzyżaków, i węgrów, i czechów opłacać, a pychę swą stroić — a no, nie? Więcej i więcej coraz pragnie... Popatrzcie na dwór, jaki on był za Łokcia, który w prostej opończy chadzał, a co za zbytki u niego. Ino szkarłaty i perły na nich... złoto kapie z parobków stajennych, z Cesarzem chce iść o lepszą wspaniałością. A nam co po tem?
Na to mu jego Wierzynek, którego on już rycerzem uczynił i szczytu mu dozwolił, na to Lewko z innemi żydy pieniędzy dostarczają... Każdą grudkę soli teraz liczą i ważą, ze wszystkiego korzyści ciągną, a gdzie dawniej ziemianie korzystali, teraz on sam i skarb...
Dla tego on żydów lubi, bo oni mu pieniądze kowają, no — i taka natura w nim przekorna, że co najpodlejszy gmin, na który nikt nie spojrzy, jemu smakuje najlepiej. Przyjdzie doń dwu na skargę albo z prośbą, popatrzy, zawsze który najnędzniejszy, tego wybierze i do niego się zwróci. A z pokłonem rycerz starego rodu zjawi się, zmierzy go od stóp do głów oczami, rzadko słowo powie. Żebrak na drodze, chłop u radła, żyd w nędznej chałupie, to dla niego przysmaki. Nie pominie żadnego, stanie, zaczepi, będzie z nim rozmawiał i okaże mu oblicze najłaskawsze.
O tych żydach powiem wam, na com ja sam własnymi oczyma patrzał.
Wszyscy około mówiącego Ottona ze Szczekarzewic skupili się ciekawie, Neorża śmiał się uradowany, bo na jego młyn woda płynęła, powtarzał ciągle:
— A co? a co?
To, o co obwiniano króla, szczególniej mu smakowało.
— Chłopów król, a nie nasz! — mruczał — chłopów król.
Tymczasem Otto dalej opowiadać zaczął:
— Łońskiego roku, gdy Pan Bóg nas tym strasznym morem pokarał, który wiatry zkądś przyniosły, a drudzy prawią, że z kupcami do nas i kupią przywędrował, ludzie padali jak muchy. Trwoga była okrutna, tak, że niektórzy ze strachu samego marli, choć czarnych wrzodów, i krost, i dymienicy nie mieli. Kto żyw, z Krakowa życie unosił, bo tu powietrze, jak ks. Baryczka powiada, za przenajświętszy Sakrament sponiewierany mściło się bezlitośnie.
Zakonnicy tylko i księża, gdzie którzy pozostawali, aby umierającym ostatnią oddać posługę. Nie nastarczyć było grabarzy i trumien... Walały się trupy pod płotami, co je potem lada gdzie do dołów rzucano, aby zarazy pozbyć.
Król, który w Krakowie podówczas nie był, gdy się to poczynało, jakby sobie z mocy Bożej urągowisko czynił i wyzywał ją, choć go ten z Melsztyna i inni prosili, po rękach całowali, aby się kędy w lasy schronił, nie, wprost na Wawel powrócił!
Było to właśnie w porę, gdy ludzie dowodnie doszli, iż pomorek był bodaj sprawą żydów, albo za żydowskie grzechy, które u siebie cierpiemy, zesłany. Postanowiono niewiernych wybić i wytopić, aby Boga przebłagać.
Niektóre żydowstwo ostrzeżone, pouchodziło, inni u chrześcijan szukali drogo okupionego schronienia, po lochach i jamach się zakopywali.
Mnie się naówczas ani śniło do Krakowa, w paszczę tej potworze leźć, jakby onemu smokowi Krakusowemu pod Wawelem, aż dowiaduję się, że tam stary mój pan rodzic zaniemógł, a woła mnie do siebie, abym go wyzwolił, albo pogrzebał...
Musiałem więc, wziąwszy błogosławieństwo kapłańskie, a od bab różnych ziół siła i zaklęć, spieszyć do pana rodzica. Miałem postanowienie takie, tylko z wozem krytym pod domostwo po niego podjechać, starego zabrać, i ani wody kropli do ust nie biorąc, ani chleba kawałka, natychmiast nazad do Szczekarzewic z powrotem. Alem na złą trafił godzinę. Właśnie się było pospólstwo na żydów zniosło i zbiegło, a sprawiedliwość i pomstę nad niewiernemi domierzać zaczęło. Trafiłem, jakbym pośród rozpalonego ogniska padł.
Rynek, targowice, ulice, kąty, wszystko pełne było czerni i tłumów. Jeszczem jako żyw, ludzi tylu tak oszalałych nie widział, niby bestje dzikie i zwierz leśny, bez pamięci, bez litości mordujących, krwią pijanych.
Com się ja wówczas napatrzył, nie zapomnę do śmierci. Z pod murów zamkowych, od Okola, kędy tylko o żydach wiedziano, wywlekali ich, albo pół żywych, lub już pobitych, siekierami łby ucinając, postronkami dławiąc... Napróżno się o chrzest prosili z trwogi, mordowano starych, młodych, niewiasty, dzieci rzezano na sztuki, aby nasienie tego plemienia nie zostało.
W niektórych miejscach po ulicach trupy już stosami pod ścianami, w kałużach, w rowach, zalegały obnażone, zsiniałe, w sztuki porąbane. Indziej, gdy już sił do mordowania tego plugawstwa nie stawało, gnali je i wlekli do rzeki, topiąc z kamieniami u szyi.
W mieście wycie, płacz, jęki, a szalony wrzask dzwony głuszył. Jam się tem pospieszniej do ojca przebijał, często mieczem sobie drogę torować zmuszony, a mało mnie gwałtem też do tej roboty nie zaprzężono, bo lud wściekły na nikogo nie zważał.
Jużem się był nieopodal od zamku dostał, aż widzę, jakbym dziś jeszcze na to patrzał, naprzeciwko mnie, z murowanego dworca, którego wrota wyłupame na ziemi leżały, oprawcy wywlekali właśnie całą żydowską stadninę, która się w lochu ukrywała. Był jeden stary, z brodą siwą, z szat odarty, wychudły, nagi, z głową ogoloną, któremu sznur na szyję już i pętlicę zadzierzgnięto, było dwu młodszych na poły omdlałych, którzy ręce łamali, klękali i opierali się, że ich wlec musiano, i żydowica stara w poszarpanych sukniach, której ze strachu mowę odjęło. Ta jeszcze córkę czy wnuczkę, dziewczę może dziesięcioletnie, obejmowała pokaleczonemi rękami tak silnie, że trzech ludzi wyrwać jej nie mogło...
Kupa ludzi tłocząc się, gnała ich. Jeden już zabity, padł twarzą na ziemię i tam został, z drugich krew się lała, ranami byli okryci... Żydowica też porąbana, posieczona, jakby nie czuła nic, dziecko sobą okrywając, ratować próżno chciała od śmierci.
Dziecko to, choć żydówka niewierna, takiej było cudnej piękności, żem ja oczów od niej nie mógł oderwać, a wypieszczone i wątłe, jakby pańska córka. Włosy jej czarne, rozpuszczone, do kolan niemal spływały, a co z pod podartej koszuli ciała było widać, jakby z kości słoniowej wyrzeźbił, tak śliczne... Oczy, gdyby dwa węgle czarne, patrzały przerażone na tych, co ją pochwycić chcieli... Rączkami białemi trzymała się pokrwawionej matki. Choć żydów, i mnie się chwilę żal zrobiło...
Jużby jej wnet był który cios zadał, bo się coraz większa kupa zwaliła, a starą siekli i cięli, która słaniając się, jeszcze sobą okrywała dziecię, jak wilczyca, gdy jej szczenięta biorą, aż od zamkn[2] król wypadł, jako piorun, ze swojemi kilkunastu dworzany, i wprost na tę gromadę z mieczami podniesionemi.
Stanąłem mało, patrząc a dziwując się, myśląc, że i Kaźmirz też przyłoży rękę do dzieła, by niewiernych wytępić, a no, stało się, czegom nie spodziewał...
Wszyscy królewscy i on sam, nie na żydów wpadli, ale na ten motłoch, co ich mordował. Sam widziałem, jak kilku ciął i okrwawił, rozpędzając precz. Z konia zsiadł i wprost do matki z dziecięciem pobiegł, okrywając ją sobą... i gromiąc napastujących. Won... precz!! Żydowica się rękami zbroczonemi za szaty jego chwyciła, a ową dziewczyninę król objął i płaszczem otulił. Żydowie starsi popadali mu pod nogi, za kolana go chwytając.
Kochan i Dobek, przy nim stojący, poczęli krzyczeć:
— Precz zbóje — precz!
A miecze mieli obnażone, i tłum, choć był rozjadły, pierzchnął, szanując wolę pańską.
Zaraz i drudzy żydowie, którzy pobliżu byli, korzystając z tego, że oczy wszystkich na Kaźmirza były zwrócone, i że na nich nie baczono, poczęli się cisnąć, zbiegać z wrzaskiem i jękiem ku niemu.
Skinął, aby rozpędzano gmin, i sam na to patrzałem, jak starą żydowicę, z której posoka się lała, wziąwszy za rękę, a dziecko wciąż płaszczem otulając i starym żydowinom iść za sobą rozkazując, nazad na zamek pociągnął pieszo, dworowi zalecając, aby motłoch rozegnano, a niewiernym żadnej krzywdy czynić nie dano... Tak się to morderstwo podówczas skończyło, i żydów połowa albo i więcej uszła. Niektórzy na zamku, inni po miastach dalszych, nocami zbiegając, poprzebierani, ukryć się potrafili.
Mówili potem, że ową starą żydowicę, własnemu lekarzowi kazał obwiązywać, smarować i leczyć, a przez dni kilka spokoju nie miał, aż matkę z córką na królewskim wozie, pod strażą, do Opoczna odwieziono...
Gdybym sam nie patrzał na to, nie uwierzyłbym temu, że król się tą krwią niewierną nie wahał zbroczyć, że tych nieczystych judaszów dotykał, bronił i ratował...
— O dziewczynie tej i matce jej słyszałem i ja, zaszeplenił Neorża, było o tem mowy dosyć... Powiadał Goworek, który ją widział, że tak pięknego wyrostka jak ten, w życiu nie widział. Choć to jeszcze pół dziecka było, ale królowi piękność kazała zapomnieć o żydowstwie... Wszyscy się dziwowali, uśmiechali, a niektórzy nie mogli pojąć, jak Bóg niewiernej takiej mógł dać postać i ciało, coby jej królewna mogła zazdrościć...
Goworek, co na zamku mieszkał, rozpowiadał, że dziewczyna była nad swe lata rozumna, a śmiała i dumna... Dworacy i sam król napatrzeć się jej i nasłuchać nie mogli, gdy opowiadała, jak ich mordowano...
— Co po piękności i rozumie, przerwał Pszonka, kiedy to naród jest niewierny, do którego król ani się powinien był zbliżać, ani z nim przestawać. Szatan na pokusę nieraz daje swoim dzieciom takie oblicza anielskie... Lepiejby się było stało, gdyby to plugawstwo wybito w pień.
Janina, słuchający jak inni, dodał:
— To bo żydzi pono z tego rodu, który u króla żupy trzyma i pieniądze mu kuje. Bez nichby się nie obszedł... dla tego ich ratował.
Neorża, wielickich dzierżawców i swoje konie przypomniawszy, dodał z przekleństwem:
— Jeszcze my ich kiedyś, judaszów tych, razem z tym, co ich tak kocha, wyżenimy precz... dopiero lepiej będzie.
Śmiała ta pogróżka, choć może wielu była po myśli, w nikim jednak wtóru nie znalazła, przeszła jakby niedosłyszana.
Niechętni byli wszyscy królowi, przecie bali się i wahali inaczej jak szemraniem myśli objawić.
Maciek Borkowicz, przysłuchujący się z półuśmiechem pogardliwym, potrząsając głową, rzekł, wodząc oczyma do koła:
— E! e! próżny to gwar! miłościwi moi! Nałajać z kąta, to tam każdy potrafi — a do roboty się zabrać, mało kto. Ja, nie chwaląc się, wielkopolan ściągam moich do kupy — radzę, czyńcie wy też samo u siebie. Z gadaniny nie urośnie nic, chyba kwas.
I kołpaka znowu poprawiwszy, z miną butną, Neorży się trochę skłoniwszy, szedł precz na innych nie patrząc.
Gdy się to w wielkiej izbie działo, z której goście powoli rozchodzić się zaczynali i rozjeżdżać, pilnując, aby gromadnie na ulicę się nie wysypywali i każdy w inną rozjeżdżając stronę; dotąd milczący człek, który się tu nie wiedzieć jak wcisnął, i nie odzywając ani mięszając do rozmowy, słuchał tylko nie bardzo nawijając na oczy, wyśliznął się też, opończą osłoniwszy ze dworu Neorży, pieszo pod płotami poczynając iść ku miastu i rynkowi.
Był już za drzwiami, gdy gospodarz, ciągle rozgrzany rozmową, który mało co na kogo zważał i prawie go nie postrzegł wprzódy, dopiero wychodzącego zobaczył lepiej, chcąc dognać, ale już było zapóźno.
Stał koło niego Jaksa, co się o córkę Neorży zawsze jeszcze starał i do niego chodził, choć wiadomo było, że na dworze królewskim służył i z królem trzymał. Nie obawiano się go, bo przyszłego teścia zdradzić nie mógł.
Tego porywczo spytał Neorża.
— Kto to taki?
Wskazał palcem za odchodzącym.
— Ja go nie znam — rzekł Jaksa.
— Któż go przywiódł? z kim tu przybył? — podchwycił niespokojnie Neorża — nie wy?
— Nie ja! — odparł zapytany.
Neorża zaburczał gniewnie...
— Do kata! — zawołał — stał jak mruk, uszy nastawiwszy — i niewiadomo kto on jest. Gotów na zamek z językiem.
Włosy sobie zaczął targać Neorża, usiłując przypomnieć kto nieznajomego przywiódł tu ziemianina, przed którym, sądząc go swoim, z niczem się tajono.
Jaksa go nieco uspokoił tem, że przecie na podsłuchy przysłanym nie był a samby się wnijść nie ważył, ktoś więc za niego ręczył.
— Wy też nie do nas, a do króla i do dworu należycie, to ja wiem, odezwał się gospodarz do Jaksy, ale przecie skarżyć nas nie pójdziecie.
Spojrzał nań, Jaksie na twarz rumieniec wystąpił.
— Jam tu przybył się wam pokłonić, miłościwy panie, a nie języka szukać — rzekł żywiej. — Boli mnie to, co przeciw królowi mówiono, bo ja go miłuję, ale nie moja to rzecz rozgłaszać, co przy mnie, zaufawszy mi, mówiono... otwartym sercem.
Zresztą — dodał przybliżając się do Wojewody — nie jest na zamku tajemnicą, co który z ziemian myśli i co o królu prawi. Wie o tem dobrze Kochan, ulubieniec pański, a o czem on wie dziś, pewnie król jutro będzie wiedział.
Neorża się skrzywił, ręką poruszył, splunął, lecz że Jaksa się żegnał z nim, rozmowy nie przeciągał.
Zmęczony, ziewający z troską poszedł do pościeli. Nie wiodło mu się jak pragnął.
Nieznajomy ów, który się był niepostrzeżony zrazu wcisnął pomiędzy niechętnych królowi, wprost ze dworu wolnym krokiem na zamek się zawrócił.
Był to Przedbór Zadora, z bratem swym Pakosławem zostający na usługach królewskich, prawdę rzekłszy, Kochanowi więcej służący niż panu, który go rzadko widywał.
Obaj bracia zdawna wiernie stali przy ulubieńcu, który się im wypłacał zalecając ich Kaźmirzowi, jako najwierniejsze sługi. Z ubogiej rozrodzonej rodziny pochodzący, Przedbór i Pakosław musieli przy dworze szczęścia szukać, a dorabiali się go, nie bardzo patrząc, co im czynić kazano.
Kochan miał z nich posłów, pośredników, pomocników, a gdziekolwiek nie mógł sam, jednym lub drugim z nich się wyręczał.
Przedbór i Pakosław stworzeni się zdawali do tego rzemiosła dworskiego. Obydwaj milczący, potulni, pokorni, roztropni, ostrożni, niezmordowani, chętni i gotowi gdzie im kazano, w potrzebie odważni i mocnego korda... sami przez się czynili mało, nie ważyli się na nic własnym rozumem, aby za to nie odpowiadać skórą własną, ale co im zlecono spełniali jak najgorliwiej i najzręczniej. Stąpić bez nich nie mógł Kochan, a Kochan ten, choć mało na dworze widoczny, choć żadnego tytułu i dostojeństwa nie mający, był jednym z tych ludzi, z któremi się wszyscy, i najwyżej położeni rachować i oglądać musieli na nich.
Nie jeden raz, gdy króla przygotować do czego, nakłonić, przekonać było potrzeba; Arcybiskup Bogorja, pan z Melsztyna i inni po cichu się doń udawali.
Ale datkiem ani pochlebstwem ująć go nie było można. Samowolny był, dumny, czuł swą siłę. Niekiedy, gdy mu to, co od niego żądano, nie po myśli było; wręcz odpowiadał, iż tego nie uczyni. Potem już próżno go było chcieć nakłaniać.
Między królem a Kochanem, wiemy już jaki był stosunek. Zrośli razem, Kaźmirz znał druha tego, wiedział co mu miał zwierzyć, a co zmilczeć; a gdy nań skinął, pewien był, że nikt lepiej woli jego nie spełni nad Kochana. Przy ludziach on wydawał się sługą pokornym, sam na sam z królem często za pan brat sobie poczynał, a nieraz go strofował.
Bez Kochana Rawy Kaźmirzowi trudno obejść się było, choć czasem hamować go potrzebował. Najlepiej zawiadomionym o wszystkiem co się w kraju, mieście, na zamku działo, a co króla tyczyć się mogło, był ten ulubieniec. Donosił wszakże panu tylko o tem, co uznał potrzebnem, aby uszów jego doszło.
On i Wierzynek, z którym Rawa poufale przestawał, drużbę z nim mając wielką, stanowili tę radę potajemną w sprawach osobistych Kaźmirza, która mu życie ułatwiała, osładzała, a w wielu wypadkach od ciężkich osłoniła razów. Przed niemi nie skryło się nic, oczy mieli otwarte, ucho czujne, a, choć dobrodziejstwy obsypywani hojnie, króla nie przez chciwość ani przez wdzięczność, ale jako człowieka kochali.
Oni też jedni znali go takim, jakim był w istocie.
Z ludzi jak z kwiatów woń wychodząca na świat, niekoniecznie odpowiada temu, co się w nich w istocie znajduje. Pachnie często trucizna, odraża wonią dobroczynne ziele. Tak i sława ludzka nie pełna bywa i niesprawiedliwa, podnosi często to, co na to nie zasługuje, zapomina o tem, co najbardziej pamięci warto.
W Kaźmirzu naówczas widziano to, co każdy chciał upatrzeć; całego nie znali nawet ci, co mu byli najbliżsi; ani Bogorja, ni Suchywilk, ni pan z Melsztyna, ni Trepka, ani Wierzynek, ni Kochan nawet.
Każdy z nich widział odsłoniętą mu część jakąś tego człowieka, króla, pana lub przyjaciela... sądząc, że ona nim całym była.
Króla zaś wielkiego a nieszczęśliwego, brzemiennego myślami a troskami strasznemi, dopiero z czynów przyszłość odgadnąć może.
Zwali go jedni chciwym, drudzy pysznym, samowolnym jedni, swawolnym i rozpasanym drudzy...
W nazwaniu urągliwem króla chłopów tkwiła już niechęć rycerstwa, choć król nie ukrócił mu ani swobód, ni przywilejów, mieli mu za zło, że na równi z niemi dbał nie tylko o mieszczanina, o kmiecia, ale nawet o żyda; a rycerzem będąc, nietylko nim był, ale skrzętnym gospodarzem.
Jak Neorża koni wypędzonych z Wieliczki nie mógł mu darować, tak inni tego, że za krzywdy kmiecia się ujmował, a sprawiedliwość równą chciał mieć dla wszystkich; że miasta dzwigał, a mieszczan rad możnemi widział.
Ten podnoszący się od ziemi stan średni, choć wzrost jego wprędce zatamować miano... już się rycerstwu groźnym wydawał. Król z czasem oprzeć się mógł na nim i stawać przeciw roszczeniom ziemian i panoszów.
Wiedział Kaźmirz, jak go sądzono, lecz miał w obec ludzkich sądów toż samo męztwo, które ojciec jego przeciw nieprzyjaciołom okazywał.
Nie troszczył się o głosy złośliwe, nie obawiał pomsty niczyjej, nie cofnął nigdy przed oporem tłumu i szemraniem... Krzyczano na Wiślickie prawa... przecież król je przewiódł, na swem stawiąc. Obok męztwa miał obyczaj taki, że o tem co czynił, mówił mało albo nic; i to chyba z wybranymi. Gdy myśl się w nim zrodziła a dojrzała, nie pytał, jak ją przyjmą... spełniał, co postanowił.
Milczenie to wstrzemięźliwe czyniło, iż częstokroć ludzie domyśleć się nie umieli, co postanowi, kędy pójdzie, odgadnąć nie mogli... i obawiali się.
Teraz, po owym morze, który znaczna część duchowieństwa, jako karę za królewskie grzechy poczytywała i głosiła... po opiece żydom prześladowanym okazanej, po nadaniu przezwiska króla chłopów, wiedząc, ilu sobie niechętnych miał Kaźmirz, wcale się o przejednanie ich nie troszczył; a gdy Kochan mu wyliczał nieprzyjaciół, uśmiechał się potrząsając głową.
— Za słowa mścić się nie będę — mówił, zbywając się ulubieńca — gdy występek popełni z nich który, dla przykładu i grozy nie przebaczę... Słowo wiatr... ci co mowią[3] wiele, zazwyczaj czynią mało.
Tak, ani Neorży którego tylko nie przypuszczał do siebie, ani innych nie dał prześladować, zbywając ich pogardą.
Nazajutrz po dniu tym, gdy nieprzychylni królowi ziemianie u Neorży się zeszli i co który na sercu miał, głośno się z tego wyspowiadali, dając się nieopatrzanie podsłuchać Przedborowi, który doniósł o nich na zamek; Kochan, ledwie strzymawszy wieczorem przy sobie co mu doniesiono, wszedł do królewskiej sypialni zawczasu rozpowiedzieć mu o schadzce wczorajszej.
Król dnia tego wstał z łoża znękany, i, jak mu się to często trafiało, niemal pod brzemieniem życia upadać się zdawał. Od owej tragedyi na Węgrzech, od niedoszłego smutnego wesela w Pradze, bardziej jeszcze od ożenienia z Adelaidą, przychodziły nań często takie chwile niesmaku i zmęczenia, z których Kochanowi nawet, znającemu go najbliżej, trudno go czemś wyrwać było.
W chwilach tych Kaźmirz milczący był, obojętny na wszystko, głuchy; niczego się nie zdawał pragnąć, i nic go nie obchodziło.
Często po dwakroć i trzykroć ulubieniec mu coś powtarzać musiał nim zrozumiał, nim się tem rozbudzić dał i odpowiedział.
W takich to dniach znękania Kochan mu rozrywek szukał, niewiasty raił, aby go do życia przywrócić, wesołe towarzystwo ściągał do stołu, Szupce, trefnisiowi pana, towarzyszów dobierał... a gdy to wszystko nie pomagało, naostatek do ks. Suchywilka się udawał, który królowi myśl jaką wielką poddawszy, najprędzej nią z tej obumarłej wyprowadzał go martwoty.
Tak po pragskiem niedoszłem weselu, uleczył go Suchywilk ze smutków, rzucając pierwszą myśl Wiślickich Statutów; teraz król zamki budował, miasta podnosił, drogi kopać kazał, i tem żył znowu.
Lecz po niejakim czasie, gdy nowa myśl ciało przybierać zaczynała, krótką go obdarzywszy pociechą, nowej już karmi szukać było potrzeba.
Wiecznie rozdartą, niezgojoną raną serca Kaźmirzowego była ta groźba straszna, że nie zostawi męzkiego potomka po sobie, a koronę na obce dłonie zdać będzie musiał, i zejść ostatnim swego rodu.
Nadzieje, które pokładał na ożenieniu z Adelaidą, spełzły były. Królowa, odesłana do Żarnowca, siedziała tam samotna, a Kaźmirz żyć z nią prawie nie począwszy, nieprzezwyciężony wstręt powziął ku niej i widział w niej tylko zawadę, na wieki mu odejmującą wszelkie lepszej przyszłości wróżby.
Na to rozstanie tak prędkie z Adelaidą wiele się różnych przyczyn składało.
Z twarzy nie piękna, na umyśle upośledzona, rada swemu wyniesieniu na królowę, Adelaida znosiła wygnanie prawie obojętnie.
Niemka to była, której się zdało, że polskiemu królowi pustyń i lasów dzikich przyniosła wielką cześć i szczęście z sobą. Pewną się czuła, że ją kochać musi, a pozyskać tej miłości inaczej, jak rubaszną zalotnością, przy brzydocie wstrętliwą, nie umiała.
I teraz jeszcze, gdy już od dawna męża nie widywała, spodziewała się zawsze, pewną była, że do niej powrócić musi. Trefiła rudawe włosy, malowała piegowate więdniejące policzki w nadziei, że Kaźmirz kiedyś się zjawi. Czekała na niego od miesiąca do miesiąca, od roku do roku, a dwór jej baśnie plotąc, utrzymywał ją w tych złudzeniach.
Może Kaźmirz byłby przemógł odrazę do kobiety dla miłości rodu swego, lecz... królowa Elżbieta stała na straży, aby synowi jej obiecana już korona wyrwaną nie była. Ona i jej przyjaciele, w otoczeniu króla znajdujący się, do których najznakomitszych liczono dostojników — starali się co mogli donosić o Adelaidzie i wstręt do niej pielęgnować i powiększać. Królowa Elżbieta rachowała na tę koronę dla syna, drżała na samą myśl utracenia jej. Rycerstwo miało już obietnice wielkich swobód, duchowieństwo wielkich łask, jeśliby Ludwik został polskim królem. A do tego właśnie potrzeba było, ażeby król nie żył z tą żoną ani z żadną inną, aby miał bodaj kochanki i potomstwo pokątne, ale nie korony dziedzica.
Z Węgier, jak mówiono, szły na to do Polski pieniądze, aby króla pilnowano...
Kilka razy ci, co się lękali połączenia z Węgrami, starali się nakłonić Kaźmirza do przezwyciężenia odrazy... Przybywał król z mocnem postanowieniem zbliżenia się do Adelaidy, ale wnet zrażała go pewnością zwycięztwa, pychą, zalotnością niezgrabną, samą swą powierzchownością śmieszną i dziecinnie pyszniącą się jakimś kobiecym urokiem, którego nie miała. Nie była to ani prosta chłopka, dziecko lasów i pól dobroduszne, ani kobieta jak Margareta, na rycerskich dworach w obcowaniu z ludźmi ogładzonego obyczaju wykształcona... ale coś mieszczańsko, dziwacznie nadymającego się sobą, a odrażającego... nicością... Król po każdem takiem spotkaniu ze zwiększoną obrzydliwością od niej uciekał.
Królowa Adelaida słysząc, że niewiast wiele mężowi jej za miłośnice dawano, sądząc go namiętnym, w taki sposób tę namiętność wywoływać się starała, iż pogardę i srom obudzała.
Nie umiała sobie potem inaczej wytłómaczyć wstrętu i ucieczki tylko czarami i podszeptami zauszników królowej Elżbiety, o której zabiegach była uwiadomioną.
Strutego pana swojego wiózł potem Kochan co prędzej do jednego z tych dworów, w których dlań młodością, świeżością, wdziękiem nęcące trzymał niewiasty, i smętnemu panu niemal gwałtem je narzucał.
Król ulegał pokusom... lecz nie na długo, życie to przykrzyło mu się wprędce... Żona, niewiasta, któraby sercu jego odpowiadała, w jego przekonaniu już się nie znajdowała na świecie.
Umarła, może w męczarniach, z Klarą, może we wdowim smutku z Margaretą.
Wkrótce odwiedziny w Żarnowcu zupełnie ustały, Kochan po każdych widząc pana więcej zbolałym, jak mógł od nich odwodził.
Królowej nie działo się nic złego, miała dwór znaczny, cześć należną, pańskie otoczenie, zabawy, jakie chciała. Śpiewaków a bajarzy i błaznów z Niemiec sobie sprowadzała, stroiła się w szaty bogate, duchowieństwo opuszczoną starało się pocieszać. Obiecywano jej ciągle lepsze losy.
Lecz dla nieprzyjaciół króla, ten rozbrat z ukoronowaną małżonką prawą, bronią był skuteczną dla zohydzenia go u ludzi. Posługiwali się nim i powieściami o jednodniowych kochankach królewskich, aby wystawić Kaźmirza jako rozpustnika, wiarołomcę, rozpasanego na wszystko zbytnika.
— Miłościwy panie mój — począł nazajutrz Kochan, spoglądając na znużonego króla — który patrzał, nie widząc nic, wprost przed siebie — miłościwy panie, czasby ludziom złym gęby zamalować.
Kaźmirz rzucił nań okiem roztargnionem i ruszeniem ramion odpowiedział.
— Znowu się u tego Neorży zbierają — dodał Rawa — liczba ich się mnoży, wygadywać im wolno bezkarnie, więc języki na dziadowski bicz rozpuszczają.
— I cóż mówią? — zapytał król obojętnie, zbywając go się.
— A cóż? zawsze jedno! Mnich ten zuchwały Baryczka, nie darmo Amadejów pokrewny... węgier też, choć ojciec z polką się ożenił, Baryczka się odgraża, że gotów z kazalnicy piorunować na króla... Nawet arcybiskupa i biskupa nie szczędzi za to, że oni was nie zmuszają z żoną żyć, a... inne niewiasty porzucić.
Jakby kochanek i księża nie mieli? dodał Rawa.
— Kochanki? miłośnice? powtórzył król z uśmiechem chłodnym — gdzież one są? Na dworze ich nie chowam.
Kochan zamilkł.
— Ani Arcybiskup, ni Biskup, dołożył król, nie dopuszczą temu szaleńcowi rzucić się na mnie.
— Biskup? kto wie? odparł Kochan. Ks. Bodzanta to nie Jangrot spokojny, temu potrzeba koniecznie z kimś koty drzeć, mało mu może będzie mniszek sądeckich, porwie się na króla.
— A inni, jacy tam u Neorży byli? spytał król po chwili.
Neorża człowiek zły — to prawda, lecz głupi jest, obawiać się go nie ma powodu. Nie szanuje go nikt, i nikt nie pójdzie za nim.
— Przecież tacy ludzie się do niego garną, jak Maciek Borkowicz, rzekł Kochan, który tam wczoraj był, ten nie obrany z rozumu, a w wielkiej Polsce dużo swoich ma.
Kaźmirz bystro spojrzał, tknęło go to.
— Borkowicz? powtórzył. Jam go nadaniami i łaskami obsypał, miałżeby niewdzięcznym być? Cóż przeciwko mnie mieć może?
— Nie wiem, odparł Kochan, ale to pewna, że z temi trzyma, co jawnie przeciwko nam są.
Król zdawał się niedowierzać.
— Człek to przebiegły i śmiały, rzekł, może tylko języka szuka.
— A jabym mu nie wierzył, przerwał Kochan, niepomiernie wielkości jest chciwy.
— Któż był więcej? zagadnął król.
— Było ich pono dosyć — krótko zamknął ulubieniec królewski, Pszonka, Janina, Otto ze Szczekarzewic.
Milczeli chwilę, a król dumał.
— Otto im gadkę prawił, jak wasza miłość żydów ratowaliście łońskiego roku, osobliwie ową niedorosłą dzieweczkę, której matkę tak okrutnie posieczono.
Kaźmirzowi twarz się rozjaśniła.
— Co to za śliczna była ta przestraszona! — zawołał — w życiu nie widziałem piękniejszej twarzyczki, ani oczu podobnych! Co z niej będzie, gdy urośnie! Westchnął.
— I zmarnuje się ta piękność przedziwna pomiędzy żydowstwem brudnem — dodał ciszej.
Kochan bacznie się w króla wpatrywał, jakby chciał sobie zapamiętać jego słowa.
Rozmowa się przerwała.
— Miłościwy mój — dorzucił po przestanku Kochan, Neorżę by gdzie na Rusi na zamku posadzić, aby tu kąkolu nie siał, drudzy by zamilkli.
Rozśmiał się król głośno.
— Aby się miał za takiego człowieka, którego ja, pan i król, lękać się muszę? Cześć by mu się wyrządziła za wielka. Głupców nie ma się co obawiać.
Ruszył ramionami wzgardliwie.
Aż wtem do drzwi już pukano.
Kochan wnet pokorniejszą przybrawszy postawę cofnął się ku progowi. Po chodzie i kołataniu on i król poznali nadchodzącego Suchywilka.
Wszedł z powagą, bez zbytniej poufałości, ani nadto się korząc, jak człowiek co królewską i swą godność oszacować umiał, a stanowiska był pewnym.
Kaźmirz go witał uprzejmie.
Wejrzenie, które duchowny na Kochana stojącego w progu rzucił, znakiem było, ażeby się oddalił.
Rawa wyszedł natychmiast — wyszedł, ale za progiem pozostał i ucho do drzwi przyłożył.
O łaski, jakie u króla miał zdawna siostrzeniec Arcybiskupi, nie był faworyt zazdrosnym.
Zastąpić go mógł, walczyć by się z nim nie ośmielił, znał wielką wyższość człowieka, który się szanować kazał, lecz o wszystkiem wiedzieć potrzebował.
Król doradzcy swojemu wskazał siedzenie. Skłonił się posępnego oblicza kapłan — ale nie usiadł. Obie ręce na stole oparłszy przy którym król spoczywał — zadumał się nieco, przygotowywał do rozmowy.
— Przychodzę z przestrogą — rzekł po namyśle. Czy z rozkazu króla dobra Złockie biskupowi krakowskiemu zajechano?
Spojrzał, nastąpiła chwila milczenia, król milczał, gotując odpowiedź rozważną.
— Dobra Złockie? odparł zacinając usta — tak jest. Układałem się ze ś. p. biskupem Jangrotem; godził się na to, bym mu inne w miejsce ich wyznaczył. Złockie mi do moich lasów i majętności są koniecznie potrzebne.
— Umowy nie było spisanej? zapytał Suchywilk.
— Byli świadkowie.
— Ks. Bodzanta o układzie tym nic wiedzieć nie chce, mówił dalej duchowny, — na żadną zamianę przyzwolić.
— Krzywda by mu się nie stała — dodał król. Z wujem waszym nie jednąśmy podobną przeprowadzili zamianę. Kościelnego dobra nie pożądam, duchowieństwa krzywdy nie chcę.
Niedokończywszy, król głowę spuścił.
— Bodzanta rozżalony, zburzony mocno... dodał Suchywilk.
— Przecież da się uchodzić — rzekł król — potrzeba tego.
— Wątpię, żeby z nieco upartym a sierdzistym starcem już się co dało uczynić — odezwał się, głos zniżając, Suchywilk. Być może, iż go podbudzono i oliwy do ognia dolano, ale się pali już jasno i trzeba mu dać wygorzeć.
Złockie dobra bodaj zwrócić, a później zrobić się coś może.
Król wstał, jakby go co ubodło nagle.
— Powagę bym królewską naruszył — rzekł głosem drżącym, ulegając biskupowi. Nie mogę. Nagrodzę go sowicie, nadam więcej niż warta ziemia ta, ale ją dziś puścić nazad sromby był dla mnie.
Suchywilk na stole sparty, stał zadumany, brwi ściągając.
— Zajątrzy się ten spór mocno — odezwał się zwolna, poglądając na króla. Ks. Bodzanta gwałtowny jest, trzeba mu dać czas ostygnąć, nie jątrzyć go więcej oporem. Dobra Złockie wojny z nim nie warte.
— To pewna, żywo odparł król — dobra Złockie, nie, ale cześć moja królewska warta, bym stał przy niej.
Com uczynił, cofnąć nie mogę. Król sobie kłamu zadawać nie powinien.
— Tak, dodał pomilczawszy chwilę. Wrogów mam dosyć, potwarzy na sobie noszę niemało. Wyśmieliby mnie ludzie, że nie wiem co czynię, gdy nazajutrz odrabiać muszę.
Wy — obrócił się do Suchywilka, idźcie do Biskupa, wyłóżcie mu, jak sprawa stoi. Umowęm miał, wynagrodzenie obiecuję. Żałować powolności nie będzie, lecz król się upokorzyć nie da.
Uchodźcie go, proszę...
— Radbym, rzekł uważnie słuchający Suchywilk — ale czy zdołam, nie wiem. On też swą cześć na tem zasadza, aby dobra odzyskał, te, a nie inne. Woła i narzeka, że władza duchowna słabnie i coraz bardziej świeckiej ulegać musi, gdy na równi z nią stać ma prawo.
Król coraz się groźniej marszczył.
— Nie mogę! zawołał — niestety! nie mogę. Biskupem on jest, ale ja, królem. Com uczynił musi być dobrem, choćbym za to w dziesięcioro miał zapłacić.
Zaprawdę, źle się stało, żem zaraz umowy z Jangrotem spisać nie kazał. Zwlekało się to od dnia do dnia, aż śmierć go niespodzianie zaskoczyła. — Niech Bodzanta żąda czego chce, dóbr zajętych nie powrócę.
Z twarzy słuchającego widać było, iż niemal przekonanie królewskie podzielać musiał, a przynajmniej sprawy biskupa bronić wielkiej nie miał ochoty.
Zarzucano mu naówczas powszechnie, iż za mało się czuł duchownym, a spraw stanu swojego zbyt sobie nie ważył i słabo za niemi obstawał.
— Ciężkie to będzie! — westchnął.
— Któż Biskupa podżegł do tego? bo on sam zrazu milczał — zapytał król.
Suchywilk się uśmiechnął.
— Być może, iż go namówiono! — odezwał się ciszej.
Spojrzeli sobie w oczy, i porozumieli, iż jedna myśl przyszła obu.
— Ks. Baryczka za biskupem stoi? — rzekł król.
Głowy skinieniem potwierdził to słuchający.
— Z tym się porozumieć i przejednać nie będzie łatwo — dodał Kaźmirz — znam go z dawna. Niechętnym mi jest może; jako Amadejom pokrewny — nie wiem — szuka tylko powodu aby walkę rozpoczął. Duch w nim niespokojny. Walce bym nie rad był, bo duchowny stan szanuję, bo niepożytecznej walki unikam zawsze i wszędzie. Królewska godność kapłaństwem jest także! Nie będą mnie szanować poddani, gdy ja się sam nie poszanuję.
A wy... co mówicie o Baryczce? spytał, oczy wlepiając w Suchywilka, który się zadumał głęboko.
— Kapłan jest nieposzlakowany — odparł po małym namyśle, ale człowiek namiętny, natura niespokojna... jak Salamandra w ogniuby żył...
Do pogan go słać nawracać, na niewiernych z krzyżem... bo mu słowa nie brak gorącego, a odwagę ma nieustraszoną.
Myślał chwilkę jeszcze i dorzucił.
— I rozgłosu może jest żądny, choć sam się nie poczuwa do tego.
Król stał chmurny.
— Uczynię, co mogę, by walki uniknąć — rzekł — radźcie mi?
— Powiedziałbym, że ustąpić potrzeba, gdybyś miłość wasza nie wyrzekł wprzód, że ustępować się nie godzi.
— Nie mogę! — powtórzył Kaźmirz stanowczo i dobitnie. — Kaźmirz oddałby dobra Złockie, król nie może.
Uśmiechnął się. — Radźcie inaczej.
Ksiądz milczał długo.
— Nie będę taił przed wami, miłościwy królu — rzekł — żem z biskupem Bodzantą mówił już o tem. Znalazłem go we wzburzeniu wielkiem i próżnom go uchodzić się starał. Starzec się klątwą odgraża...
— Klątwą? — podchwycił król — nie bardzo zastraszony. — Wiecie najlepiej, jak krzyżacy, jak inni też mało sobie dziś klątwy kościelne ważą. Nadużyto tej broni, aż się wyszczerbiła.
— Przecież nie godzi się jej lekceważyć — z powagą przerwał Suchywilk — kościół innej broni nie miał i nie ma. Używać jej musiał, straszna ona zawsze.
— Ależ... wy sami, wy, duchowni, nie wszyscy jej już posłuszni jesteście — przerwał Kaźmirz — księża przecie msze odprawiają i grzebią...
— Źli księża — przerwał Suchywilk, marszcząc się — źli to księża, miłościwy królu, bo się przeciw władzy swej buntują, a zachwieje się ona — padną i duchowni z nią.
Po małym przestanku, ksiądz dodał.
— Juściż, Bóg da, do ostateczności tej nie dopuścimy...
Król nic nie odpowiedział.
Na twarzy jego zaszła zmiana, jaką często dostrzegali obcujący z nim. Ostygłe oblicze znużonego człowieka nagle się przeistoczyło na poważne, na królewskie.
Poczucie jakiejś dumy obwiodło je aureolą.
— O innem mówmy — rzekł. — Spodziewam się z pomocą waszą przewieść to, ażeby mi od sądów z prawa magdeburskiego nie chodzono z powołaniem i naganą za granicę, do niemieckiego miasta i niemieckich rozumów. Wstyd to dla nas... jakbyśmy własnych sądów nie mieli a sprawiedliwości sami nie mogli znaleść u siebie. Na krakowskim zamku postanowimy sąd najwyższy.
Suchywilk, słuchając tak nagle zwróconej ku czemu innemu mowy, widocznie się zdumiał, i nie ukrył zdumienia. Lecz, zrozumiał to, że król o sprawie z biskupem krakowskim już więcej mówić nie chciał.
Zamilkł więc posłuszny.
Po chwilce, ledwie coś o tem prawie niemieckiem przebąknąwszy, wyszedł Suchywilk do drzwi, przeprowadzony przez króla.
Za progiem drugich podwoi, Kochan dotrwał do końca i wysłuchał rozmowę całą. — Rumienił się, gniewnie wstrząsał, pięści zaciskał, to radował, gdy król stałość okazywał.
— A! — mówił sam do siebie, — Baryczka nam tu grozić myśli i królowi pokój mąci. Nauczę ja klechę rozumu!!
Z tem po cichu odszedł od progu.
W pół godziny potem Kochana już na zamku nie było. Przystroił się jak był zwykł do wyjścia, mieczyk przypasał mały, łańcuch od króla dany na piersi zawiesił, pacholę za sobą wziął, aby mu większy miecz niosło, który był rycerstwa oznaką, i — na miasto się udał.
Kamienica Wierzynka, jedna z tych wielu, których on już naówczas był właścicielem, a nabywał, mieniał i sprzedawał je często, znajdowała się w samym rynku.
W niej całe ówczesne życie miejskie, a przynajmniej część jego najgłówniejsza się skupiała.
Mikołaj był jednym z najczynniejszych ludzi swojego czasu i stanu... Chociaż, zaprawdę, stanu jego już oznaczyć było trudno. Mieszczanin, do ziemian miał się liczyć prawo i szczyt miał, Łagodę, jako inne rycerstwo, do dworskich urzędników wyższych także go wmieścić było można, bo choć tytułów nie nosił, obowiązki pełnił nie jednego, ale kilku.
Podskarbim się nie zowiąc, skarbem króla rozrządzał, miał na oku mennicę, w mieście stał za wójta i za Radę.
Handel też prowadził rozległy a różny na wsze strony... Kupcy w nim głowę swą widzieli.
Ziemianie potrzebowali go dla grosza, duchowieństwo szanowało dla szczodrobliwości. Król naostatek, jakby z niemieckiego Viersinga przerobione na polskiego Wierzynka chciał usprawiedliwić imię, zwierzał mu wszystko, we wszystkiem wierzył, i do wiernych rąk co miał, bez liczby oddawał.
A miał też w nim sługę, który życie, mienie, wszystko był gotów dlań poświęcić.
Niewielkiego wzrostu, lat średnich, lecz krzepki, zręczny i ruchawy Miklasz, choć czoło marszczył często, bo miał myśleć o czem, na ustach uśmiech łagodny nosił ciągle.
Twarz nie piękna, rozumna była i dobra, życiem uspokojona, bo gdyby wielkie jego zawody i troski wszystkie odbijać chciała, a sam człowiek brał je do serca, nie zniósłby ich i padł pod niemi.
Krzątał się Wierzynek nieustannie, wstając o brzasku, pracując część nocy, chodząc a jeżdżąc, to do Wieliczki, to do Olkusza, to do Nowego Sącza, to po za granice z poselstwy królewskiemi i sprawami własnemi. Miał ich więcej niż inni na głowie, a pospolity człek, tylu podołaćby nie mógł, — on pamięcią, rozumem, czasem, na wszystko starczył, choć nie spieszył się nigdy. Król się go radził i w tem, co do niego nie zdawało się należeć, mieszczaństwo nic nie poczynało bez niego, kupcy nie stąpili kroku, nie spytawszy go o radę, lub nie wezwawszy na pomoc. W domu nie dzielił się z nikim robotą, posługiwał tylko obcemi, bo z rodziny synów dwóch dorosłych Bóg obu zabrał, a po nich zostały tylko wnuki, nad któremi czuwać było potrzeba. Żonę tęsknota po dzieciach dobiła, sam był więc jeden... i na wszystko oko mieć musiał Wierzynek.
Sług i czeladzi kręciło się koło niego mnogo, bo mu młodzież swą dla nauki życia chętnie oddawali mieszczanie, ta rozkazy spełniała, które wszystkie wprost od niego szły.
Gdy pana nie stało w domu, a zabawił dłużej, niż zamierzał, zatrzymywało się wszystko, bo go nikt zastąpić nie śmiał i nie mógł. Dworzec możnego mieszczanina, murami i wspaniałością zewnętrzną oczów nie ściągał, rozległy był jednak, ogromny, i choć się co roku rozszerzał szpichrzami, składami, szopami, ledwie ściągającej się zewsząd kupi mógł starczyć. Dzień w dzień wjeżdżały we wrota jego ogromne wozy ładowne, karawany całe, zbrojnemi ludźmi otoczone, bo kosztownego towaru naówczas przez puste gościńce prowadzić inaczej nie było bezpiecznie. Łotrzyków się włóczyło wielu, polujących na zdobycze.
Młodzieży żwawej kręciły się roje w podworcach. Jedni ważyli i liczyli, co wyładowano, zapisywali drudzy, dozorowali inni. W sieniach, po izbach, czekających na posłuchanie zawsze pełno było; w dziedzińcach, póki dnia, nieustanny ruch i targowica. Inni tu tracili głowy, on jednem oka wejrzeniem mierzył, poznawał rzecz każdą, a często, nim go zapytano, odpowiadał. Dość mu było na człowieka wejrzeć, aby wiedzieć z czem przychodził.
Mówił krótko, jak wódz czasu boju, a co rzekł, to się spełnić musiało zaraz, bo zwłoki nie cierpiał, a nieposłuszeństwa nie rozumiał.
Często widywano pana tego, który z królem poufale przestawał, a bogactwem nie jedno książątko przechodził, gdy zniecierpliwiony powolnością lub niezgrabstwem, przypomniawszy sobie dawne czasy, sam chwytał za ciężar, albo rozbijał przywiezioną w skrzynkach kupię, młodzież ucząc, jak się brać do tego, nie tracąc czasu.
On sam, choć się na pozór nie spieszył, choć gorączkowej i nieporządnej pracy nie znosił, chłodno i rozważnie czynnym był ciągle. Rzadko usiadł i spoczął, nie biesiadował nigdy prawie, na rozmowy próżne godzin nie tracił. Śmiał się z niego król, że zmuszony słuchać czczych słów i daremnej paplaniny, tymczasem o czem innem ważniejszem przemyślał.
Osiodłany koń, lub zaprzężony wózek, stał u niego zawsze w podwórzu na zawołanie, bo nie mógł wiedzieć ani dnia, ani godziny, gdy go gdzie zawołają, a gotów musiał być zawsze, kędy sprawa wymagała.
Spotkawszy go w podróży lub ulicy, nieznajomy człek nie poznałby w nim może głośnego już podówczas Wierzynka, bo odziewał się skromnie i nie bijąco w oczy. Dopiero sukni się przypatrzywszy, temu co na nim i około niego było, dostrzedz mógł, iż tkaniny a przybór do nich wszelki, przedziwny był i doborny, jakiego pospolici ludzie nie noszą.
Lubił bowiem Wierzynek wszelkie rzeczy osobliwe, piękne, rzadkie i drogie, a te się z całego świata do niego ściągały.
Izby, w których swoich towarzyszów, kupców, mieszczan, ziemian i mnogich co dzień gości pospolitych przyjmował, nie świeciły tak bardzo sprzętami; dopiero głębiej wszedłszy do tych komnat, w których odpoczywał, poufałych swych i rodzinę gromadząc, bogacza poznać było można, napatrzeć się zamorskich tkanin drogich, rzeźby z kości i drzewa, szkła, gliny polewanej, kruszców, kamieni i kobierców kosztownych...
Flamskie opony okrywały tu ściany, a wschodnie miękkie tkaniny podłogę; skrzynie pięknie wyrzezywane, okryte poduszkami, za siedzenia służyły po pod ścianami, a po szafach i na nich napatrzeć się było można naczynia różnego, puharów, kubków, flasz, dzbanów misternie barwionych i pozłocistych.
Przywożono mu je z Włoch, Francji, z Hiszpanji, ze Wschodu, ze wszystkich tych ziem, z któremi różne handle prowadził. Co mu się najpiękniejszem zdawało, to dla siebie zostawiał. A że i król miłował piękne dzieła rąk i przemysłu ludzkiego, dla niego i dla siebie, do kościołów i ich skarbców zwozić kazał Wierzynek, o czemkolwiek zasłyszał, gdzie co najlepiej robiono. Kochał się też w klejnotach, choć nigdy ich nie nosił, na wielkie tylko uroczystości łańcuch kładąc lub pierścień jaki, a pilnując tego, aby swych mieszczan nie raził przepychem, którego im zażywać nie było wolno.
Przepisy ówczesne, surowe dosyć, wzbraniały im zbytku wszelkiego w sukniach, u stołu, przy weselach, stypach, obchodach chrzcin i zabawach.
Tak on, jak nieboszczka żona jego, dzieci i wnuki, gdy do kościoła szły, albo się w ulicy pokazywały, starali się do innych mieszczan podobnie odziewać, choć żaden z nich, ani Awileje, ni Wigandy, Bochnery, Kempowie, ani Keczerowie z Wierzynkami się mierzyć nie mogli.
Miklasz ich przecież panami bracią nazywał, choć ziemianie jego też swoim bratem mieć chcieli.
Gdy Kochan Rawa przybył do dworu pana Wierzynka, właśnie ów w kożuszku i kołpaku futrzanym stał w podworcu, spoglądając na sanie, które ze skrzyniami wielkiemi, kupi pełnemi, dnia tego nadążyły z Niemiec do Krakowa.
Zobaczywszy Rawę, którego król często posyłał z ustnemi poleceniami, pospieszył doń Wierzynek z dobrodusznym swym uśmieszkiem na ustach.
— Bóg z wami! z Zamku? cóż mi niesiecie? zapytał, witając go uprzejmie.
Kochan stał, nic dobrego nie dozwalając się domyślać, piękna jego twarz chmurną była.
— Macie li czas, do izby z tem iść musimy? odparł gość — aby wiatr słów naszych nie poniósł, gdzie nie trzeba.
Zbliżającemu się doń pleczystemu mężczyźnie z kartą w ręku, jak on w dostatni kożuch odzianemu, szepnął coś Wierzynek żywo, ukazując na skrzynie, a sam, pod rękę ująwszy Kochana, do izby swej go poprowadził.
Była to ta, w której on sam zwykle spoczywał, a dopuszczał do niej tylko tych, przed którymi z niczem się ukrywać nie potrzebował. Dwoje okien, żelaznemi kratami obwarowanych, jak kosze odstającemi, na włoski sposób, nie wiele światła wpuszczało do sklepionej komnatki. Pod oknami i u ścian widać było ciężkie skrzynie dębowe, kowane mocno, i wielą misternemi opatrzone zamkami, w których skarbów domyśleć się było łatwo. Obok nich stały szafy i police pełne zwitków papieru i pargaminów, worków i mis z pieniędzmi, a prób różnego kruszcu i kupi.
Na stole też papieru, pieczęci, wosków, sznurów, naczyń różnych było wiele, wagi dla złota i klejnotów, zegar stał piaseczny i inne drobnostki.
Maleńkie łoże w kącie, przy niem lampka zagasła, nad niem krzyż czarny z Chrystusem z kości okazywał, że tu Wierzynek spoczywał. Maleńki tryptyk rzeźbiony u wezgłowia otwarty, Wniebowzięcie ŚŚ. Mikołaja i Jana przedstawiał.
— Cóż mi to dziś tak chmurno patrzycie? odezwał się gospodarz, spoglądając na gościa, który zwolna za nim kroczył, pacholę z mieczem w sieniach zostawiwszy.
— Bom zły! wybuchnął Kochan, którego twarz jeszcze się mocniej zasępiła. A gdy mówię, że zły jestem, odgadnąć łatwo, że nie za siebie, ani o siebie, ale o naszego pana.
Bystro i niespokojnie spojrzał nań Wierzynek.
— Mówcie! cóż znowu przyszło, aby mu pokoju nie dać? co dolega? zawołał.
— Gorsza daleko sprawa, niż te, któreśmy przebyli — odparł Kochan, siadając. Wiecie, że król dobra Złockie, o które się był z Jangrotem ułożył za zamianę, a biskupowi krakowskiemu, tak jak nic z nich nie przychodziło, zająć kazał. Mieniali się przecie nie jeden raz... Bodzanta, warchoł sam, a tu jeszcze i Baryczka, gorszy od niego, do wojny podżega... Klecha ten pierwszy począł krzyczeć na pogwałcenie praw, na świętokradztwo, i domagają się dóbr powrotu... szkód wynagrodzenia.
Król inne majętności gotów dać, ale co raz wziął, tego oddawać nie może. Przyznałby, że zajął bezprawnie... Co wy mówicie? już się z groźbami klątw i interdyktów noszą zuchwałe klechy!
Wierzynek ręce małe i pulchne zacisnął, słuchając, twarz spokojna pobladła nieco, i jakby dreszcz przebiegł po niej.
— Złego słowa nie mówcie w złą godzinę — odezwał się zafrasowany. Niech Bóg od tego uchowa! Bodzanta odgrażać się może, ależ — nie rzuci klątwy... nie!
— Baryczka sam się na to gotów ważyć, męczeństwa mu się gwałtem zachciało... a może też pewien, że bezkarnie mu ujdzie, i sławę sobie zyszcze, iż króla zmógł. To sprawa Baryczki...
Wierzynek przerwał mówiącemu lekkiem uderzeniem po rękach...
— Nie przypuszczajcie, nie domyślajcie się takich złych rzeczy!... zawołał. Dość i bez nich król ma na głowie, wszystko się to rozproszy i rozwieje...
— Niech mi się pana mojego tknąć waży — nie zważając na wyrazy uspokajające, rzekł Kochan, mocno zburzony — a ja mu to pożądane czy nie męczeństwo sprawię. Tylko może nie takie, jakiegoby pragnął, żeby o niem po całem świecie głoszono, po cichu klechę sprzątnąć każę, i przepadnie bez wieści... kamieniem w wodę!
Wierzynek powtórnie go po rękach uderzył.
— Milczcie, rzekł, nie do rzeczy prawicie. Postrachy groźne tylko sieją, aby więcej na królu wymogli. Wykupimy się im pieniędzmi, bo tych tylko pewnie chcą.
— Chyba nie znacie Baryczki — podchwycił Kochan. — Nie o pieniądze mu idzie! ale o to, aby duchownej władzy moc okazał, króla ustraszył i upokorzył. Król zaś, jak dobry jest, tak powagi swojej i korony swej zazdrosny. Nie ustąpi on, nie cofnie się i klecha.
Tu, bębniąc palcami po stole, aż sprzęt na nim brzęczeć zaczął, Kochan zamilkł... twarz zła reszty dopowiadała.
Wierzynek zadumał się nieco, chociaż widocznie do serca tak bardzo nie brał tego, co się stało i co się zapowiadało. Zdało mu się, że rozdrażnionego człowieka najprędzej ułagodzi przyjęciem, i począł wołać na czeladź, aby wina korzeniem zaprawionego podano.
Ale Kochan prędko ręką wskazał, że pić go nie będzie.
— Żółcim się już napił — rzekł — mam dosyć.
— Król co na to? — zapytał gospodarz.
— Jak zawsze, spokojny na pozór — odparł Kochan. — Znacie go, niełatwo się porusza, a tem mniej poruszenie okaże, aby powagi swej nie nadwerężył w oczach ludzi. Ja tylko, co głębie duszy jego znam, wiem, co się w nim dzieje. Gdy się najwdzięczniej uśmiecha, pewnie naówczas najcięższe brzemię okrywa tem udanem weselem.
Poszedł w tej sprawie Suchywilk do Bodzanty, ale nie wskóra nic... Nie lubią go tam i boją się razem; Baryczka stoi na straży przy biskupie, aby mu zmięknąć nie dopuścił.
— Baryczka! Baryczka! — odezwał się Wierzynek, dumając — z tym w istocie ciężko będzie trafić do końca, jeżeli sobie osnuł co i wbił w głowę. Twardy klecha...
— Alem ja też nie miękki — odparł Kochan — a ze mną się mu przyjdzie rozprawić. Znajdę nań sposób, aby się go więcej obawiać nie było potrzeby.
Wierzynek potrącił go znowu.
— Gniew złym doradcą — rzekł niechętny.
— Nie o mnie mi idzie, ale o pana! — zawołał Kochan. Żal mi go wielki. Dosyć ma z krzyżakami, z Mazury, z własnemi ziemiany, z Rusią, z żoną, jeszcze tego brak, aby duchowieństwo wystąpiło przeciwko niemu? I bez tego on męczennikiem. Nie ścierpię, aby dla jednego mizernego klechy miał resztę spokoju postradać.
— Z miłości waszej dla pana roście to — rzekł Wierzynek — że zawczasu czarniej widzicie, niż jest.
Unosicie się... drżącemi rękami mało co dobrego zrobić można.
Kochan spuścił głowę, nie chciał się sprzeczać, ale przy swem pozostał. Czuł Wierzynek, że go nie przekonał. Siedzieli tak czas jakiś niemi przeciw siebie.
— Zabiję klechę!! — zamruczał wreszcie niepohamowany Kochan, poruszywszy się, jakby do wstania.
Udał, że tej pogróżki nie słyszy Wierzynek. Ulubieniec króla głos podniósł.
— Wczoraj — rzekł — zebrali się u Neorży niecnoty. Baryczka krzyczał, potakiwali mu drudzy. Maciek Borkowicz tam był i Otto ze Szczekarzewic i inni... Bluźnili przeciwko panu...
— Niezważać na to, niesłuchać tego, nie poczną nic, bo nie mogą, przerwał mieszczanin. Kto wie zresztą, gdyby rycerstwo się z jakiem szaleństwem porwało przeciw królowi, — lepiejby może było... Warchołów byśmy się pozbyli, a siły przeciw nim się znajdą.
Kochan głową potrząsał.
Wstał naostatek z siedzenia smutny, jakby nie sprawił nic, zawiodłszy się na Wierzynku, który ani obawy jego, ani gniewów przedwczesnych nie podzielał.
— Choć nie wiele w to ufam — odezwał się, zabierając do wyjścia — pójdźcie i wy do Biskupa. Ostrzeżcie go, — zważy może, posłucha... Niech Baryczce milczeć każe... Król za dobra we dwójnasób nagrodzi, a Złockich — nie puści...
Wierzynek dał mu znak, że będzie wiedział, jak postąpić.
Wtem już do drzwi pukano, posłańcy różni nalegali z pilnemi sprawami do Wierzynka, który do progu gościa odprowadzał.
Druga izba, obszerniejsza, pełną była rajców, ławników, kupców, urzędników od żup solnych, a w kącie też żydów kilku stało, bliżej przysuwać się i mięszać z chrześciany nie śmiejąc. Wnet wychodzącego do nich obstąpiono Wierzynka, pokłonami dopraszając się prędszej rozmowy, zagadując, cisnąc ku niemu. On, spoglądając po przybyłych, odgadywał z czem przyszli, i nim usta otworzyli, odpowiadał na niezadane pytania.
Widowisko to było do przyjęcia na królewskim dworze podobne. Tylko się tu wszyscy obracali swobodniej, choć niemniej gospodarzowi poszanowania okazywali. Niektórzy kłaniali mu się do ziemi, do kolan, twarzami układnemi pozyskać sobie usiłując.
Przesuwający się zwolna pomiędzy tłumem tym Kochan, zdawał się nie widzieć nikogo, chociaż mnodzy, ustępując mu z obawą jakąś, witali królewskiego ulubieńca.
Znano go powszechnie a nie bardzo miłowano, gdyż z ludźmi się surowo, szorstko, dumnie obchodził, zrażał ich szyderstwy, lekceważeniem odpychał.
Kochan, wyszedłszy tak ze dworca, postał we wrotach chwilę i po namyśle zawrócił ku gospodzie starosty sandomirskiego Ottona z Pilcy, który, choć Neorży pokrewny, jednego z nim szczytu... nie był mu przyjacielem, przy królu wiernie stał i z Kochanem poufale żył.
Tego na wypadek wszelki chciał mieć Rawa sprzymierzeńcem, i poszedł doń, aby mu zawczasu opowiedzieć sprawę a do wspólnego działania przygotować. Nie wątpił, że łatwo zyszcze go sobie.
— Niech mi się tylko klecha ruszy, a króla zaczepi — mówił, na próg wstępując — ze świata go sprzątnę!!
Mieszczanin był dostatni, tylko się brzydko nazywał, wołano go Swiniagłowa!! Świadczą najdawniejsze akty miejskie i księgi sądowe, ziemiańskie, że zwyczajem ówczesnym każdemu niemal do imienia chrzestnego, do nazwiska miejsca, z którego pochodził, dodawano przezwisko jakieś, często żartobliwe, które z początku wyglądało na złośliwy przydomek, a potem przyrastało do człowieka i często na dzieci przechodziło... Nie byli wolni od takich nazw panoszowie i rycerstwo, nosili je mieszczanie, tak samo wreszcie między sobą rozróżniali się i kmiecie.
Swiniagłowy dziad pono, rzeźnik z powołania, napiętnowany został tym przydomkiem, a od niego syn i wnuk wzięli je, i już się go nie wstydzili.
Teraźniejszy właściciel, imienia, Kuba Swiniagłowa, rzemiosło był porzucił, kupował i sprzedawał bydło, frymarczył żywem mięsem, ale w jatkach go już nie sprzedawał.
Ożenił się on był na Szlązku z mieszczanką w Opolu, która na pół niemką, pół polką była, a choć, gdy ją brał, nic oprócz wdzięków i oprawy nie miała, bo rodzeństwo było liczne, tak się potem złożyło, iż ona z niego sama jedna pozostała, po ojcu wzięła wszystko, i Kuba Swiniagłowa z niej i z siebie znacznej się dorobił majętności. Szło mu w życiu zawsze nie jak zamyślał, ale nad wszelkie spodziewanie szczęśliwie. Rachował na pięć, zyskiwał dziesiątek... Wszystkie klęski go omijały, wszelkie szczęśliwości cisnęły mu się pod strzechę.
Więc z tem nazwiskiem niepięknem był to jeden z najbogatszych mieszczan krakowskich, a oprócz tego i na rozumie, ani na postawie mu nie zbywało.
Żona jego, Agata, słynęła z piękności, ale Kuba jej nie ustępował i można go było, gdy podróżował konno a bez trzód, które kupował, wziąć łatwo za ziemianina, taką miał postawę rycerską, wzrost piękny, ramiona szerokie, głowę do góry podniesioną, wąs zawiesisty, oko jasne, — no, i strój, który mimo praw i zwyczajów, trochę się do rycerskiego zbliżał. Kuba się lubował w tem, że go brano za panoszę.
Tak samo żona jego Agata, nie bardzo zważając na uchwały miejskie, które zbytków broniły, chadzała w jedwabiach, nosiła łańcuchy i kolce złote, wdziewała zabronione srebrne pasy i otwarte jupki z wyłogami z futerka...
Piękność jej, którą długo zachowała, choć znacznie się zaokrągliła i ociężała trochę; świeża i rumiana twarz z żywem okiem czarnem; śmiałość jej, wreszcie męża dostatek i stosunki dozwalały bezkarnie występować na ulicach i w kościele, na złość innym mieszczankom...
W mieście Kuba miał domów i dworzyszcz dużo, nabywał je, mieniał, budował, frymarczył niemi i na tem zarabiał... Dla większej powagi raz się dał obrać Rajcą miejskim, i sprawiał urząd ten do nowych wyborów, lecz że mu z nim niedogodnie było, bo musiał na Szlązk jeździć, na Węgry, i handlem się zabawiać, nadal się wyrzekł dostojeństwa, z którego mu tytuł tylko pozostał.
Byłby to najszczęśliwszy z ludzi, gdyby mu Pan Bóg dał płci męzkiej potomka. Z dzieci, które na świat przyszły, a pozmierały wszystkie, Rajcy Kubie została tylko córka jedna Basia...
Tę jedynaczkę oboje rodzice pieścili, chuchali nad nią, czuwali, jakby była dzieckiem królewskiem. W zamożnym domu łatwo było cokolwiek zamyśliła spełnić, zbytkiem ją otoczyć i zawczasu tak samowolną uczynić, tak swawolną i nieposkromioną, że potem, gdy dorosła, ani matka, ani ojciec, ani żadna w świecie siła pohamować nie mogła dziwacznych jej zachcianek.
Rodzice, szczególniej matka, tak ją kochali, że największa niedorzeczność, gdy Basi się na nią zebrało, wydawała się im i niewinną i usprawiedliwioną.
Dzieckiem, była na pół dziką, a dziewczęcia dorosłszy, wydawała się szaloną.
A była tak śliczną, może piękniejszą, niż matka swojego czasu. Cudo dziewczyna, ale szatan nie kobieta. Rodzice się nią zachwycali: lecz każdy co ją zobaczył, musiał też zdumiewać się wesołej, śmiałej, rzeźkiego słowa, a nadzwyczajnego wdzięku Baśce... Starych i młodych, i takich, co bywali uprzedzeni źle o niej, gdy tylko chciała, zyskiwała sobie jednym uśmiechem... Miała lat ośmnaście, gdy ojciec, a nawet matka, widząc, jak trudno ją utrzymać na wodzy i dopilnować, zaczęli się naradzać, za kogoby ją wydali. Mieli prawo wybierać, bo Basia bogatą była, okrutnie piękną, i sobąby żadnemu domowi krzywdy nie uczyniła.
Świniagłowa obiecywał po niej zaraz dwa domy, dwie jatki, i dworzyszcze na pół zabudowane, a były i grzywny w nadziei i skrzynie pełne kobiecych przyborów kosztownych bardzo.
Najbogatszych mieszczan młodzież zalecać się szła do Basi, czasu świąt i przyjęć izby zawsze były pełne, lecz, choć wszyscy się w niej kochali, żenić się wahał każdy.
Nie kryła się z tem dziewczyna, że jak swawoliła swobodnie, u rodziców będąc, tak i po weselu z czepcem razem nie myśli statku brać na głowę. Muzyka, skoki, pieśni i rozmowy bardzo śmiałe i dwuznaczne lubiła niezmiernie, smutku znać nie chciała, a posępnych twarzy — ani patrzeć.
Z ośmnastu lat doszła do dwudziestu, potem parę lat przybyło jeszcze, a o weselu słychać nie było. Kuba Świniagłowa zaczynał się frasować, a Agata łajała go, gdy o tem mówił, dowodząc, że powinna jak najdłużej swobody zażywać, póki się w jarzmo małżeńskie zaprzęże, i że dla niej zawsze łatwo będzie o męża.
Tymczasem Baśka się stroiła, rozkwitała, nabierała śmiałości coraz większej, pieśni uczyła się coraz nowych — i nie spieszyła na kobierzec...
Różne o niej historje opowiadano, lecz nie wszystkiemu wierzyć można. To pewna, iż kilku bardzo znacznych ludzi, kręciło się koło niej, i jeden rycerz wielkiego imienia, u Świniagłowy gospodą stając w Krakowie, po kilka tygodni tu przemieszkiwał, po całych dniach dziewczę bałamucił, a ona jego.
Potem nagle, oczy miała zapłakane, a Śreniawita wpadł jak w wodę.
Pochodziła Baśka czas jakiś smutniejsza, ale długo nie mogła; piosnka wróciła na usta, rumieniec na twarz, i oczy zapłakane znów jak dwie gwiazdy świeciły. Tego to czasu jakoś, piękny i zawsze strojny jak królewicz, Kochan Rawa zobaczył ją, idącą ulicą do kościoła... Spojrzał na nią, ona na niego, i co miał iść za sprawą pilną, powlókł się za nią do P. Maryi. Jak się tam modlili oboje, nie wiemy, ale oczy latały żywo.
Za powracającą do domu Baśką, której ochmistrzyni stara towarzyszyła, bo matka była trochę chora, Kochan poszedł w ślad, po drodze rozpoczął śmiało rozmowę, okazało się, że ona znała go, kto był... Zaprowadziła z sobą do kamienicy Kuby, którego w domu nie było.
Dziewczęciu zalotnemu, lubiącemu, co świetnie i błyszcząco a dostojnie wyglądało, piękny Kochan, choć nie młodzieniaszek, bardzo się podobał. Uparła się go oczarować, nie było trudno.
Zapraszano królewskiego ulubieńca, Baśka nawet marzyła, że się z nią ożeni.
Trwało to dosyć długo, zdawali się kochać wielce, lecz Rawa o zrękowinach nie bąknął ni słowa. Jednego ranka, ni z tego, ni z owego, gdy pani Agaty w izbie nie było, żywa rozmowa skończyła się kłótnią i krzykiem.
Gdy matka nadeszła pytać o przyczynę, Baśka nic powiedzieć nie chciała, łzy gniewu na oczach miała, dumę na czole. Kochan wyszedł, nie wiele tem wzruszony. Kilka dni go nie było, Baśka gniewała się ciągle, nareszcie jednego dnia strojna bardzo, poszła rano do zamkowego kościoła. Chodziła przez dni kilka na jakieś przechadzki ze starą Wawrową, chwaliła się, że króla na nich spotykała, że raz do niej nawet przemówił bardzo łaskawie. Ulękła się matka, Baśka ją wyśmiała.
Wkrótce potem Kochan powrócił. Byli z sobą teraz inaczej, szeptali cicho, matka podedrzwiami wypatrująca, uradowała się zgodzie i najlepszemu porozumieniu obojga...
Nie wiele upłynęło czasu, i Świniagłowy szeptali z sobą o weselu, gdy jednego rana Baśka poszła rano na nabożeństwo z Wawrową, a w godzinę potem ochmistrzyni wróciła, pędząc, jak oszalała, ręce łamiąc i narzekając, że dziewczę jej w ścisku kościelnym przepadło.
Pobiegł zaraz ojciec, lecz nabożeństwo się skończyło, kościół pusty, a Baśki ani śladu, ani o niej słychu...
Ojciec nie czyniąc wrzawy, aby dziecka sławie nie szkodzić, począł ostrożnie czynić poszukiwania na wszystkie strony. Posądzenie było na Kochana, lecz ten na zamku się znajdował, pokazywał na mieście, i o Baśce jakoby nie wiedział nic.
Matka przed ludźmi powiadała, iż córka leżała chora. Ruszano ramionami, szeptano różnie. Skończyło się na tem, iż Kuba doszedł, że Baśka była w Krzeszowie...
Przez kilka miesięcy opowiadano ją chorą, gdy dnia jednego zjawiła się w Krakowie znowu, ciekawi goście popłynęli do domu. Choroby na niej najmniejszego śladu widać nie było. Owszem, jakby jej ta słabość na dobre wyszła, piękniejszą się wydawała, świeższą, i tylko poważniejszą a dumniejszą może. Trochę smutku miała na czole, trochę jakiejś w oczach tęsknoty... Przybył znowu Kochan, zjawili się inni znajomi i przyjaciele, Baśka królowała jak przedtem, a ludzie dla niej szaleli.
Znikła im królewną, powróciła królową, a nie zdawało się to ją wiele kłopotać, gdy dopytywano o słabość, żartowano z tego, że tak długo jej nikt nie widział. Złośliwi utrzymywali, że ilekroć króla w ulicy spotkała, Kaźmirz stawał, dobrotliwie się do niej uśmiechał, pozdrawiał, a ona pół gniewnie, pół zalotnie odpowiadała mu wzrokiem i słowem.
W sukniach i klejnotach, teraz jeszcze większy okazywał się koło niej dostatek. Czółko jedno kładła całe perłami szyte, tak drogie, a tak osobliwe, że je na kilkaset grzywien ceniono.
Czas był Baśkę nareszcie za mąż wydać. Ojciec naprzód spróbował, nikomu nie mówiąc o tem, rozmówić się z Kochanem. Spodziewał się go ująć nadzieją posagu, ale z niczem powrócił.
Kochan przyjacielem się ofiarował być na wiek wieków, lecz powiadał, że czasu nie ma do ożenku, królewskim będąc sługą.
Tak tedy, przebierając pomiędzy różnemi, Swiniagłowa w ostatku trafił na młodego mieszczanina Materterę.
Fryc Matertera pochodził z dobrej rodziny, ojciec jego majętnym był, i ławkę miał swoją, a żelazem kupczył. Szło mu nawet długo niezgorzej, gdy nagle, tak jak Świniagłowie się wiodło, jemu poczęło się nieszczęścić. Spalił mu się dom, obdarli go zbóje w powrocie z Węgier, nieład wkradł się do domu, stary pić zaczął, w ratuszowej piwnicy po całych dniach siedział, zbiedniał i gdy zmarł, synowi tylko sprawy koszlawe pozostawił i długi.
Szczęściem dla Fryca, chłopak był roztropny, pilny, głowa otwarta, i, co nigdy nie szkodzi, piękny bardzo.
Choć się nie miał w co ubrać dostatnio i musiał ladajako odziewać, gdy się pokazywał w ulicy, wszystkie dziewczęta za nim oknami i drzwiami wyglądały. Szkoły trochę u Panny Marji liznął, z początku chcąc do stanu duchownego się sposobić, potem mu ochota odeszła. Handlu już swojego nie miał, bo mu i ławkę zajęto, i żelaza nie było kupować za co; więc u Keczera, któremu był krewnym, niby służył, niby się wprawiał.
Baśka, która pięknych chłopców lubiła, kilka go razy pochwaliła przed matką, ubolewając nad tem, że nic nie miał. Kuba go do siebie zaprosił. Począł przychodzić na wieczorne pląsy, a zblizka się Baśce podobał jeszcze lepiej, bo śmiałym był, wesołym, pieśni podostatkiem umiał, a że odwagi nie miał się starać o bogate dziewczę, ani mu to w głowie postało, był z nią za pan brat, nic nie mając do stracenia.
Do zabawy był jedyny...
W czasie, gdy nagle Świniagłowianki zabrakło, a mówili, że chora leży, Fryc się do nich nie dowiadywał, gdy się ukazała powrócił.
Śmieli się do siebie, jak dawniej, i Wawrowa powiedziała, iż na oczy swe widziała, jak we drzwiach raz o mroku całowali się z sobą. Może ta plotka skłoniła Kubę, że do Keczera, opiekuna Matertery poszedł, długo się z nim naradzał na cztery oczy, potem Fryca przywołano, i rozmowa przeciągnęła się godzin parę, a nikt jej nie słyszał. Tegoż wieczora Fryc zjawił się u bogatego handlarza, wesół, śmielszy niż bywał, przysiadł się do Baśki, powracał potem codzień i w tydzień zaczęto mówić na mieście, że Baśka za niego wychodzi.
Spytał o to ktoś Matertery, czy prawdą było, że się żeni.
— A co komu do tego? odparł zuchwale, albo to ja się żenię dla kogo, nie dla siebie?
Rodzina matki i niektórzy Keczerowie poczęli Frycowi ożenienie odradzać, dowodząc, iż statku dziewczynie brakło, że różnie na nią wygadywano, na co Fryc ramionami ruszając, nawet odpowiadać nie chciał.
W mieście już bębniono o weselu... Mówiono, że zaraz po Godach je wyprawi Świniagłowa, i już się ku temu u niego sposobią. A miało być weselisko tak huczne i wspaniałe, jakiego Kraków nie widział dawno.
Były naówczas prawa, które zbytków mieszczanom nie dozwalały; więcej nad trzydzieści mis, po trzy osoby na jedną, nie wolno było dawać przy weselu, nie licząc w to księży i panien, a potraw na weselu więcej pięciu zakazywano, trefnisiów weselnych nad ośmiu nie mógł ojciec sprowadzić, itp., lecz Świniagłowa wcale się tych surowych przepisów trzymać nie myślał. Wiedział dobrze, iż nikt go skarżyć nie będzie, a ci, co z uczty skorzystają, łatwo go rozgrzeszą.
Całe dostojniejsze mieszczaństwo z rodzinami i powinowatemi, krewni Materterów, Keczerów, Świniagłowy, rajcy, ławnicy, a ze dworu Dobek i Kochan, i dwóch Zadorów zaproszonych było.
Z duchownych trafiło się tak, że ks. Marcin Baryczka musiał być na weselu, bo on pono Baśkę chrzcił, czy też inne jakieś łączyło go z tym domem duchowne powinowactwo.
Kto tam tego wielkiego zbytku, na który się zanosiło, był sprawcą, trudno dojść było, chciała go Agata, domagała się Baśka, żądał sam ojciec, aby ludziom okazać, iż jedynaczka jego nie gorzej od innych za mąż wychodzi.
Dziewczę pono najwięcej wymagało i pyszniło się tem, że weselem pańskiem ludziom złym usta zamknie.
Trzeba było, gdy dzień się zbliżał, cały niemal dom na nowo urządzić, tak, aby półtorasta głów zasiąść mogło wygodnie do stołu, aby było gdzie pląsać, i innych ciekawych gości, nadchodzących z podarunkami, zwykłemi dla nowożeńców, umieścić.
Świniagłowa chciał się też z dostatkiem popisać, i dostojniejszym srebrne postawić naczynia, innym cynowe, a pić i jeść dać w bród.
Nie trzydzieści, ale pięćdziesiąt mis ledwie mogło starczyć... Wino gotowano słodko i korzenno, a do potraw nie żałowano przypraw zamorskich... Wiele było w mieście trefnisiów weselnych, wszystkich zawczasu zamówiono, obiecując im dobrą zapłatę, jedzenia i napitku, ile zechcą. Kochan przyrzekał, że nawet królewskiego Szupkę sprowadzi.
Nie obchodziły się wówczas zamożniejszych wesela bez wierszowanych powinszowań i życzeń, często trochę swawolnych, zawsze tłustych i dwuznacznych. Tych rymarzy, wierszokletów (rimarij), którzy pięknie zastosować umieli stare koncepty do młodego stadła, drogo opłacać było potrzeba, więcej, niż najsławniejszych trefnisiów. Mieszczanom więc ich uchwały tego zbytku nie dozwalały, ale Świniagłowa nie myślał się i do tego prawa stosować.
Zamówił więc klechę, Wyrwantem zwanego, który słynął z tego, że ludzie się za boki trzymać musieli, gdy oracją prawił nowożeńcom. Wyrwant obiecał coś przedziwnego i w najlepszym gatunku. Imię jego za towar ręczyło.
Sam dwór Kuby i zewnątrz został na nowo posmarowany, i wewnątrz przyozdobiony... Co gdzie skrzynie miały najdroższego, dobyto wszystko: kobierce, sukna, opony. Pożyczać Kuba nie potrzebował.
A że zima na inną zieleń nie pozwalała, jedlinką musiano przybrać drzwi i okna.
Jeszcze do wesela kilka dni było, a w mieście całem mówiono już o niem, z przekąsem jedni, z podziwem drudzy, z zazdrością wszyscy prawie. Prorokowano Kubie, że majątek na ten zbytek nadweręży...
Baśka tymczasem o jednym myślała, aby nietylko wystąpić piękną, lecz tak strojną bogato, żeby się wszystkie dziewczęta, które koso na nią patrzały, powściekały ze złości.
Na dostatkach i klejnotach jej nie zbywało, a oprócz tych, które zdawna u Świniagłowów znano, jawiły się i nowe jakieś, drogie, osobliwe, o których pochodzeniu złe języki dziwy szeptały...
Gdy przyszedł uroczysty pochód do kościoła z muzyką, z trefnisiami, z gromadą ludzi postrojonych przepysznie, a potem powrót od ślubu, który dawał ks. Baryczka, wysypało się patrzeć na to, co żyło, tak, że weselni ledwie się przez tłumy mogli przecisnąć. Na panią młodę patrząc, ludzie słupieli, tak była klejnotami okryta, a suknię miała z takich tkanin i szycia osobliwego, że istna z niej była królowa. Szła dumna, śliczna, wyzywająca oczyma, zwycięzka, prowadząc się za ręce z Frycem, także wystrojonym przepysznie, jak gdyby chudy pachoł możnym był panem. Powiadano, że Keczerowie mu to wszystko sprawili, aby się nie wstydzili za niego. Jedna szubka, aksamitem okryta, futrem pięknem podbita, którą na ramionach miał, na kilkanaście grzywien była cenioną.
Gdy cały orszak weselny z muzyką począł do dworu wchodzić, zdawało się, że się w nim nie pomieści — przecież nikt w ulicy nie został.
Stoły zastawione były po izbach, po sieniach, i tak misternie, że nikomu miejsca nie zabrakło. Pierwsze zajęli młodzi małżonkowie, dalej rodzina, rajcy, ławnicy, duchowni i przyjaciele domu.
Trafiło się przytem niespodzianie, że ks. Baryczkę, jako ojca duchownego, posadzono między pierwszemi, a Kochanowi wprost naprzeciw niego siedzenie się dostało. Zaledwie go tak blizko ujrzał, wnet pobladł, i o mało mu z rąk nóż, który trzymał, nie wypadł, lecz się pohamował. Szepnął tylko Dobkowi, który przy nim siedział:
— Sam Pan Bóg zrządził, że mi się tu nawinął ten klecha, ale poczekawszy, nie wypuszczę ja go ztąd, aż mu powiem, co mi serce gniecie. Popamięta on to wesele.
Dobek go wstrzymać chciał, lecz bardziej jeszcze rozjątrzył. Ks. Baryczka, który biesiad takich nie lubił, a zmuszonym był choć czas jakiś u stołu pozostać, siedział, gdyby posąg kamienny, z twarzą swą żółtą, smutną, wychudłą i oczyma strasznemi, mało co jedząc, kubka ledwie chcąc dotknąć, zadumany i gniewny. Tymczasem już i Wyrwant nadszedł z wierszami, do których wypowiedzenia dobrym się kubkiem wina przygotował, przez co odwagi nabrawszy, na nikogo nie zważał, dosadnie a głośno prawiąc takie rzeczy, przed któremi niewiasty śmiejąc się, oczy zakrywać musiały.
Ks. Baryczce twarz się surowiej zmarszczyła, i czoło pogarbiło. Spoglądał na klechę piorunującym okiem wzgardy i gniewu, lecz Wyrwant lub nie widział gróźb tych, albo na nie nie zważał.
Śmiechami rozlegały się izby, bo dla słuchania Wyrwanta, od drugich stołów powstawali goście i ciasnem kołem go otaczali. Zaledwie ten dokończył, kilkunastu trefnisiów, poprzybieranych pociesznie, pstro, w różne jaskrawe strzępki, w kapturki dziwacznie postrojone, do koła stołów zaczęli wyprawiać skoki, figle, nucić piosenki i obudzać do wesołości.
Wrzawa ochocza napełniła izby wszystkie, a im ona rosła, tem oblicze duchownego straszniej się zasępiało. Widać było, iż rad chciał ztąd ustąpić, tak mu to rozpasanie języków i szał ludzki przykre były. Wstać jednak od stołu nie mógł, bo gospodarz Kuba pilnował go, kłaniał się, prosił, wstrzymywał po rękach całując.
Wyjść też, a z ławy wstać, dla wielkiego ścisku, nie było sposobu. Nawet mis, gdyby ich zawczasu nie ustawiono, służbaby przynieść była nie mogła. Dzbany i flasze z rąk do rąk po nad głowami podawano sobie.
Śpiewali jedni, śmieli się drudzy, krzyczeli inni, a muzyka w kącie też przygrywała hałaśliwie; ledwie siedzący w pobliżu posłyszeć się i zrozumieć mogli.
Kochan, z twarzy mu to wyczytawszy, iż ksiądz się wyrwać ztąd pragnie, czatował nań niespokojny, nie chcąc go wypuścić na sucho. Baryczka naprzeciw siedzący, parę razy okiem go zmierzył pogardliwem i unikał potem spojrzenia na królewskiego ulubieńca. I on też czuł może, że Kochan radby znaleść powód, aby się z nim rozprawić... Wiedział w nim nieprzyjaciela. Osobiście znali się oni i nieznali, spotykali z dala, wiedzieli o sobie, nie mieli jednak do czynienia nic.
Baryczka w otoczeniu króla, a szczególniej w Kochanie widział sprawcę wszelkich Kaźmirza zbytków... miał więc ku niemu wstręt największy...
Misy się wypróżniały, a dzbany pełne ciągle na stół przychodziły nowe, muzyka grała zapalczywie, podchmieleni śpiewali pieśni co raz tłuściejsze polskie i niemieckie, a trefnisie, szczególniej w pobliżu państwa młodych, od których się spodziewali podarku, popisywali z wyuczonym dowcipem.
Ci weselni wesołkowie mieli na wszelkie wypadki gotowe przycinki, zapas obfity zagadek, piosenek i gadek, któremi gości zabawiali, parami chodząc i jedni drugim dopomagając. Swoboda słowa była naówczas większą, a leniwe umysły potrzebowały dosadnych wyrażeń, aby się niemi poruszyły. Zamężne mieszczki odpowiadały na zaczepki wcale się nie sromając i nie drożąc; a rumieniec dziewcząt zdradzał, że i one rozumiały skierowane ku nim przytyki.
To rozpasanie, które nic w sobie nie miało nadzwyczajnego, surowemu Baryczce w końcu tak się przykrem stało, że trefnisia jednego zbesztawszy, siłą prawie od stołu się wyrwał, i Kubę naganiwszy za zbyt wrzaskliwe wesele, chciał precz iść.
Uląkł się Kochan, że gdy mu tu ujdzie, już nie łatwo sposobność mieć będzie zbliżyć się do niego, ruszył się więc z ławy natychmiast, i niespuszczając go z oka, szedł aż ku drugiej izbie, która do wyjścia prowadziła.
Nie bardzo na to zważano, bo goście wszyscy podchmieleni już byli. Swiniagłowę, który szedł za księdzem, wstrzymano po drodze, i ks. Baryczka wymykał się już ku drzwiom, gdy Kochan, pospieszywszy, od nich mu zastąpił.
W boki się ująwszy, stanął wyzywająco. Ks. Baryczka wzrokiem go zmierzył ostro i pominąć chciał. Wrzawa biesiadnicza dozwalała się rozprawić nie słuchanym, bo mieszczanie czem innem byli zajęci.
— Wasza miłość — odezwał się Kochan — nie raczycie dłużej z nami... Czyśmy nie godni?
Uśmiechał się, Baryczka nie odpowiedział, spróbował go wyminąć, nie było można.
— Jam dawno na to czekał, aby się rozmówić — odezwał Kochan — poczekajcie mało.
— A ja z wami ani rozmowy, ani spółki żadnej nie chcę — odparł ksiądz gniewnie. — Puszczajcież mnie...
— Słówko tylko — rzekł, nieustępując Rawa — cóżem to ja wam tak krzyw, że mnie nawet posłuchać nie raczycie?
Baryczka zmierzył go oczyma, twarz jego coraz się stawała groźniejszą.
— Puszczaj mnie — odezwał się nakazująco.
— Nie macie się tu przecie czego obawiać odemnie — począł Kochan szydersko. — Wolno wam, choćby i na króla głośno bluźnić, czemuby mnie z wami rozprawić się nie było wolno?
— Czego chcesz? — gwałtownie spytał Baryczka.
Rawa począł od wejrzenia, które już mówiło naprzód, że od niego nic nie posłyszy dobrego.
— Wiecie o tem, żem ja od dzieciństwa sługą królewskim — rzekł — a miłuję pana mojego nad życie własne. Co jego dotyka, mnie boli więcej niż jego...
Choć was wygolona głowa i suknia bronią od innych, odemnie one nie zasłonią, jeźli przeciw królowi, jakeście poczęli, będziecie sarkać a ludzi jątrzyć...
Zuchwalstwo tych wyrazów oniemiło zrazu ks. Baryczkę. Stał, bledniejąc i czerwieniąc na przemiany, ręce mu drżały...
— Coś ty za jeden, żebyś śmiał duchownemu dawać nauki! — wykrzyknął w uniesieniu — precz mi z drogi, zuchwalcze...
— Z drogi nie ustąpię, aż się rozmówimy — odparł Kochan — a com ja za jeden, wiecie. Jestem króla sługą, a wy jego nieprzyjacielem... Strzeżcie się, księże, a nie myślcie, żeby wam to uszło bezkarnie!
Pogardliwie uśmiechnął się Baryczka, hamował się widocznie, nie chcąc wdawać z człowiekiem, dla którego czuł pogardę, ale krew się w nim burzyła, gniew poczynał kipieć; buchnął wreszcie, ręce podnosząc.
— Ani króla, ani was nie lęka się sługa Boży... Tyś królewski, jam tego, który nad królami jest... a moc jego mnie obroni... Tyś sługą nieprawości, jam stróżem prawa... precz z drogi... z tobą ja nic do czynienia nie mam...
Kochan wytrzymał ten raz, jak policzek mu w twarz rzucony...
— Nie zbędziesz się mnie tak łatwo — rzekł — ani się ja zlęknę ciebie. O panu Bogu prawisz, a z szatańską złością na najlepszego z panów następujesz, drugim serce psowasz i do buntu ich podbudzasz...
Król może ci przebaczyć, ale my, co koło niego stoimy na straży... nie darujemy... choćby żywotem płacić przyszło.
— Ja też, choćby żywotem płacić, prawdy nie zamilczę — zawołał Baryczka — precz!
Chciał iść przebojem, silny Kochan za ręce go porwał i jak żelazem przykutego trzymając, wołał:
— Klecho zuchwały, jeśli ci życie miłe... strzeż się a milcz...
Ostrzegam cię, abyś wiedział, co cię czeka. Zginiesz...
Mało ci tego, że po kątach króla bezcześcisz, jeszcześ biskupa nam nasadził... jeszcze nam klątwami nad głową machacie... Nim ona klątwa na nasze głowy przyjdzie, twoja gęba zamilknie...
Im bardziej się rozzuchwalał i rozsierdzał Kochan, tem ks. Baryczka, w początku roznamiętniony i oburzony, więcej sobą zawładywał i na pozór spokojniejszym zdawał. Kapłańska powaga przyoblekała go, a przed śmiałem wejrzeniem Kochan zmięszany, spuszczać musiał oczy... Głos mu drżał, zabełkotał i zamilkł.
Ksiądz poczuł wyższość swą i zapominając o miejscu, w którem się znajdowali — podniós[4] głos...
— Precz... Myślisz, że cię się ulęknę, albz[5] pogróżek twych? Wyście to nad króla winniejs[6], posługacze namiętności, czeladź rozpusty, stręczyciele swawoli... ty, ty pierwszy... kara cię nie minie... bezwstydny...
Nie pohamujesz mnie strachem, ale mnie do nowej pobudzisz gorliwości... Gniew twój sprawia mi rozkosz... Łajanie jest mi czcią... Precz synu Beljala!
Pomimo zgiełku i wrzawy w izbie, rozmowa księdza z Kochanem długo nie mogła przejść niepostrzeżona. Swiniagłowa domyślił się zajścia i usiłował ku nim przecisnąć, pochwycił za rękę, Kochana, który go odepchnął...
Baryczka rozogniał się coraz więcej...
— Wezmijcie go, a wyżeńcie precz w ulicę! — krzyknął do Kuby — bo człowiek ten kala dom, którego próg przestąpi, przynosi z sobą srom, ciągnie nieszczęście...
Rozbójnicy, co po drogach łupią i mordują, lepsi są od niego, bo ciału śmierći zadają, a ów duszę zabija...
— Klecho! — wrzasnął Kochan, któremu na twarz wystąpił rumieniec — przysięgam, nie zginiesz, tylko z mej ręki... a zgniotę cię tak, że nawet śladu i pamięci nie zostawisz po sobie, warchole, który szukasz sławy, rzucając błotem na namaszczonego!
Pamiętaj te słowa — zginiesz...
Pogróżka, która przeraziła Kubę, bynajmniej nie ustraszyła Baryczkę, ruszył ramiony. Podnosił się teraz duchem coraz wyżej i stał spokojny.
— Szatan potężniejszy od ciebie jest — rzekł — przecie się go nie lękam... Zginąć za prawdę i za kościół mogę, Bóg mnie pomści... ty zginiesz w błocie i plugawstwie...
Kochan byłby się może rzucił na mówiącego i wesele zakrwawił, lecz w tej chwili nadbiegł Dobek, pochwycił gospodarz, odciągnęli go na stronę szamoczącego się, i ks. Baryczka, korzystając z odkrytych mu drzwi, zwolna, mierząc Kochana wzrokiem spokojnym, wyszedł z izby.
Pogoniłby może za nim Rawa, nie dano mu, Dobek silny, przyparł do ściany i wołać począł, aby się opamiętał.
Kuba zaklinał i prosił, przypadli inni, Kochan choć się miotał i wykrzykiwał, dał się wreszcie do ławy doprowadzić, posadzić na niej i powoli trochę przytomności odzyskał.
Czuł, że przegrał sprawę, i walka, do której wyzwał, źle się dlań skończyła... bolało go to nad wyraz... Zamilkł w duszy, sobie odwet obiecując.
Pomiędzy biskupim dworem a Wawelem rozbrat już był zupełny... Król nie okazywał ani niepokoju, ni troski, przynajmniej powierzchownie nie chciał wiedzieć o tem, co mu groziło, a o czem mu tylko usłużni z boku donosili.
Naganiał Kochana, zakazywał wznawiać rozmowę, a że ks. Suchywilk, wysłany do Bodzanty, nie przyniósł żadnej odpowiedzi, nie domagał się o nią.
Życie szło zwykłym swym trybem spokojnym. Król sprawami państwa zajmował się pilno, zaprowadzał ład i porządek, gdzie mógł; kazał budować i jeździł wznoszące się oglądać gmachy. O oddaniu Złockich dóbr mowy nie było.
Gdy spokój taki panował na Wawelu — około Biskupa skupiało się wszystko, co królowi było niechętnem. Chciano wyzyskać duchowieństwa opór przeciwko władzy królewskiej.
Im Kaźmirz zachowywał się obojętniej, — chłodniej — tem oburzenie na Biskupstwie wzrastało, a ks. Baryczka je żywił coraz nowemi doniesieniami.
Biskup Bodzanta, zgryźliwy, niespokojny, chciwy znaczenia człowiek, kosem okiem patrzał na ścisły związek króla z Arcybiskupem Bogorją, na powolność jego dla Kaźmirza, na wpływ, jaki mu ona dawała i stanowisko, które siostrzan arcybiskupa, Suchywilk, przy królu zajmował.
Pomiędzy Gnieznem a Krakowem ciągłe, choć ciche były zatargi. Bodzanta pragnął odzyskać dawne niezależne znaczenie duchowieństwa, które monarchów stanowiło i zrzucało, i niemal od nich więcej mogło... Wzrost władzy świeckiej, — zwierzchnictwo metropolii gnieźnieńskiej, zmniejszone znaczenie biskupa krakowskiego jątrzyło go. Bojowniczego ducha, pragnął wywołać walkę, pewnym prawie będąc zwycięztwa i poparcia w Rzymie... Wyświęcony na pasterza mimo wyboru kapituły, bez jej wiedzy, złamał był jej niechęć ku sobie, tak samo się spodziewał zwyciężyć króla i zmusić go do większego poszanowania duchownej władzy.
Nie szło już o same dobra Złockie; król, który śmiał się opierać biskupowi, malowanym tu był jako człowiek najgorszego obyczaju, rozpustny, samowolny, a biskup odgrażał się, że z obowiązku swojego skarci go.
Podżegano tę waśń, z każdym dniem rosnącą, donoszono na zamek, król wcale nie chciał o tem słyszeć, ani okazać, że się czegokolwiek lękał.
Na biskupstwie wiedziano też o wszystkiem, co się prywatnego życia Kaźmirza tyczyło, sprawa królowej podniesioną została na nowo... Liczono kochanki niebywałe, zgorszenia wymyślone.
Baryczka z wesela u Swiniagłowy powrócił w największem gniewie i wprost pobiegł do biskupa na skargę, zuchwały postępek Kochana kładnąc też na karb królewski.
Nie ośmieliłby się taki dworzanin napaść na kanonika i wikarjusza, gdyby ze strony nie był pewien poparcia...
Biskup Bodzanta wciąż jeszcze spodziewając się, że samemi groźbami zmusi Kaźmirza do ustąpienia i upokorzenia — czekał...
Ale na zamku wcale już nie bywał. Król widywał go tylko w kościele, do rady nie był wzywanym... Spotykali się z dala; unikając nawzajem.
Tymczasem Baryczka niecierpliwy, naglił na Bodzantę. Według niego zgorszenie było straszliwe, wystąpienie stanowcze — konieczne.
Biskup naostatek, dnia jednego, przyciśnięty, znaglony, postanowił nazajutrz jechać na zamek. Król właśnie był z polowania w Niepołomicach powrócił, a mówiono, że do Pragi się wybierał.
Odwiedziny te czeskiego dworu, jak wszystkie czynności królewskie, tłómaczono sobie tem, że Kaźmirz się tam swobodniej mógł zabawiać i piękne czeszki wabić do siebie.
Na zamku dowiedziano się wieczorem, że nazajutrz z kościoła Bodzanta ma być u króla.
Kaźmirz czekał.
Łagodny i dobry dla maluczkich, tam, gdzie jako król stawać musiał, przywdziewał powagę, i nie dawał się łatwo zastraszyć...
Biskup występując — nie chciał z tego kroku czynić rozgłosu, a wahał się jeszcze wojnę rozpocząć... Miał więc na osobności króla strofować.
Kaźmirz się tego spodziewał...
Po skończonem nabożeństwie, zaledwie król miał czas przejść do zamku, gdy mu oznajmiono Bodzantę. Wyszedł według zwyczaju na powitanie, nie okazując względem niego najmniejszej w postępowaniu zmiany.
Miał tę wyższość nad Biskupem, iż najzupełniejszą krew zimną zachował, gdy Bodzanta, który długo się na ten krok zbierał, długo wewnątrz gryzł się i niepokoił — szedł zawczasu poruszony — przedwcześnie już gniewny.
Po przywitaniu, gdy zasiedli oba, a kilku urzędników stało opodal, niepewnym głosem, rzucając oczyma zapalonemi, biskup zażądał rozmowy na osobności, Kaźmirz skinął, usunęli się wszyscy.
Wielki chłód i nieporuszona tem powaga króla, Bodzantę coraz mocniej rozjątrzały...
— Z obowiązku ojca duchownego miłości waszej — odezwał się głosem drżącym i przerywanym — przyszedłem tu... Odpowiadamy za owieczki nasze... za najmniejszą z nich, cóż dopiero za taką, której przykład świeci wszystkim, albo w ciemności ich pogrąża.
Spójrzał na króla, który słuchał, najmniej nie okazując wzruszenia.
— Miłościwy królu... pocznę od sprawy kościelnej... krzywda się stała nie tylko mieniu, ale powadze kościoła i mojej. Zabrano mi dobra...
— Wiem o tem — przerwał Kaźmirz spokojnie. — Posyłałem z tem do was ks. Jana, aby sprawę wytłómaczył. Nikt, tylko przodkowie moi majętności te kościołowi nadali, odbierać mu ich nie myślę. Stanął układ pomiędzy mną a ś. p. poprzednikiem waszym Jangrotem o zamianę; z mocy umowy tej zabrałem Złockie, dam inne dobra...
Biskup natychmiast wpadł w gorączkę wielką, którą już był z sobą przyniósł, i krzyknął:
— O żadnych układach nie wiem, żadnej zamiany nie chcę... własności kościelnej się upominam!! Idzie mi o powagę moją, o nienaruszalność mienia naszego, którego ja stróżem jestem.
I dodał złośliwie, na myśli mając Bogorję:
— Nie jestem z tych pasterzy, którzy przez grzeszną pobłażliwość dla władzy świeckiej na frymarki się puszczają...
Zły przykład może zgubne wydać owoce. Co kościół raz dostał, to mu odebranem, zamienionem być nie może — jest nietykalnem.
Spojrzał na króla, na którego twarz rumieniec nawet nie wystąpił.
— Szanuję ja kościół, wiernem jestem dzieckiem Rzymu, lecz w sumieniu będąc spokojnym, opierając się na umowie, gotówem z tem i do Rzymu — a dóbr oddać niemogę, bobym się na pośmiewisko wystawił.
— Więc wolisz wasza miłość mnie narazić na nie! oburzył się Bodzanta...
Grozicie mi Rzymem? ja też do niego znam drogę!!
Ton jakim to mówił biskup, był zaczepny, grożący, niewłaściwy do króla, Kaźmirz też nie odpowiedział nic.
Sparł się na ręku, twarz zwrócił do mówiącego wypogodzoną — słuchał...
Biskupa chłód ten drażnił i do gniewu pobudzał.
Król więc nawet uniewinniać się, nawet łagodzić go nie chciał!!
— Nie z jednem tem przyszedłem do was, miłościwy królu — czekałem długo, milczałem nadto, sumienie obciążone mam... któż wam powie prawdę, jeżeli nie ojciec duchowny, nie ja??
Źle żyjesz, królu... toż samo, co niegdyś Stanisław wyrzucał Szczodremu, ja muszę Wam powtórzyć — żyjesz źle... królowa odsunięta, odepchnięta, miłośnice wasze palcami skazują. Królestwo wasze pójdzie w niewolę i pod panowanie obcych za grzechy wasze.
Jako ojciec duchowny, wzywam was, królu, po chrześcijańsku żywot rozpoczniejcie na nowo. Precz z nierządnicami, precz z zuchwalstwem i ulubieńcami, królowa powinna powrócić... Domagam się tego...
Głos drżący, coraz mocniej biskup podnosił, tak, że go z drugiej izby słyszeć było można, Kaźmirz pobladł nieco, surowszym wyrazem twarz się oblokła.
— Znam grzechy moje — rzekł — i przed Bogiem za nie odpowiem.
Z żoną żyć — nie mogę... Nierozważne było małżeństwo, ale znoszę je, królowej się krzywda nie dzieje. Miłośnic moich nie widzi nikt, a więcejbym ich mógł ukazać przy opatach i prałatach kościoła, którą mu głową jesteście, niż przy mnie. Oczyśćcie naprzód co bliżej was jest i większe zgorszenie czyni.
Biskup rzucił się z siedzenia — podnosząc rękę.
— Królem jesteś — krzyknął, ale twa wiedza nie sięga nas! Kościelne sługi do was nie należą.
Raz jeszcze wzywam o poprawę żywota, abym niebył zmuszony użyć tego oręża jaki mi jest zwierzony...
Jeżeli kościół cię odepchnie, zachwieje się korona twa, pójdziesz jak ojciec wygnańcem, ale jak on nie powrócisz...
Wspomnienie ojca, króla poruszyło do żywego, zalała się twarz blada krwią.
— Czyńcie ze mną co chcecie, zawołał groźno, lecz świętej pamięci rodzica nie tykajcie!
Niemacie do tego prawa...
Wstał i z dumą odezwał się:
— Żegnam was.
Biskup stał jeszcze, mając gwałtowniej napaść na króla, gdy ten, powolnym krokiem ku drzwiom podszedłszy, zasłonę szkarłatną podniósł i zniknął
Bodzanta padł na krzesło. Potrzebował ochłonąć... Prawie w tej samej chwili drugiemi drzwiami wszedł Suchywilk, Otto z Pilicy, Wojewoda i Starosta sandomirski, Jaśko z Melsztyna i kilku innych.
Ostatni z nich, skłoniwszy się biskupowi, rzekł cicho — że król się uczuł niezdrowym i kazał Bodzantę przeprosić.
Niechcąc okazać, jak był gniewnym i czuł się obrażonym, biskup wstał żywo z siedzenia, zamruczał coś, pobłogosławił pospiesznie przytomnych i skierował się ku wyjściu.
Z poszanowaniem dwór go cały odprowadził.
Tak się skończyło owo posłuchanie na którem ks. Bodzanta daleko większe pokładał nadzieje. — Powrócił na dworzec swój smutny, bo w duszy przekonany, iż niezręcznem wspomnieniem ojca królewskiego, rzecz dobrze poczętą popsuł. Czuł się do winy, do której przyznać się nie chciał
Na dworcu czekał nań z wielką niecierpliwością ks. Baryczka — i wniósł z milczenia upartego biskupa, że krok się nie powiódł.
Nie prędko ochłonąwszy, Bodzanta w krótkich słowach opowiedział mu, że uporu króla przełamać nie mógł, że rzucił może tylko nasienie, które rozwaga rozwinie... Potrzeba było czekać, dać czas do niej.
Ks. Baryczka był całkiem przeciwnego zdania. Pocałował w rękę Bodzantę, ale sprzeciwił się stanowczo.
— Nie trzeba im dawać czasu do rozmysłu! nie! Bić żelazo, póki gorące, nie dać odetchnąć, piorunować, klątwę zawiesić nad głową...
Uniósł się.
— Nie chcecie wy sami mieć z bezbożnikiem do czynienia, macieli nadto litości w sercu i dobroci — szlijcie mnie! Nie ulękne się, pójdę, wziąwszy krzyż w ręce, w obec ludu karcić go będę, po kościołach obwołam... Dla mnie on nie królem ale niepoprawnym, zatwardziałym grzesznikiem, wiarołomcą...
Wpadł w szał wielki ks. Baryczka, aż Bodzanta, którego zawstydzał tem bohaterstwem, musiał pod posłuszeństwem kazać mu się pohamować i zmilczeć. Ledwie to na chwilę usta mu zamknęło.
Na Wawelu, gdzie znaczniejsza część dworu króla część rozmowy mimowolnie słyszała, gdyż Bodzanta głos podnosił — zburzenie było nie mniejsze. Niektórzy się na biskupa odgrażali, chciano skarżyć do Rzymu, Otto z Pilicy wołał, żeby go uwięzić należało za nieposzanowanie króla. Inni, umiarkowańsi, widząc, że Kaźmirz zachował się spokojnie i rozmowy nawet o wypadku tym nie wznawiał — wnioskowali, że z wielkiej chmury tej burzy nie będzie.
U stołu króla mówiono o turniejach, o nowej broni, o nowinach z Węgier, o krzyżakach — a o biskupie ni słowa.
Tylko Otto z Pilicy, przywiązany do króla, uspokoić się nie mógł. Kochan go nie spuszczał z oka. Już wprzód go usposobił jak mu było potrzeba. Wnet po obiedzie zeszli się z nim w kątku izby z której inni się rozchodzili.
— Panie Wojewodo, rzekł Kochan uśmiechając się, po cichu — króla znam — darowałby on biskupowi wszystko, ale nieposzanowania pamięci ojca nie przebaczy. Wiem to — że choć sam mścić się nie będzie, gdyby kto się zań ujął przyjmie wdzięcznie. Macie tam dobra biskupie pod bokiem... Hę? Każcie urzędnikom swym, aby klesze dokuczali. Będzie musiał do króla na skargę, naówczas wszystko się zładzi.
Otto z Pilicy nie był od tego.
— Zrobię tak, rzekł — są spory o granicę... łatwo mi przyjdzie dokuczyć Bodzancie...
Kochan w ramię go pocałował.
— Stary dobre oczy ma, gdy cudze rzeczy wypatruje — dodał, a co pod nosem u niego się dzieje nie widzi. Zabawna to historya, o której prawią ludzie o nim i bracie jego, Zawiszy. W rodzinnym swoim Janikowie Bodzanta zamek budować kazał, bo mu się zachciało króla naśladować... Zwierzył ono budowanie bratu. Lat już kilka trwa owo bajeczne a kosztowne wznoszenie zamczyska, na które ani jednego kamienia, ani belki jednej nie sprowadzono, a Zawisza co roku płacić Biskupowi każe za to, czego nie zrobił. Słuchając go, gdy o zamku prawi, którego na świecie nie ma, gdy biskup się rozkoszuje i rozporządza — ludzie boki zrywają.
Bodzanta by rad do Janikowa dojechać i te mury, na których tyle kop groszy dawał, zobaczyć — lecz, Zawisza baczny, zawsze mu coś przeszkodzi... Tymczasem pieniądze do kalety wsypuje...
Zabawiwszy Wojewodę tą powiastką, która wcale zmyśloną nie była, Kochan nastał jeszcze na to, aby biskupich dóbr nie szczędził.
— Jedyny to sposób — odezwał się — sam sobie sprawiedliwości nie wymierzy, musi po nią do króla — wówczas dopiero my się i o Złockie dobra z nim rozprawimy, wymożem zamianę i jaką taką zrobiemy zgodę.
Otto z Pilcy, który Kochanowi ufał, nie wspominając o tem królowi, nazajutrz pojechał do Sandomierza i natychmiast się wziął do dzieła.
W dni kilka dziekan przybiegł na dwór biskupi z lamentem wielkim... Królewscy urzędnicy w lasach gospodarzyli, osadników brano z ziemi biskupiej i przesadzano — wojsk oddział jakiś zajął część majętności biskupich.
Gwałt ten, który od czasów wojen Łokietkowych był bezprzykładny, nie mógł być przypadkowym, czuć w nim było rozkaz z góry, skazówkę, wydaną wojnę.
Biskup, słuchając przybyłego ze skargami, na zamek chciał natychmiast — z groźbą wyraźną — klątwy. Ledwie go wstrzymano.
Posłał po Baryczkę...
Ten tryumfował.
— Stało się, jak przepowiadałem — zawołał — bezkarnie uszło jedno, probują więcej — cierpliwość pasterska wynagrodzona! Tu piorunów potrzeba! piorunów, piorunów!!
Zebrano tegoż dnia kapitułę na radę...
Od mianowania i wyświęcenia przez Papieża biskupa Bodzanty, choć kapituła opierać mu się nie mogła, zawsze między nią a nim nie było miłości wielkiej. Zebrani kanonicy przyszli w milczeniu, wysłuchali żałoby, nie odpowiadali nic na wnioski, do serca jednak tego zatargu nie wzięli.
Bodzanta też o radę ich niepytał... Baryczka nim owładnął zupełnie, szedł z nim nie oglądając się na nikogo.
Ks. Marcin do wojny, na męczeństwo — gotów był, chciał natychmiast iść biskupowi towarzyszyć, poprzeć go...
Po długiej naradzie Bodzanta uznał, iż mu powtórnie iść raz odprawionemu nie przystało — Baryczka ofiarował się w imieniu jego uroczyście udać się na zamek z przestrogą do króla i ostatnią groźbą.
O ile on pragnął tego — biskup się wahał jeszcze. Radby był mniej gwałtownego wybrał posła... lecz — Baryczka nastawał, prosił, błagał...
To, o czem marzył, spełnić się miało nareszcie! Bodzanta dzień postanowił. — Było to w końcu stycznia, król ciągle na łowy jeździł, obawiano się, aby im nie uszedł. Jak skoro postanowiono, iż na zamek ma iść — ani dnia nie chciał już folgować ks. Marcin...
Długie oczekiwania, gwałtowna żądza wystąpienia przeciwko zgorszeniu, gorliwość nadzwyczajna człowieka przejętego świętością posłannictwa swojego, nie dały mu w nocy zmrużyć oka.
Spędził ją na klęczkach w zimnej izdebce swej, modląc się aby go Bóg natchnął, dał mu siłę i wymowę, moc przekonywającą. O świcie poszedł mszę świętą odprawić do kościoła na Wawelu — w czasie której płakał i Bogu dziękował, iż mu dozwolił narażać życie dla chwały swojej...
Gdy z tą gorącą modlitwą na ustach powracał do zakrystyi, nie widząc nic, cały w sobie i pełen świętej gorączki, zapału męczeńskiego — spostzegł[7] w niej, zrzucając z siebie szaty obrzędowe, stojącego i jakby nań oczekującego Suchywilka.
Były to dwa zupełnie sobie przeciwne i nie mogące się pogodzić charaktery. Zacne oba, różne zupełnie. Baryczka na apostoła stworzony, Suchywilk na spokojnego władcę i kierownika.
Modlił się więcej Baryczka, skuteczniej od niego był czynnym Suchywilk. O ile tamten gorącym, ten był rozważnym. Pierwszy znał świat, jakim go widział z kościoła i od ołtarza, drugi jakiego się z życia nauczył.
Ks. Marcin, przeczuwając, iż mu tu grozić może rozmowa, której wcale nie życzył, starał ię[8] jej uniknąć — chciał wynijść natychmiast.
Ksiądz Suchywilk z powagą zaszedł mu drogę i pozdrowił go.
— Słówko, mój ojcze, rzekł, choć widzę, że się spieszycie. Posłuchajcie mnie.
Nie było sposobu odmówienia chwili rozmowy.
— Duchownym jestem jak wy, mój ojcze, mówił dalej ks. Jan. Sprawy kościoła, stanu naszego, obchodzą mnie tak gorąco jak was. Wiem, co wczoraj doniesiono, iżeście z rozkazu pasterza wysłani do króla.
Woli biskupa swego żaden z nas, duchownych, opierać się nie może. Spełnijcie ją, lecz ojcze mój, słudzy kościoła ludźmi są, a Bóg gniewem i namiętnością źle bywa usłużonym. Postąpcie łagodnie uczynicie więcej i lepiej.
Zczerwienił się Baryczka.
— Postąpię, jak mi sumienie moje i obowiązek nakazuje, odparł niecierpliwie. Środki łagodności wyczerpane zostały, potrzeba grozy i odwagi!
Chrystus frymarczących chłoszcząc gnał precz ze świątyni, słudzy też jego bicz ten czasem w ręce ująć muszą na grzesznych.
Suchywilk słuchał cierpliwie.
— Tak, Chrystus raz w życiu tylko za nieposzanowanie domu ojca swojego chłostał... i Chrystusowi Panu bicz przystał bo on był Bogiem... Myśmy ludzie, nam jego pokora, łagodność, jego miłość i pobłażanie w spadku się dostały... Przekazał nam je w słowach Pawła świętego...
Ojcze mój — zaklinam was! nie unoście się. Klękniejcie na modlitwę raz jeszcze, proście Boga, aby pokój zesłał na duszę waszą, idźcie z prawdą na ustach, ale z miłosierdziem w sercu... Grzesznym jest król, nie proszę was, abyście dlań mieli pobłażanie — błagam, abyście byli panem nad sobą... Królem jest...
— Dla mnie człowiekiem i grzesznikiem! odparł Baryczka.
Suchywilk ręce załamał.
— Wielbię, rzekł, święty zapał wasz i gorliwość — szanuję tę odwagę — lecz nie sprawicie nią tego, co uczynić chcecie, oburzycie, nie nawrócicie go...
Powstanie ztąd walka, która zamiast zbliżyć nas do tronu, oddali od niego, przyniesiesz zgorszenie...
Bądźcie jak Chrystus Pan surowi a miłosierni, prawdomówni a litośni...
Baryczka poruszył się niecierpliwie.
— Mam to przekonanie, zawołał, iż święte posłannictwo spełniam, i że w takich godzinach posługi kościołowi, Bóg na niegodną czeladź swą zlewa z góry promień ducha świętego... On sam przezemnie mówić będzie. Gdybym rozumem mym ludzkim, ten głos boży w sobie tłumił a psował — byłbym grzesznym!! Modliłem się do ducha Świętego! To rzekłszy ks. Baryczka, pokłonił się, i nie chcąc już przedłużać sporu, z zakrystyi wyszedł.
Gdyby o takim stanie ducha, w jakim się znajdował, powiedzieć można, iż upojeniem jest, możeby to najlepiej go malowało. W upojeniu posłannictwem tem, odziany w komżę i stułę, z krzyżem w ręku, sam jeden, blady, stanął ks. Baryczka w sali wielkiej, poprzedzającej izby króla.
Wiedział, że tu miał nieprzyjaciół, że mu może nawet przystępu do króla bronić będą. Od progu spotkały go wejrzenia urągliwe, dumne — złośliwe.
Nic go to nie obeszło.
Odwracano się od niego, nie chcąc widzieć
Śmiało postąpił ku Dobkowi Bończy, który był najbliżej i na głos się odezwał.
— Oznajmijcie o mnie królowi. Przychodzę przysłany przez Biskupa, w poselstwie od niego.
Dobek ani żaden ze stojących w pobliżu, nie odpowiedział mu z razu... Zbyto go milczeniem. Powtórzył dobitniej i głośniej jeszcze toż samo.
Od niechcenia Przedbór Zadora, zdala rzucił za całą odpowiedź.
— Z królem się widzieć nie można.
— Zatem czekać tu będę, i nie poruszę się ztąd, aż godzina przyjdzie... — odparł Baryczka...
Nastąpiło milczenie.
Potrzeba było męztwa, aby wśród dworu młodzieży szyderskiej, wejrzeń pogardliwych, gwaru umyślnego, potrącania, wytrwać na stanowisku.
Ściskając krzyż w dłoni, blady, mrucząc modlitwę, Baryczka stał nieporuszony.
Ci, którzy sądzili, że się go pozbyć potrafią, widząc ten opór kamienny, zaczynali być niespokojni. Jawnem było już, że Baryczka nie odejdzie z własnej woli, a duchownego nikt się nie mógł ważyć za drzwi wyrzucić. Godzina upłynęła na takiem oczekiwaniu.
Ludzie wchodzili i wychodzili z komnat królewskich, dworzanie mieniali się, przesuwały postacie obce, którym posłuchanie dawano, Baryczka czekał.
Ci, którzy śmiechem go przyjęli i lekceważeniem, patrzali nań z trwogą. Kochan wyglądał razy kilka i znikał. Naostatek obrachował to, że im dłużej go wytrzymają i więcej udręczą, tem więcej żółci się i gniewu w nim zbierze.
Po kilku innych, wskazano, nic nie mówiąc, drzwi ks. Baryczce... Wszedł do komnaty króla, a wchodząc, umyślnie za sobą zostawił otwarte podwoje, po za któremi ciekawy dwór natychmiast się zebrał i nacisnął.
Kaźmirz siedział u stołu — królewskie swe przybrawszy oblicze, nie to, jakie miewał, gdy rozmawiał z chłopami i żebrakami, i kumoszkom w ulicach Krakowa pozdrawiającym go, odpowiadał.
Ks. Baryczka ledwie głowę przed nim skłonił.
Usta otworzył, chciał przemówić, i uczuł teraz dopiero, że gorączka oczekiwania, męczarnia, jaką znosił od wczora, wysuszyła mu język i usta. Musiał czekać chwilę, nim zdołał się odezwać.
— Jestem przysłany do Miłości Waszej — rzekł ponuro, przez Pasterza naszego, i w jego imieniu tu stawam, jego wolę głoszę.
Raz już Pasterz napominał Was, królu, o życia poprawę, o poszanowanie kościoła... słowa jego próżno przeszły... Owszem, mścić się jeszcze za nie ważono...
Nie przystało ojcu drugi raz dziecięcia napominać... Jam tu za niego, nie z upomnieniem już, ale z groźbą...
Spojrzyjcie na życie swe... godneli ono króla? Wszystkie prawa Boże pokruszyliście dla dogodzenia namiętności, kościołowi zabieracie mienie, napomina biskup, zemstę wywieracie na nim... Królowa wygnana...
Kaźmirz zmarszczył brwi groźno, i znak dał ręką.
— Dosyć — zawołał — com od biskupa mógł cierpliwie wysłuchać, od ciebie...
— Kapłan jestem — odparł dumnie Baryczka.. poseł jestem... sługa Boży, musicie słuchać głosu mojego, a wzgardzicie nim, klątwę rzuci kościół...
— O klątwie słyszałem — odparł król obojętnie — widzicie, że się jej nie uląkłem...
Spojrzał na Baryczkę.
— Wy macie klątwy, z których Rzym rozwiązuje i rozgrzesza, rzekł, ale ja też mam siłę i moc królewską. Jesteście ziemianinem tej korony, ja sędzią.
— Nie nademną — wykrzyknął Baryczka — nie jestem królestwa tego podsądnym, pan mój w Rzymie, sąd mój przed biskupem... nie należę do Was, królu...
Blady, wstał król z siedzenia, udając obojętność, lecz ręce mu drgały i usta, oczy biegały po komnacie, jakby szukały kogo, coby go uwolnił od natręta.
Baryczka stał, czując, że nie przeszły wyrazy jego bez wrażenia...
— Mór i głód i straszne klęski padały na to królestwo — począł znowu — padną większe jeszcze, bo grzesznemu ludowi, którego pan jawnogrzesznikiem jest — nie przebaczy Bóg i miłosierdzia mieć nad nim nie będzie...
Potomka ci nie da on, zczeznie na tobie ród, rozsypie się państwo twe... mury, które wznosisz, pójdą w gruzy, bogactwa, które gromadzisz, rozszarpią nieprzyjaciele, kamień na kamieniu nie pozostanie z Sodomy i Gomory... bo wkrótce jednego sprawiedliwego nie będzie tu, gdy ten, co najsprawiedliwszym być winien, w grzechu się tarza.
Królu a Panie, wołam do Ciebie głosem Bożym, popraw się... wyzywam Cię do upamiętania.
Kaźmirz w ciągu tego natchnionego wołania stał u okna i patrzał w nie oczyma nieruchomemi. Widać tylko było niecierpliwe drganie, które tamował. Postanowił nie odpowiadać więcej, i raz odwróciwszy się od Baryczki, nawet już nań nie spojrzał.
Było w tem coś tak wzgardliwego, tak groźnego, że ks. Marcinowi słowo na ustach zamarło...
Zmięszał się — umilkł.
Po za nim w otwartych drzwiach, zgromadzony dwór szeptał, burząc się. Słyszał, jak mówili:
— Precz go wyrzucić! precz!
Lecz nikt zbliżyć się i tknąć go nie śmiał.
Nastąpiła chwila milczenia.
Kochan do drzwi przyparty, z pięściami zaciśniętemi, rozjadły, wstrzymywał się całą siłą od zuchwałego kroku w obec króla. Kilka razy chwytał za mieczyk i rzucał go.
Tuż za nim Przedbór i Pakosław Zadory, jakby na rozkazy jego oczekujący, z tem samem co on uczuciem, spoglądali na nieustraszonego księdza...
Starszyzna dworska, widząc ich tak oszalałych, szeptała wstrzymując i nie dopuszczając, aby się na Baryczkę porwali...
On stał chwilę jeszcze...
— Spełniłem, co mi nakazano — odezwał się w końcu — pomnijcie, że klątwa wisi nad głową waszą.
Nie odwrócił się król, Baryczka zatrzymał się oczekując słowa, gdy Kaźmirz bliżej jeszcze się ku oknu przysunął, i jakby coś w podworcu widział, co go najmocniej zaprzątało, cały się tam pochylił.
Ks. Marcin zawahał się nieco, potem krokiem śmiałym zawrócił do drzwi, i pomiędzy rozstępującemi się dworzany nazad do pierwszej izby wszedł...
Otarł się prawie o stojącego przy progu Kochana, który go za rękaw komży pochwycił.
— Com ci przyrzekł, to dotrzymam! rzucił mu w ucho. Zginiesz, klecho!
Baryczka nie zdawał się słyszeć groźby, modlił się, i powolnie nazad do zakrystji iść począł. Zdala za nim gawiedź ciekawa krocząc, przeprowadziła go aż do drzwi kościelnych, w których zniknął.
Wprost przed wielki ołtarz podszedłszy, kląkł się modlić.
Z niecierpliwością i niepokojem oczekiwał powrotu jego biskup. Dłuższy, niż się spodziewano, czas upłynął, nim się zjawił z twarzą posępną Baryczka.
Spojrzeli na siebie — Bodzanta czytał w jego twarzy...
Sił zabrakło mężnemu szermierzowi na opowiedzenie smutnej wyprawy swojej, wyczerpały się one bezsennością, modlitwą, samem tem wystąpieniem bohaterskiem, odepchniętem wzgardą milczącą.
Bodzanta, widząc go drżącym i osłabłym, sam mu przyniósł kubek wina i zmusił, aby w nim umoczył usta.
Ten rozogniony niedawno, gotów na męczeństwo kapłan, łzy miał na oczach teraz i drżał znękany. Zdało mu się niepojętem to, co go spotkało. Był pewien tej siły, o którą się modlił, i pewien skutku — niemoc własna przyprowadzała go do rozpaczy, upokarzała.
Nie mógł jej inaczej sobie tłómaczyć, tylko tem, że niegodzien był łaski Bożej, o którą się modlił, aby nań spłynęła.
Bodzanta gniewnym był, oburzał się.
— Nie lęka się klątwy król, zawołał — więc mnie do rzucenia jej zmusi! Nie ulęknę się i ja jej skutków... Stanie się, co Bóg przeznaczył — imię Jego niech będzie błogosławione...
Smutnie głowę zwiesił na piersi.
Pozostawała ta jedna ostateczna broń... Wojna była wypowiedzianą, zgoda bez upokorzenia niepodobną. A jednak, choć gotowym się opowiadał do użycia oręża tego Bodzanta, wahał się jeszcze...
Baryczka łzy ocierał...
Na biskupstwie milczenie było, znękanie, nieokreślona jakaś obawa jutra i niepewność. Stał Pasterz na skraju, nad ostatecznością doniosłości największej, przed którą się cofnąć nie mógł.
Przerażała go ona...
W ostatnich czasach rzadsze coraz stawały się klątwy i interdykty, w samym Rzymie nie pochwalano pośpiechu, nie doradzano ich, widząc, że wielka siła tego duchownego oręża osłabła znacznie.
Kaźmirz miał u stolicy apostolskiej jeśli nie takie zachowanie co ojciec, to poszanowanie pewne i obrońców. Sam Arcybiskup Gnieźnieński był z nim i musiał stanąć w jego obronie.
Gotowała się więc dla biskupa Bodzanty ciężka do spełnienia ostateczność, brzemienna nieobrachowamemi następstwy. On sam, kościół, wierni cierpieć mieli, królestwo narażone być mogło, nieprzyjaciele korzystać z osłabienia władzy króla...
Lecz cofnąć się nie czas było...
Król nie odwrócił głowy ku wychodzącemu Baryczce, nie spojrzał nań, nie odpowiedział nic, lecz gdy po chodzie i ruchach, domyślił się zbliżającego Kochana — będąc pewien, że ksiądz odejść musiał. — Spojrzał nań — Rawa widokiem twarzy, nagle zwróconej ku sobie, przeraził się i zadrżał. Rzadko Kaźmirza szlachetne rysy, którym wiek dał już marmurowy spokój i majestat, tak silnie odbijały, co się w duszy jego działo. Królewski kunszt zamykania uczuć we wnętrzu, aby świat im ani się dziwić, ni cieszyć, ani mógł urągać, posiadał Kaźmirz w wysokim stopniu. Rzadkie godziny swobody w małem kółku dawały poznać, co cierpiał i czego doznawał. Nawet ten nieprzezwyciężony smutek groźnego przeczucia, iż bezpotomnym być ma, i z rodu ostatnim, umiał król zamykać w sobie. Wylewał się z nim tylko przed najbliższemi...
W tej chwili poruszonym był tak silnie, obrażonym tak boleśnie, iż zapomniał o godności swej, a wiedział może, iż nikt obcy go nie zobaczy, i nie zdradzi.
Kochan, którego postawa i oblicze kipiały jeszcze uniesieniem gniewu, zamienił z nim wejrzenie tylko — król mniej niż zwykle pewnym krokiem poszedł ku siedzeniu swemu przy stole, padł na nie i sparł się na ręku.
Z wolna przychodził do siebie.
Kochan stał przed nim, jakby na rozkazy oczekiwał, nie śmiał się odezwać — król oczyma błędnemi, długo wodził po komnacie — drgnął, jakby ciężar z ramion chciał zrzucić — ruszył się, jakby wstać miał, siadł znowu i zapytał o Suchywilka głosem cichym.
Nie było go na Wawelu. Kochan spytał, czy po niego ma posłać, Kaźmirz zaprzeczył ruchem głowy. Po chwili rzucił pytanie, czy nań kto czekał, powiedziano mu o kilku przybyłych. Kazał podać wody i wina; otarł twarz i począł się po izbie przechadzać.
Ulubieniec nie śmiał mówić o tem, co się stało, a czego z innymi razem był widzem i słuchaczem. Wyszedł.
Równie z nim cały dwór przerażony był i rozjątrzony. Pobożniejsi lękali się następstwa, znając Bodzantę i Baryczkę, znaczniejsza część wrzała gniewem i zemstą. Nikt odgadnąć nie umiał, jakie było usposobienie królewskie, jeden Kochan, czytający najlepiej w jego twarzy, znalazł w niej rzadko bardzo objawiającą się obrazę ciężką, i pragnienie odwetu. Myśl tę, czyby był odgadnął lub nie, Rawa od pierwszej chwili miał najmocniejsze postanowienie pomszczenia się za króla. To, co powiedział Baryczce na weselu, co mu powtórzył u drzwi, poprzysiągł spełnić.
Rady w tem niczyjej zasięgać nie myślał — słuchał wewnętrznego oburzenia tylko.
— Klecha musi zginąć, powtarzał sobie, ażeby drudzy króla się szanować nauczyli.
Miłość dla króla zaślepiła go tak, że następstw tego kroku, który zamierzał — nie rachował.
Wyszedłszy z komnaty, do której natychmiast wpuszczono oczekujących, bo król już był odzyskał krew zimną i ze zwykłą łagodnością i uśmiechem przyjmował, poczynając od najbiedniejszych, co było we zwyczaju przy posłuchaniach, Kochan pobiegł do siebie.
Przedbor i Pakosław Zadorowie, powolni słudzy jego, bez których on obejść się nie mógł, pospieszyli za nim. Szedł zadumany Dobek Bończa, już powszechnie znany pod przezwiskiem świeżo zdobytym Fredry.
Mieszkanie ulubieńca królewskiego na zamku, acz szczupłe, bo ze trzech tylko izdebek niewielkich się składające, tak było wytwornie urządzone, jak on sam, do zbytku i okazałości przywykły.
W mniejszych rozmiarach znajdowało się tu wszystko, co w owych czasach najmożniejszych przyozdabiało mieszkania. Sam król, znający upodobania ulubieńca, mnodzy przyjaciele i ci, którzy łaski jego potrzebowali, obsypywali go kosztownemi podarunkami. Niejedną osobliwość miał od przyjaźnego mu Wierzynka. Sam on też, zamiast pieniądz zbierać i oszczędzać, chętnie błyszczące i wabiące oczy rzeczy kupował.
Izba główna i sypialnia pełne ich były. Lubował się w tem Rawa równie, jak w bogatym stroju. Ściany więc okrywały szpalery tkane i szyte, a na policach stały do koła naczynia najprzedziwniejszej roboty, z kości, srebra, złota, gliny i szkła weneckiego. Jedna ściana cała była zawieszona bronią najpiękniejszą, łukami i sahajdakami, szytemi złotem i perłami, tarczami z kruszcu, mieczami, których ciężkie, szerokie pasy często od tego, co na nich zawieszano, kosztowniejszemi były. Stół w pośrodku, cały osłonięty kobiercem, zastawiony był niemniej pięknym doborem złotniczych wyrobów.
Słowem, przepych panował tu największy, a cytra na wezgłowiu rzucona przy siedzeniu, domyślać się kazała, że Kochan niekiedy się i muzyką zabawiał.
W istocie, cytarzysta ulubiony królowej węgierskiej Elżbiety, która była miłośniczką muzyki i grajków z sobą wszędzie woziła, uczył Kochana do śpiewu sobie brzdąkaniem towarzyszyć. Kochan nie miał ani czasu, ani zdolności do muzyki, lecz zabawiał się nią w rzadkich chwilach spoczynku.
Gdy pospiesznie za nim nadążywszy tu, dwaj Zadorowie i Dobek, znaleźli się w małej izbie sklepionej, a Kochan się ku nim zwrócił, usiłując wyczytać z twarzy, jakie na nich zuchwalstwo Baryczki uczyniło wrażenie, znalazł ich wszystkich w takiem, jak sam był usposobieniu.
Tylko Dobek Fredro, który się nigdy nazbyt nie wydawał z tem co czuł i miał począć, stał na pozór chłodny. Lecz wiedziano, co ten jego chłód oznaczał. Zadorowie, nie nawykli pierwsi głosu zabierać, drżeli, oczekując, co Kochan powie.
— Klecha na siebie wydał wyrok — ozwał się po chwili Rawa. Gdyby mu to uszło bezkarnie, dalej król bezpiecznymby już nie był. Będą go po kościołach bezcześcić i na ulicach wytykać palcami.
Zamilkł nieco Rawa.
— Kto mi dotrzymać słowa pomoże, i klechę sprzątnąć — dodał, pewnym być może królewskiej łaski, a mojej wdzięczności.
Napaść go i zabić — dla niego byłoby może pożądanem, nie dla nas, powinien zginąć bez rozgłosu i nikczemnie...
Dobek słuchał, w boki się wziąwszy, patrząc z góry na Kochana, Zadorowie spoglądali na siebie, jakby naradzając się z sobą. Mówili zazwyczaj mało.
Wtem Fredro, wytrzymawszy chwilę, mruknął.
— Zła rada twoja, Kochanie. Ty wiesz, że ja nie pochlebiam nikomu, ani królowi, ani tobie. Powiem ci wręcz, zła rada.
Księdza sprzątnąć, łatwa rzecz, ale co z tego? Oni tego pożądają, na króla to zrzucą, zbójem go uczynią i wyklną. Kto wie! on się może na to poświęcił.
Ja króla bardzo miłuję, niemniej od ciebie, gdyby mu co groziło, życiebym zań dał i ubić się pozwolił, ale takiej zemsty na mizernym klesze nie radzę i do niej ręki nie przyłożę.
Oni tego chcą, on po to szedł, aby go męczennikiem uczyniono, król nim pogardził — masz skazówkę. Obrócił się do okna, zmilczał. Nie rzekł słowa.
— Ja króla lepiej znam, nikt go, tak jak ja, nie zna! zawołał Kochan obrażony — jemu nie przystało nic innego nad wzgardę, nasza powinność inna!! Ja wiem, co wiem.
Nie chcecie wy być z nami, obejdziemy się bez was.
Dobek kołpaczka na głowie poprawił, usta ściągnął.
— Właśniem chciał ci to powiedzieć, ażebyś się bezemnie obszedł — rzekł, ale dokończę dobrą radą; daj klesze żyć i nie porywaj się na niego...
Zdrów bywaj.
I Dobek z tą swą dumą spokojną, jaką mu dawała pięść i dusza silna, obejrzawszy się po izbie, zaświstał coś i wyszedł.
Zadorowie pozostawszy z Kochanem, zbliżyli się do niego. Tych on tak pewnym był, iż spełnią co każe i poleci, jak samego siebie. Gniew też jego podzielali...
Zaczęła się cicha we trzech narada, która dosyć długo trwała. To, co mściwi dworzanie zamierzali, nie było do wykonania zbyt łatwem, księdza napaść a choćby zarąbać, czy idącego z Wikarji na biskupstwo, czy powracającego nocą z jednym chłopcem i latarką, było łatwo, ale Kochan inaczej się go chciał pozbyć.
Uchwalono więc naprzód nie spieszyć z wykonaniem, aby zemsta doraźna nazbyt widoczną nie była, potem starać się księdza sprzątnąć tak, aby tego mściwego wyroku spełnienie pozostało na wieki tajemnicą.
Kochan dopuszczał, że go o to będą posądzać, nic mu to nie wadziło, lecz nie chciał, by mu dowiedziono morderstwa.
Pogróżki jawne były przeciw niemu — tem się gotów był chlubić, zabójcą wytykanym być nie chciał, bo — duchowieństwo też ścigać go mogło.
W ciemnościach i tajemnicy miała się dokonać zbrodnia.
Gdy po więcej niż godzinnej naradzie Zadorowie wyszli od Kochana z pomarszczonemi twarzami i zagryzionemi wargami, poznać było można, iż ich nie lada brzemię gniotło. Pobrali zaraz kożuchy i szli oba na miasto, każdy w swoją stronę.
Ze dworu wiadomość o rannem wystąpieniu Baryczki wkrótce się na miasto przeniosła. Wierzynek zawsze najprędzej bywał uwiadomiony o tem, co się działo na Wawelu. Chciał natychmiast do króla pospieszyć z prośbą i radą, ażeby cierpliwym był, lecz nim się wybrał, doniesiono mu, iż Kaźmirz wyjechał na łowy.
Rozmowa więc odłożoną być musiała.
Ks. Baryczka, o którego wielkiej odwadze tegoż dnia po wszystkich klasztorach i probostwach szeroko rozpowiadano, bądź co bądź, u znaczniejszej duchowieństwa części, znalazł poklask i uznanie.
Ci nawet, co najmniejby go byli mogli naśladować, wynosili to męztwo pod niebiosa. Wychwalano biskupa Bodzantę, który go wysłał, rozprawiano szeroko nad tem, co król pocznie.
Odgadnąć tego nie umiał nikt. Znano go z pobożności przystojnej, ale umiarkowanej bardzo. Kościołów i klasztorów nie obdarzał tak szczodrze, jak poprzednicy; zakładał ich mało. Wprawdzie świeżo łożył na prędkie zbudowanie expiacyjnej świątyni Bożego Ciała — lecz wiedziano, iż z Bogorją dobrami duchowieństwa frymarczył, i przypisywano mu zamiary oswobodzenia się od zbytniej duchowieństwa przewagi. Nie opuszczał nabożeństw, lecz nie trwał na nich długo, w pobożności jego gorącości i przejęcia się nią nie było.
W ogóle też zbytniej miłości u duchowieństwa nie miał, które śmiały krok Bodzanty i Baryczki witało, jako skuteczne usiłowanie przywrócenia dawnego stanu, dawnej powagi biskupiej, na równi z królewską stojącej. Bohaterem dnia stawał się ks. Baryczka, a że w istocie mężem był pobożnym, czystym i prawym, choć zbyt gwałtownego temperamentu, podnoszono go jako wyznawcę, jako już niemal męczennika za przekonania swoje.
Ażeby król, albo ci, co go otaczali, mścić się mogli na nim, nikt tego nie przypuszczał.
Oczekiwano zwycięztwa...
Po krótkim spoczynku w dworcu biskupim, Baryczka udał się do mieszkania swojego w domu wikarjuszów.
Tu on szczupłych dwie celek zajmował.
Człowiek się zawsze maluje w gnieździe swojem, choćby je nie sam zbudował. Życie wyciska się na tem wszystkiem, co mu posługuje za narzędzie i podkłady.
Dwie cele księdza Baryczki były tego najlepszym dowodem. Nieopalane nigdy, ciasne, zaniedbane, nawet tych węgli żarzących, któremi inne, pozbawione jeszcze pieców i kominów mieszkania, bo te dopiero w możniejszych domostwach zaprowadzono, nie widywały nigdy.
Ks. Marcin prowadził życie umartwień umyślnych a nielitościwych. W pierwszej izdebce mieszkał ubogi chłopak, który mu wieczorem nosił latarkę i towarzyszył, gdy wychodził — w drugiej tapczan, licho i twardo zasłany, klęcznik, dyscyplina z drucianemi haczkami na ścianie, krucyfiks prosty, nieco książek, odzież na kołkach, składały całe mienie. Licha skrzynka niezamknięta, mieściła bieliznę i pomniejsze mienie. Syn zamożnego dosyć rodu, raz wdziawszy suknię kapłańską, dobrowolnie stał się ubogim. Co miał, dzielił z biednemi, dla siebie zostawiał tylko tyle, by mógł życie utrzymać. Żadnych wygód nie potrzebował.
Modlitwa, posty, biczowanie, nieustanne posługi duchowne, w których drugich wyręczał — utrzymywały go w stanie podniecenia duchowego, w rodzaju ascetycznej gorączki, z której nie ostygał nigdy. Nie czuł więc nawet umartwień, na które się skazywał, bo stan taki rodzaj anestezyi sprowadza.
Zimno, głód, wyczerpanie, często dopiero wówczas dawały mu się uczuć, gdy na pół omdlały już upadał.
Surowy dla siebie, nie był też pobłażającym dla drugich — karcił, strofował, obchodził się z ludźmi bez litości, i ci nawet, co go szanowali, zdumiewali się, musieli być wdzięcznymi, — kochać go nie mogli. Zdawał się odstręczać umyślnie od siebie, aby mu miłość ludzka nie wynagradzała tego, za co chciał mieć w niebie zapłatę.
Jest to pewnikiem, iż najłagodniejsi ludzie, często przez samolubstwo światu się wdzięczą, aby uniknąć prześladowania i powolnością spokój sobie zakupić.
Ks. Baryczka postępował przeciwnie; ostrym i szorstkim był, aby go nie oszczędzano.
Widziano już w nim natenczas męża przeznaczonego do zajęcia najwyższych stanowisk w kościele, którego praw mógł być nieulęknionym obrońcą.
Wyjechał król na łowy... Przez dni kilka mówiono wiele o poselstwie Bodzanty do Kaźmirza, domyślając się różnie jego skutków. Ode dworu nic a nic słychać nie było.
Klątwa, zawieszona nad głową króla, zdała się do czasu odwleczoną... Biskup Bodzanta w postanowieniu trwał, ale z wykonaniem go nie spieszył.
Ks. Baryczka, jak przed spełnieniem swojego poselstwa niespokojnym był, wyzywającym, niecierpliwym, tak po niem stał się dziwnie pokornym i milczącym.
Pobożność kazała mu po dokonaniu czynu, który on sam za wielki uważał i w życiu stanowczy, nie chlubić się nim. Pan Bóg, wedle jego przekonania, skarał zarozumiałość, z jaką rzucił się na króla, odmawiając jej skutku. Włożył całą swą siłę i duszę w wysiłek — nadaremny.
Karcił się więc sam za zbytnie nadzieje.
Życie jego szło trybem dawnym, niezmienione, ustały tylko zbyt częste wprzódy odwiedziny biskupiego dworu. Siedział w kościele, modlił się, spełniał swe obowiązki duchowne.
Ubogie chłopię, sierotka, z ulicy wzięty Janczyk, posługujący mu, który jak psiak w oczy mu patrzał i z oczów wypatrywał wszystko instynktem przywiązanych zwierzątek — powiadał często, iż ksiądz jego smutny był, że się biczował dłużej, klęczał w nocy na podłodze zimnej i na modlitwie płakał.
Szpiegiem domowym był ten Janczyk, ale z dobrego serca, bo bał się równie ks. Baryczki jak kochał go. Wszystko też był winien jemu, począwszy od ciepłej odzieży i obówia, aż do pożywienia, którym ksiądz, poszczący ustawicznie, z nim się dzielił. Janczyk, który wprzódy z garnuszkiem od drzwi do drzwi chadzał, jak to było w obyczaju w Krakowie młodzieży, która do szkoły P. Maryi uczęszczała, nie mając żyć z czego; — teraz rumiano wyglądał, pyzato i rósł szybko.
Przywiązanym też był do dobrodzieja swojego nad wyraz wszelki i żył tylko w nim.
Nadchodziła wigilia św. Łucyi. Ks. Baryczka ze mszą świętą zaproszonym był do Franciszkanów, a że modlitwy zawsze długie poprzedzały świętą ofiarę, którą rano bardzo miał odprawiać, wybrał się z domu o mroku jeszcze, a chłopcu za sobą iść nie kazał.
Zazwyczaj powracał na obiad wspólny z innymi kapłanami, na wikaryi z nim mieszkającymi, czekano go napróżno dnia tego, i domyślając się, że mógł u Franciszkanów pozostać, siedli inni do stołu, Janczykowi tylko kazawszy z kuchni jego porcyę wydzielić. Po południu nie było księdza Baryczki.
Gdy wieczór miał nadchodzić, Janczyk, wszystko co było potrzeba, przygotował, spodziewając się pana z powrotem lada chwilę. Nigdy się ks. Marcin nie spóźniał zbytnio, bo codzień mszę św. odprawiając, wedle przepisów, przed północą, zasypiał, a długie wprzód odmawiał modlitwy.
Spóźnił się tego dnia bardzo, ogarek się dopalał. Janczyk coraz niespokojniejszym być zaczynał. Miarkował, jak inni, nawykli obchodzić się bez zegarów, iż godzina była północy blizka, a opóźnienie bezprzykładne.
Na lada szelest w domu wybiegał z ogarkiem do sieni, przysłuchiwał się. Wszyscy księża z dawna już byli popowracali, ks. Baryczki nie było. Janczyk modlił się już ze strachu. Wypadek był tak nadzwyczajny, iż chłopiec ku północy, nie mogąc wytrzymać, zapukał do drzwi sąsiednich, do ks. kanonika Andrasza, który zazwyczaj do późna się nad księgami zasiadywał.
Ks. Andrasz był średniego wieku człek, wesołego usposobienia, umysłu swobodnego, lecz z chłopcami udawał zawsze surowego, łajał i gderał, śmiejąc się razem. Nieobawiano się go najmniej i Janczyk poufalszym z nim był, niż z innymi, choć go za czuprynę i uszy targał.
Grubym głosem, gderliwym, ozwał się czuwający jeszcze ks. Andrasz, łając już zawczasu, choć jeszcze nie było za co...
Janczyk wszedł.
— Czego się ty po nocy włóczysz, jak mara?
Słów tych ledwie dokończywszy, ks. Andrasz postrzegł taki wyraz dziecinnego przerażenia na chłopcu, i dodał, zbliżając się pospiesznie.
— Na rany pańskie! Co się stało?!
— Ks. Baryczki nie ma — nie powrócił.
— Nie powrócił!! — powtórzył kanonik — a gdzież był?
— U Franciszkanów ze mszą.
— A potem?
Janczyk płaczący poruszył ramionami — nie wiedział.
Zadumał się ks. Andrasz, lecz że nie zwykł był nic brać bardzo tragicznie — rzekł ustami przekręcając...
— Biskup pewnie mu robotę dał pilną, albo — ja tam nie wiem co. Już z północy być musi, kiedy go nie ma, to go nie będzie. Idź spać, o pacierzu nie zapominając, światło zagaś, drzwi pozamykaj... Jużci mu się nic stać nie mogło.
Tak chłopaka uspokoił ks. Andrasz, ale sam zadumał się głęboko. Trwało to tylko chwilę, póki natura i obyczaj góry nie wzięły. Spokojny i na wszystko zawsze zrezygnowany ks. Andrasz, powiedział sobie, iż złego nic nie było — a jutro wszystko wyjaśni.
Z tem począł krótką modlitwę i spać się położył.
Janczyk dopiero zasnął nadedniem. Ks. Baryczki ani od niego wieści i o świcie nie było.
Przebudziwszy,[9] się ks. Andrasz przypomniał sobie, co wczoraj zaszło, zajrzał do Janczyka, dowiedział się, iż ks. Marcin nie wrócił dotąd, i wybrał z ciekawością wielką śledzić, co się też z Baryczką stało.
Zaszedł naprzód do Franciszkanów. Tu, na zapytanie o wczorajszą mszę ks. Baryczki, Gwardjan mu odpowiedział z wielką żywością, że go ze mszą czekano wczoraj napróżno, ornat i ampułki w zakrystyi były gotowe... ale nie wiadomo dla czego zawód im uczynił, a nie trafiło się to mu nigdy — i choćby chorym się czuł, przecieżby chłopca mógł przysłać o tem dać wiedzieć zawczasu...
— Ale on chory nie jest, bo go od wczoraj rana w domu nie ma. Ot co! zawołał zaczynający brać do serca sprawę tę ks. Andrasz. Strach ogarnął obu księży.
Kanonik przyspieszonym krokiem pobiegł do biskupa. Sądził, że tu może jeśli nie ks. Baryczkę, to języka o nim dostanie.
Kapelan, którego w progu spotkał, na zapytanie odparł, że Biskup właśnie posłał po ks. Marcina, bo przez cały dzień przeszły nie widziano go tu...
Oba poszli do ks. Bodzanty...
Wypadek się wydawał już zagadkowym i groźnym. Biskup ręce załamał.
— Jezu! Marjo! — zawołał — miałżeby on paść ofiarą? ale nie, to być nie może.
Popłoch wielki stał się na biskupstwie, rozesłano natychmiast na wszystkie strony... ks. Andrasz powrócił na Wikarję. Tu Janczyk tylko sam modlił się a płakał.
Niektórzy księża wpadali już na myśl, iż zbrodnia mściwą ręką popełnioną być mogła.
Po całem mieście rozniosła się w prędce wieść o zniknięciu ks. Baryczki. Chociaż od wystąpienia jego do króla czas jakiś upłynął, i nie było najmniejszej poszlaki, aby dwór chciał się mścić na pośle biskupim, jednakże domysły różne i przypuszczenia rosły jak grzyby...
Śledzono najpilniej, czy się dnia tego nie pokazał gdziekolwiek. Wiadomo było, że bardzo rano wyszedł z domu na mszę do Franciszkanów, jeden z firtelników utrzymywał, że spotkał go w ulicy zmierzającego ku klasztorowi. Tu wcale go nie było... W tej porze dnia, w lutym, mało się co jeszcze w mieście poruszać zwykło, przechodniów bywa mało, i trochę życia tylko w pośrodku miasta i na głównych, do targów wiodących drogach, czuć się daje... Ranek był zimny, mroźny i mglisty... Szron okrywał drzewa, ale mróz nie zelżał, wzrósł jeszcze.
Na śniegu wśród miasta śladów szukać nie było sposobu.
Cały dzień upłynął w oczekiwaniu, w nadziei że ks. Baryczka mógł w drodze być pochwycony do chorego. Znano jego gorliwość, że w razie gdy o duszę, o nawracanie, o ocalenie człowieka chodziło, chętną z siebie robił ofiarę. Spodziewano się więc jeszcze, że się zjawić może.
Biskup Bodzanta szczególniej okazywał niepokój wielki, i on pierwszy począł posądzać dwór o zemstę wywartą na ks. Baryczce...
Trzeciego dnia zaszła okoliczność, dająca wiele do myślenia. Chłop z Zagiewnik[10], jadący bardzo rano na targ z drobiem do Krakowa, rozpowiadać miał, jakoby w wigilię Ś. Lucji[11], przebywając Wisłą po lodzie, świadkiem był wypadku, który go wielkim nabawił strachem.
Niepostrzeżony, widział jakoby kilku ludzi, których ani twarzy, ani ubioru we mroku rozpoznać dobrze nie mógł, wlokących człowieka nie opierającego się im ku Wiśle... Tego oni w przygotowany już wór ogromny zawiązawszy, w oczach jego w przeręblę pod lód wrzucić mieli i sami natychmiast uciekli.
Posłano po włościanina do Łagiewnik i sprowadzono go na dworzec biskupi. Pod przysięgą zeznawał przed pasterzem, iż w istocie patrzał na to własnemi oczyma. Mówił, że ów utopiony złożone miał ręce jak do modlitwy, nie krzyczał, ani się wyrywał i że ubrany był czarno. Godzina i dzień dozwalały przypuszczać, iż mógł to być ks. Baryczka, lecz — pewności nie było. Rzeka zamarzłą była jeszcze i ciała poszukiwać niepodobieństwo, a do wiosny wody by je daleko uniosły.
Pomimo, iż przypuszczenie tylko dozwalało wnosić — że morderstwo popełnione zostało — po mieście mówiono już z pewnością, że ks. Baryczka został utopiony.
Po mrozie na św. Łucyę nastąpiła nagle odwilż gwałtowna, spadł deszcz, powietrze się nadzwyczaj ociepliło i przedwcześnie, nadspodziewanie, lody puszczać się, łamać, kra płynąć poczęła.
Prawdziwym cudem ludzie około brzegów rzeki mający coś do czynienia, postrzegli wór spływający po wodzie. Spodziewali się w nim zdobyczy jakiejś, bo go z niebezpieczeństwem życia, drągami i hakami pochwycili i na brzeg wyciągnęli.
W worze tym, ze złożonemi jeszcze do modlitwy rękami, z twarzą spokojną i wyrazem ubłogosławionym jaśniejącą, leżały zwłoki ks. Baryczki.
Poznał je zaraz ktoś z gromady ciekawych, stojących u brzegu, a że trup wcale nie był w wodzie nadwerężony i zachował postać swą dziwnie poważną a piękną — krzyknięto na cud, poklękali ludzie, dano znać do Biskupa.
Niewysłowione poruszenie umysłów objawiło się w mieście. Biegli wszyscy oglądać zwłoki męczennika, cisnęli się, płakali, klękali, okrzyki zgrozy i oburzenia dawały się słyszeć w tłumach.
Odebrawszy o tem wiadomość, biskup natychmiast sam z duchowieństwem, rozkazawszy krzyż przed sobą nieść i chorągwie żałobne, a po kościołach we dzwony uderzyć — udał się nad brzeg rzeki, trumnę z kościoła, służącą do odprawiania egzekwij, wzięto, dla złożenia w niej zwłok,[12] Duchowieństwo ze wszystkich klasztorów, z kościołów, powychodziło też z chorągwiami i niemal cała ludność zbiegła się oglądać trupa ks. Baryczki.
Gdy go z woru, w którym był zawiązany, wyjęto, nie uszedł i on baczności ludzi, bo szukano poszlaki jakiejś, ażeby sprawców dośledzić. Worek był z prostego płótna grubego jak inne, do sypania zboża używane, niepomiernie tylko wielki i może naumyślnie ze dwu uszyty.
Około zwłok znaleziono sznur i pasek, który jeden mógł na ślad jakiś naprowadzić. Był on rzemienny, z klamrą żelazną, a podobnych właśnie czeladź zamkowa używała.
Nie ona jednak sama nosiła je — posądzenie tylko urosło....
Przeprowadzenie uroczyste zwłok do kościoła[13] nabożeństwo, kazanie, które młody duchowny do ludu miał, wszystko to razem umysły niezmiernie rozgorączkowało — przejęło wszystkich grozą, usposobiło do skruchy i pokuty.
Ze dworu i otoczenia króla, co zauważano, nikt się nie pokazał w kościele, ani na pogrzebie, ani nawet w ulicach. Głośno więc już powiadać zaczynano, że zabójstwo nie czyją inną było sprawą, tylko królewskich służalców, i dopełnione z rozkazu jego.
Biskup we łzach powróciwszy od ciała, które przez dni kilka rozkazał w kościele wystawić, aby widok jego tem mocniej ludzi poruszył i przeiciw[14] królowi usposobił, już stanowczo mówił, że klątwe[15] rzuci.
Lecz dowodu, kto i z czyjego rozkazu popełnił zbrodnię, nie było... Vox populi, prawnicze argumenty jurystów is fecit cui prodest i t. p. nie starczyły na potępienie prostego winowajcy, cóż dopiero króla.
W ciągu dni kilku, gdy zwłoki ks. Baryczk[16] na widok publiczny wystawione były, a głoszono już, że cuda się przy nich działy, że światłość je nocami otaczała, że cale niezepsute trwały i wydawały woń przedziwną — lnd[17] coraz więcej grozą się przejmował i na duchu podnosił....
Zastarzali grzesznicy biegli do spowiedzi, nawracali się bezbożni... — trwoga przychodziła jakaś na wszystkich.
W domu Świniagłowy, w którym Baryczka bywał często, stary Kuba, mimowolny świadek rozmowy Kochana czasu wesela z ks. Marcinem, głośno zaczął opowiadać, iż na uszy swe słyszał, jak mu Rawa śmiercią groził.
Nie mógł więc tego dokonać nikt inny, tylko on.
Tak, obok imienia króla stanęło zaraz ulubieńca jego imię, jako posłusznego narzędzia.
U ludu tworzyła się z domysłów legenda, mająca wszystkie prawdopodobieństwa cechy — przyjęte za prawdę — lecz niedowiedzione niczem.
Ks. Suchywilk widząc, jaką ona królowi krzywdę czyniła i jaką plamę nań rzucała, przekonany, iż Kaźmirz ani mógł, ani myślał podobnego wydawać rozkazu, zapytał króla i zaklął o wyjaśnienie mu prawdy.
Uroczyście król mu zapewnił, że w zbrodni tej żadnego nie miał udziału.
Ks. Jan poszedł z tem poprzysiężonem zapewnieniem do Biskupa, lecz ten ani chciał słuchać nawet, a krok uczyniony wziął jako oznakę niepokoju i zakłóconego sumienia. Dla niego był to owszem dowód jeden więcej, iż do winy zbrodni tej dwór się poczuwał.
Gdy dnia ostatniego ciało męczennika w kościele było wystawione jeszcze, a matka, która przyszła z chorem dziecięciem, przez dotknięcie zwłok cudownej doznała pomocy, — powszechny już głos obwołał świętym Baryczkę. W tej samej chwili człek odarty dość, z włosem rozczochranym, z twarzą przerażoną, oczyma obłąkanemi, wpadł do zakrystyi i żądał gwałtownie spowiedzi. Chciano go do jutra odłożyć i zbyć się, lecz począł na kolanach błagać, bić się w piersi, wołać, że jest grzesznikiem wielkim, i jeden z duchownych ulitowawszy się, wziął stułę i siadł z nim do konfessyonału.
Chwila zaledwie upłynęła, gdy i on powstał, i spowiadający się z nim, we łzach cały, szedł do dworca Biskupiego.
Był to stajenny parobek zamkowy, Wargą zwany, z powodu, iż miał rozciętą wargę spodnią od dzieciństwa. Ten, do skruchy pobudzony, na kolana przed biskupem padłszy, zeznał, iż topiącym ks. Baryczkę był pomocą, nazwał po imionach dwóch Zadorów i dodał, że wprzódy ich widział z Kochanem się naradzających.
Zeznanie to spisano zaraz przy świadkach, a że nieostrożnie w pierwszej chwili mnóstwo się osób nacisnęło za księdzem i Wargą, w jednej chwili miasto całe wiedziało, że sprawcy zbrodni odkryci byli.
Głoszono tedy z pewnością już największą, iż król sam wydał rozkaz Kochanowi, aby utopiono Baryczkę, że Zadorowie spełnili jego polecenie.
Na zamku przez te wszystkie dni niepokój był wielki.
Król domyślał się sam i posądzał, że Kochan przez przywiązanie do niego mógł się ważyć na tę pomstę, nie pytał go jednak — nie chciał wiedzieć o tem.
Rawa chodził zmieniony i niespokojny, tak, że po nim poznać było można obawę i niepewność o przyszłość. Królowi jednak nie mówił nic — unikał nawet doniesień wszelkich o ks. Baryczce.
W dniu, gdy chowano zwłoki, oba Zadorowie znikli, jakby przeczuwając, że Warga ich zdradzi. Było to poszlaką wielką.
Wieczorem ks. Suchywilk pospieszył z miasta i mimo spóźnionej godziny, domagał się widzenia z królem. Kochan niespokojny poprowadził go i sam przy drzwiach pozostał.
— Miłościwy panie — odezwał się ks. Jan wchodząc — ze złą wieścią i sercem zranionem przychodzę. Jeden z tych, którzy się morderstwa dopuścili, skruchą tknięty, wyznał wszystko.
Spojrzał na Kochana.
Ten stał blady ale mężny, podniósł głowę — czekał.
— Przedbor i Pakosław Zadorowie są obwinieni — dodał ks. Suchywilk, a parobek Warga, który im miał pomagać, oskarża i Rawę, że go z niemi przedtem na naradzie widział.
Ztąd posądzenie na was, miłościwy panie.... Biskup gotuje się rzucić klątwę, nic go już od niej nie strzyma.
Król słuchał dosyć spokojnie, przy stole stojąc na wpół już rozdziany, bo miał iść na spoczynek. Rzucił okiem na Rawę, który milczał.
— Lepiejby było, ażeby klątwa biskupia Was tu, miłościwy panie, w Krakowie nie zastała. Jedźcie do Poznania lub Gniezna, do wuja mojego, tymczasem.
Król skinął głową i przerwał krótko.
— Dziś? jutro?
— Z rana jedźcie, rzekł Suchywilk.
— Wy ze mną? — dodał król, pytając i prosząc razem.
— Jadę — odparł ks. Jan.
Kochan milczał, nieustępując.
Kaźmirz się zwrócił ku niemu.
— Rozkaż natychmiast, aby się gotowano do podróży...
Była to odprawa dana ulubieńcowi, który wyjść musiał.
Gdy się oddalił, królowi jakby ciężar spadł z serca.
— Nie darmo przysłowie powiada, że Boga prosić trzeba, by nas od przyjaciół bronił, a od wrogów człowiek sam łatwiej się uchroni. Kochan uczynił to z miłości ku mnie, pewien jestem, innej nie miał pobudki, i oto ja... brzemię tego występku dźwigać będę musiał.
Westchnął.
— Wiecie — dodał łagodnie — iż krwi chciwym nie byłem i nie jestem i pogardą zbywam tych, co mi szkodzić chcą... Nie dałem ani półsłowem żadnem pobudki do tego... nie winien jestem. Mamże dla popełnionej zbrodni wyrzec się jednego człowieka, któremu zaufać mogę, w którego wierzę serce?..
— A zatrzymacie go przy sobie — odparł Suchywilk — to was o wspólnictwo czynu obwinią.
Król zmilczał dumnie.
Wkrótce potem ks. Jan odszedł, a Kaźmirz pozostał sam, oczekując na Kochana, którego powrotu się spodziewał.
Nadszedł winowajca z pokorą rzucając się do nóg królewskich, objął je wzruszony.
— Przebacz mi, panie najdroższy... źlem usłużył, złym jestem sługą! Przyznaję się... tak, jam sprawcą. Zadorowie spełnili, com im polecił... Nie odpędzajcie mnie od siebie, panie, bo bez was życie dla mnie nie warte nic... Nie odpędzajcie!
Król mu rękę, milcząc, na ramieniu położył.
— Będę pokutował, zmażę tę winę — wołał Kochan — odprawię pokutę, jaką włożą na mnie. Mężobójcą zostałem... tak, lecz człowiek ten ostrzeżonym był, na was się rzucił — poniósł karę, na jaką zasłużył...
Drżący głos Kochana ucichł.
— Jutro do Poznania w drogę — odezwał się król, swym zwyczajem nie chcąc odpowiedzieć ani rozprawiać o tem, co mu dolegało.
Kochan wiedział już, iż odpędzonym nie będzie, podniósł się z ziemi uradowany, pocałował kolana królewskie, twarz mu się wyjaśniła...
Nie było mowy ani o Baryczce, ni o klątwie...
Wybierano się, nie śpiąc noc całą, w podróż; król zabierał znaczniejszą część dworu swojego, łowiectwo całe, choć miał drugie w Poznaniu, mnogich komorników, konie, wozy i oddział znaczny rycerstwa.
Na biskupstwie tymczasem gotowano się uroczyście, z całym ceremonjałem kościelnym, w katedrze na Wawelu wyrzec to anathema na króla, które w rozumieniu biskupa od narodu go miało oddzielić, zmusić do pokuty i pokory...
Bodzanta, pod świeżem wrażeniem męczeństwa swojego ulubieńca, nie chciał ani zwlekać z tem, co za konieczne uważał, ani sobie dawał odradzać... Niektórzy kanonicy pokornie mu przedstawiali skutki tego kroku wątpliwe, a dla kościoła mogące być uciążliwemi. Biskup słuchać ich nie chciał. Sam on, otoczony duchowieństwem, miał wyrzec to straszne — anathema na pomazańca bożego.
Dzień trzeci po tym był wyznaczony; jak gdyby królowi dano jeszcze jedną dobę do opamiętania.
Bodzanta gotów był miłosiernym być, lecz warunki zakreślał ciężkie i upokarzające...
Wiedział, iż na Wawelu nic nie jest tajnem, co się u niego uchwala, bo nawet najskrytsze rady natychmiast tam jakiemiś nieodgadnionemi drogami przechodziły. Tak samo on miał sługi swe na dworze, i nazajutrz rano, gdy cały zastęp rycerstwa, dworzan, wozów, czeladzi, komorników, ciągnął jeszcze na pół uśpionemi ulicami Krakowa, kapelan przybył oznajmić ks. Bodzancie, iż Kaźmirz do Poznania wyjechał.
Dodawano, że Kochan, który się nawet nie schronił i od dworu nie został odepchnięty, jechał z królem razem... Było to jeszcze jedno wyzwanie, jeszcze jedno więcej lekceważenie. Gniew się wzmógł.
— Chciał sam tego! — zawołał biskup, podnosząc się z łoża, niech się spełni wola Boża i jego żądanie. Klątwa nieuniknioną jest. Zobaczymy, kto w Rzymie mocniejszym jest, król i ks. Arcybiskup, czy Pasterz krakowski...
Nazajutrz znowu tłumy ludu, zwabione rozpuszczoną wieścią zawczasu, że biskup króla kląć będzie za utopienie Baryczki, cisnęły się do kościoła, zalegały ulice i podwórza.
Z okazałością wielką, z krucyferem, z dostojnikami kapituły, poważny starzec wyjechał z dworca swego do katedry na Wawelu...
Kościół był przepełniony, lecz ani jeden z wyższych urzędników królestwa, ani jeden ze dworu Kaźmirza nie ukazał się w nim. Czeladź nawet, na zamku pozostała, schroniła się do swoich szop i komor. W dziedzińcach pusto było i jak wymarło... Drzwi zamkowe pozamykane na kłody, żywej duszy przy nich.
Neorża tylko, Otto ze Szczekarzewic, Pszonka, Janina i ludzie tego obozu przyszli słuchać okrutnej klątwy kościelnej i patrzeć na rzucane i łamane świece, na ten obrzęd straszny, jak spełnienie śmierci wyroku, groźny, jak katowanie zbrodniarza...
Rozległo się — anathema... zaparto drzwi kościelne, biskup powrócił do dworca swojego.
Zdawało mu się, że wszelkie życie ustać powinno było w Krakowie, że płacz i jęki rozledz się po nim miały, że kirem i popiołem ludzie się pokryją... Tymczasem powszedni żywot bez żadnej zmiany widocznej, płynął trybem swoim dalej, a Wierzynek zagadywany przez ciekawych, odpowiadał, głowę spuszczając — że, sprawa między królem i biskupem w Rzymie się rozsądzi i zagodzi.
Dziś więc nie była to już walka między kościołem i władzą świecką, lecz prosty spór Kaźmirza z ks. Bodzantą.
Za taką ją uważano. Czasy się wielce zmieniły...
- ↑ Błąd w druku; powinno być – potrzeba.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zamku.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mówią.
- ↑ Błąd w druku; powinno być podniósł.
- ↑ Błąd w druku; powinno być albo.
- ↑ Błąd w druku; powinno być winniejsi.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – spostrzegł.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – się.
- ↑ Błąd w druku; przecinek winien być po słowie się.
- ↑ Błąd w druku; powinno być Łagiewnik.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Łucji.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
- ↑ Błąd w druku; brak przecinka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być przeciw.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – klątwę.
- ↑ Błąd w druku; powinno być Baryczki.
- ↑ Błąd w druku; powinno być lud.