Królewicz-żebrak/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królewicz-żebrak |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne |
Wydawca | Księgarnia Ch. J. Rosenweina |
Data wyd. | 1902 |
Druk | W. Thiell |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwsze kolce.
Ubiegło tak kilka godzin. Tłum rozszedł się wreszcie. Teraz dopiero znużony książę spojrzał w około siebie. Miejsca te były mu całkiem nieznane, widocznie zapędzono go gdzieś po za miasto. Szedł bezwiednie dalej. Spotkawszy na drodze strumyk, obmył zakrwawione nogi w czystej wodzie, a odetchnąwszy nieco, znów szedł dalej. Tak doszedł do jakiegoś placu pustego. Było tu kilka domów i stary kościół. W około kościoła było gwarno, tłum robotników pracował przy budowie. Poznawszy od pierwszego spojrzenia ten kościół, młody książę uczuł, że jakoś mu weselej. — Tak, to ten sam stary klasztor być musi — mówił do siebie, — który ojciec mój przeznaczył na przytułek dla opuszczonych dzieci. Tu w tym przytułku przyjmą mnie, jak na syna królewskiego przystało i poratują w mojem nieszczęściu.
Na podwórzu kościelnem biegała dzieci gromada, skacząc lub bawiąc się w piłkę. Skoro książę zbliżył się ku nim, chłopcy, grać przestawszy, obstąpili go w około.
— Dzieci! — zawołał książę, — powiedźcie rodzicom, że książę Walii chce z nimi mówić.
Dziatwa wszczęła hałas, a jeden z nich krzyknął głośno:
— Co! książę? posłaniec od księcia.
Twarz młodego Edwarda pokryła się rumieńcem. Mimowoli podniósł prawą rękę, sięgając po szpadę. Niestety, brakło jej księciu. Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
— Patrzajcie! — zawołał pierwszy z nich, — myślał, że ma szpadę przy boku. Być może, iż rzeczywiście jest to sam książę.
Gromada dziatwy powtórnie wybuchnęła śmiechem, a Edward, powstawszy dumnie zawołał:
— Jestem synem królewskim. Żyjecie z łaski mojego ojca. Nie w ten więc sposób winniście przyjmować waszego księcia.
Mowa ta bardziej jeszcze rozśmieszyła dziatwę.
— Hej, chłopcy, na kolanach przed księciem w łachmanach! — wołał najstarszy z nich.
W jednej chwili, jak na skinienie, wszyscy uklęknąwszy zaczęli szydzić z młodego Edwarda.
Książę potrącił nogą najbliżej stojącego, wołając:
— Masz na dziś zapłatę, jutro surowiej będziesz ukarany.
Śmiech zamilkł. Rozgniewane dzieci tupały, krzyczały, a przyskoczywszy do księcia, porozrywały jego łachmany.
Pod wieczór młody królewicz zawlókł się w najbardziej ubogie dzielnice miasta. Całe ciało bolało go bardzo, łachmany pokryte pyłem bardziej jeszcze się porozrywały. Zaledwie mógł się utrzymać na nogach.
— Aufale-Corty — powtarzał, — byleby nie zapomnieć tej nazwy. Należy przedewszystkiem odszukać tej ulicy. Rodzice Toma odprowadzą mnie do pałacu i dowiodą, iż nie jestem ich synem, ale prawdziwym księciem Walii. Skoro zostanę królem, — mówił, przypomniawszy sobie o złych zabawach dziecinnych i szyderstwach, — każę nie tylko ich karmić i poić, ale kształcić ich głowy i serca uczyć miłosierdzia i miłości bliźniego.
W oknach tu i owdzie pojawiały się światła. Deszcz zaczął rosić. Wilgotna noc szybko zapadała, a biedny królewicz szedł dalej dzielnicą nędzarzów. Nagle jakiś człowiek, widocznie pijany, chwycił go za kołnierz, wołając:
— Ha! ty, nicponiu, włóczysz się po mieście do tej pory. Gdzie pieniądze? Dawaj zara! — Możeś znowu nic nie przyniósł, mów!
— Ach! toś ty ojcem Toma, — zawołał książę, — Bogu chwała, odprowadzisz mnie do rodziców, a jego weźmiesz do siebie.
— Co gadasz, jam ojcem Toma? — bełkotał pijak. — Ja jestem twoim ojcem, rozumiesz! a o prawdzie tego co mówię wnet się przekonasz.
— Człowieku, zlituj się nademną — błagał królewicz. — Jestem zmęczony i zbiedzony bardzo. Prowadź mnie do pałacu do króla, a on cię tak hojnie obdarzy, jakeś nigdy o tem we śnie nawet nie marzył. Przysięgam jakem książę Walji.
Pijak obrzucił chłopca pogardliwem spojrzeniem i zawołał:
— Ha! skoro my ciebie z babką oboje porządnie schłostamy, wnet te wszystkie głupstwa z głowy ci wywietrzeją.