Królestwo Polskie po roku 1815/Rok 1830

<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Królestwo Polskie po roku 1815
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rok 1830.

Lat 15 trwał pokój w nowem Królestwie Polskiem, chociaż niejedna chmura w ciągu tego czasu zasłaniała pogodny błękit nieba, choć nieraz głuchy pomruk nadchodzącej burzy zwiastował nową nawałnicę.
Warszawa jednak na pozór spokojna, i wszystko w niej, jak było: mustra na Saskim placu, Niemcewicz pisze w Ursynowie, uczeni pracują i radzą w Towarzystwie Przyjaciół Nauk, tylko w królewskim zamku nowy portret panującego cesarza i króla, Mikołaja I.
A »niezadowoleni«?
Najwięcej ich spotkamy w Szkole Podchorążych. Młodzież skora do czynu, — serca ma gorące i woli »mierzyć siły na zamiary, niż zamiar podług sił«.
Oto zebrali się dzisiaj w mieszkaniu jednego z oficerów. Drzwi zamknięte, twarze poważne, surowe, oczy groźne, a mowa głośna: już ich nic nie powstrzyma. Obok wojskowych widzimy cywilnych: Goszczyńskiego poetę, Mochnackiego, Nabielaka.
Przemawia podchorąży, Piotr Wysocki, on jest duszą całego spisku. Dziś wzywa do rozpoczęcia krwawej walki.
W oczach słuchaczów zapał i odwaga, a jednak milczą, — powiedzieli wszystko i są zdecydowani, pocóż próżne słowa?
— Mam obowiązek powiedzieć, co myślę — odzywa się nareszcie człowiek starszy, o siwych włosach i bliźnie na twarzy, — nie posłuchacie mię, a jednak powiem: — na co się porywacie, dzieci bezbronne i słabe? Chociażby całe wojsko stanęło za wami, cóż może znaczyć 30.000 wobec silnego państwa? I skądże wiecie, że was naród nie potępi, gdy narazicie go na stratę swobód, jakie dziś mamy dane i zaprzysiężone? Cesarz Mikołaj może jest surowy, lecz ludzie przemijają, a prawa zostają. Praw strzeżmy i nie zrywajmy się do walki, niepewnej i nierównej. Straszną odpowiedzialność bierzecie na siebie.
Milczenie — szmer niechęci...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie przekona uczucia zimny i ostrożny rozsądek: spełnią, co postanowili...




Listopad.

Wieczór listopadowy chłodny ale jasny, lekki przymrozek pokrył białym szronem dachy i drzew gałęzie, księżyc zajaśniał na ciemnym błękicie i srebrnym blaskiem oblał pomnik Sobieskiego, most, stawy, drzewa, i białe trawniki w Łazienkach.
Cicho i pusto w parku — któżby o tej porze przyszedł tu błądzić po samotnych ścieżkach, słuchać szumu nagich gałęzi, któremi wstrząsa chłodny wiatr jesienny?
Tylko na moście biały pomnik niewzruszony, zwycięski król jaśnieje w srebrnym blasku, zda się wskazywać drogę...
W ciemności, w pustce coś się poruszyło — ktoś idzie mostem, stanął przy Sobieskim. Czeka tu na kogo ten samotny człowiek? Na kogo? O tej porze?
Coś poruszyło się znowu wśród mroku — zbliża się drugi, trzeci...
Osiemnaście postaci stoi nieruchomo, w milczeniu, patrzy w ciemność. Na wieżowym zegarze uderzyła szósta.
— Już nikt więcej nie przyjdzie.
— Trzydziestu dwóch być miało.
Upłynął jeszcze kwadrans.
— Nikt więcej. Pójdziem sami?
— Tak się zobowiązaliśmy. Wysocki nie zawiedzie: zapali koszary, więc hasło będzie dane.




Przez Aleje Ujazdowskie, Nowy Świat ku Krakowskiemu Przedmieściu dąży garstka wojskowych i cywilnych pod komendą Piotra Wysockiego. Idą marszem wojskowym, wzywając »do broni!«
Trwoga pada na miasto: jedni zamykają bramy, inni wybiegają śmiało na ulicę, młodzież staje w szeregach, coraz silniej, głośniej rozlega się »do broni!« mimo trwogi coraz ludniej na ulicach.
— Dokąd idą? — Do arsenału, — broń rozdawać.
Na wezwanie księcia w stronę Belwederu spieszą oddziały wojska; spotykają pochód, — maszerująca garstka zatrzymuje polskich generałów.
— Stań z nami, prowadź do walki i zwycięstw!
— Dzieci!
— Prowadź lub zginiesz!
— To szaleństwo!
Strzał pada.
W taki sposób zginęło siedmiu w ciągu marszu.
Stanęli przed arsenałem — broń rozdają.




Noc zapadła, pogodna noc listopadowa. Na placach płoną ognie, przy nich obozują żołnierze i cywilni pod bronią. Słychać gwar rozmów, pieśni.

»Hej Chłopicki! wojak, dzielny, śmiały,
Powiedzie naszych zuchów w pole zwycięstw, chwały!«

— Niech żyje wódz Chłopicki!
— Niech żyje Lelewel!
— Chłopicki wodzem. Niech żyje Chłopicki naczelnik!
Chłopicki na wszystkich ustach.
Dzielny wódz i generał w armji Napoleona, tylko znaleźć go dziś nie można. Niema go w domu, niema u znajomych, daremnie go szukają w całem mieście. Czyżby nie chciał przyjąć dowództwa?

Hej Chłopicki! wojak, dzielny, śmiały!...

A kiedy na ulicach biwakuje młodzież, ludzie starsi, członkowie rządu, znani i szanowani patryjoci, zebrali się także, aby radzić, zrozumieć, co się stało.
— Czy łączymy się z powstańcami?
— Niepodobna!... To dzieciństwo! Młodzi mają krew gorącą, ale — szalony krok! zuchwalstwo! Trzeba czekać, rozpatrzyć się, ocenić. Nie mamy prawa kraju narażać na zgubę dla wybryku młodzieży, — zobaczymy, co powie na to cały naród. Jesteśmy przecie także Polakami, nie o siebie nam chodzi, ale — tak bez zastanowienia — czyż nam wolno?
— Cóż zatem uczynimy?...
— ?
Noc długa, długa noc upływa na wahaniu, na namysłach. Późnym rankiem jesiennym Niemcewicz, Czartoryski, Radziwiłł, Lubecki — o spojrzeniach przygasłych i znużonych, z czołem zoranem troską niepokoju — podpisują odezwę do narodu, wzywając do spokoju i rozwagi.
Jeszcze mają nadzieję zażegnać tę burzę.

Grudzień.

Białym kobiercem zasłał śnieg ulice, białym, zimnym całunem śmierci, po którym dążą zebrani posłowie, by rozpocząć obrady sejmu. Mają wypowiedzieć zdanie o powstaniu listopadowem. Jak osądzi je kraj i naród?
Sejm nie potępia braci...
Hasło do walki wydane, a więc walczyć trzeba. Niech nas Chłopicki wiedzie.
Lecz Chłopicki zapału nie podziela.
— Walczyć będę, gdy przyjdzie ostateczność, lecz potępiam wasze szaleństwo! Proście o przebaczenie cesarza Mikołaja, może puści w niepamięć wybryk dzieci.
— Dzieci nasze — to my. Jeden jest naród polski, jedno w nas bije serce.
— To sobie strzelajcie z serca albo z kija, ja bez wojska i broni wodzem być nie umiem, nie jestem waszym wodzem i nie chcę was znać. Szaleńcy!
— Wojsko mogło już być: od trzech tygodni masz władzę, — cóżeś uczynił w ciągu tego czasu?
— Nikomu nie zdaję sprawy z moich czynów, postępuję, jak uważam za najlepsze.
— Sejm ma najwyższą władzę, przed nim odpowiada każdy. Sejm — to naród.
— Więc niechże sobie rządzi, a mnie dajcie święty pokój! Nie chcę was więcej znać, nie chcę o niczem wiedzieć. Nie jestem waszym wodzem, szelmą będę, gdybym przyjął z rąk waszych dowództwo!
Szaleńcy!

Luty.

Od rana wre bój krwawy pod Grochowem. 30.000 wojska polskiego dzień cały opiera się 100.000 nieprzyjaciół. Najważniejszy punkt bitwy to lasek olszowy, Olszynka. Dziewięć razy przechodzi z rąk do rąk: zajmuje go wódz Dybicz, i znów wypierają go stamtąd Polacy. Pod Chłopickim padły dwa konie, — podano mu trzeciego: kieruje bitwą, chociaż nie jest wodzem, choć niewszyscy jego rozkazów słuchają, — kieruje, bo wybrany przez sejm wódz naczelny nigdy na wojnie nie był.
Grzmi blizko 400 armat, — generał Skrzynecki z bohaterską odwagą uderza znowu na Olszynkę, — pod Chłopickim pada koń trzeci, on sam ciężko raniony w obie nogi, dłużej dowodzić nie może.
Nikt nie kieruje bitwą, nikt nie rozkazuje, każdy walczy, gdzie widzi największe niebezpieczeństwo, opiera się i ginie lub zwycięża, ale takie zwycięstwo losu bitwy nie przeważy.
Padają generałowie i żołnierze, tysiące trupów na skrwawionej ziemi, tysiące rannych kona; dym, kałuże krwi w śniegu, kwik rannych koni, gruchot armat, komenda, szczęk bagnetów, jęki, przekleństwa — i szary, mroźny zmrok...
Na drodze do Warszawy wozy broczące krwią, broczące krwią — to rannych wiozą. Krew spływa, krew na bruku, w powietrzu zapach krwi — krwawa droga dziś do stolicy.
Warszawa — jeden szpital. W każdym domu ranni, przed każdy zajeżdżają krwawe wozy, zdejmują ojców, mężów, synów, braci, niosą — niosą żołnierzy nieznanych nikomu: każdy dziś brat najbliższy. Kobiety opatrują, pomagają lekarzom, przewiązują okropne rany...
A przez most ciągną wozy, krwawe wozy, — szereg ich nieskończony, — ranni i konający obok siebie — na twarzach bladość, ból — jęk, płacz dokoła.
...Wiatr hula dzisiaj po Grochowskich polach i odgrzebuje z piasku białe kości, — deszcz je obmywa z kurzu, słońce suszy, białe kości poległych...
Noc zapadła. Na polu bitwy nieprzyjaciel. Polacy się cofnęli do Warszawy.

Maj.

Minęły mrozy i śnieżne zawieje, białe całuny stopniały i zmyły ślady przelanej krwi. — Majowe słońce wstało z poza lasu, promienne i gorące, rozlało jasne blaski i spogląda na ciche i błękitne fale Narwi. Cóż to za tłumy w zwartych i równych szeregach postępują lewym jej brzegiem? Błysnęła stal bagnetów, zatętniała ziemia pod tysiącami kopyt, pod ciężarem lawet armatnich — liczna armja pospiesznie zmierza ku Ostrołęce, aby przez most przeprawić się na prawą stronę, gdzie leży wojsko polskie pod Skrzyneckim.
Następca Chłopickiego jeszcze o niczem nie wie. Nie przewidział niebezpieczeństwa i nocował w poblizkiej wiosce, a teraz najspokojniej zasiadł do śniadania, gdy na spienionym koniu wpadł oficer z krzykiem:
— Dybicz pod Ostrołęką! Most zajmuje!
Porwał się wódz, jak gdyby rażony postrzałem.
— Do broni! Naprzód! Piechota, jazda, artylerja, w ogień! — I sam na czele, z głową odsłoniętą, w poszarpanym kulami mundurze wiedzie ich do ataku, na kartacze, bagnety, na śmierć nieuniknioną, rozszalały, nieustraszony.
Most decyduje o wygranej bitwie: kto go zajmie, ten panem położenia; więc bój zapamiętały tu wre całą siłą. Skrzynecki raz po razu uderza na czele, żołnierz nie czuje głodu, pragnienia i trudu, podniecany komendą i przykładem wodza, biegnie naprzód i ginie, lecz nowe szeregi spieszą w ogień bez trwogi, a głos Skrzyneckiego rozlega się wciąż: — Naprzód! naprzód! w ogień wszyscy!
Krwią spłynęły błękitne fale Narwi, pociemniały, — gęsto padają trupy do łożyska, woda je niesie het, z wieścią złowrogą. Aż słońce rozpalone pochyliło głowę, kryje się za bór czarny, a noc dobroczynna kładzie kres krwawym, morderczym zapasom.
Wódz naczelny zbiera starszyznę na radę.
Nieprzyjaciel most opanował. Dalszy opór tutaj daremny. Straty wielkie. Ostatni ratunek w Warszawie.

Wrzesień.

Książę Paskiewicz oblega Warszawę. Ostatni bój na Woli. Szczupła załoga mężnie stawia czoło przeważającej sile, lecz walczy już bez nadziei. Nie ma wodza.
Żołnierze giną w szańcach z bronią w ręku, ale się nie poddają: nie chcą przeżyć klęski. Magazyn z amunicją wyleciał w powietrze. Piotr Wysocki ranny, wzięty do niewoli. Koło kościołka broni się Sowiński, wódz na szczudle, gdyż nogę stracił w 1812 r.
Już przy nim kilku zaledwie żołnierzy. Nieprzyjaciel, zdjęty szacunkiem, wzywa go do poddania.
— Polak poddaje się Bogu — i śmierci.
Uderza raz ostatni i pada, przeszyty bagnetem.
Nagle ustaje grzmot dział — — Co to znaczy?
Warszawa się poddała...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.