Królewicz-żebrak/Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Królewicz-żebrak | |
Podtytuł | Opowiadanie historyczne | |
Wydawca | Księgarnia Ch. J. Rosenweina | |
Data wyd. | 1902 | |
Druk | W. Thiell | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
Na atłasach i na barłogu.
W Londynie, lat temu trzysta, w rodzinie biedaka nazwiskiem Canty urodził się syn, któremu dano imię Tomasz. Przybycie na świat biednej tej istotki nie rozradowało serca matki, bo i z czego wychowa to trzecie dziecię, skoro dla żyjących dwojga dziewczątek brakowało często kęska suchego chleba? Wspomniawszy, że chłopiec widocznie nie na pociechę się narodził, owinąwszy go w łachmanki, włożyła w kołyskę, pokarmiając niemowlę, o ile zdołała swą wysuszoną piersią. Ojciec, którego chłopczyna zdawał się nic nie obchodzić, zaledwie rzucił nań okiem.
Senne marzenia.
Londyn, w czasie kiedy się to działo, był już wielkim miastem, liczącym do stu tysięcy ludności, wewnętrzne jednak urządzenie miasta pozostawiało wiele do życzenia. Ulice były krzywe, błotniste, domy duże, drewniane. Widzieć można tu było często drugie piętro, wystające niedbale nad pierwszem, a trzecie pod nad drugiem.
Ojciec Toma zamieszkiwał najbiedniejszą dzielnicę miasta. Mieszkania własnego nieposiadał, a jedynie odnajmował stancyjkę duszną, zakopconą w nawpół rozwalonym domu, zamieszkiwanym przeważnie przez pijanych robotników, lub zgłodniałych, obszarpanych wyrostków, udających się na bijatyki i kradzieże do bogatych dzielnic miasta.
O ile matka i siostra Toma były dobremi istotami, o tyle znów ojciec i babka jego przedstawiali zezwierzęcone postacie. Pijani od rana do nocy, swarzyli się pomiędzy sobą, wymyślając wzajemnie.
Ojciec kradł, babka złorzeczyła i przeklinała.
Od lat pacholęcych wygnano Toma na żebraninę, którą każdodziennie wieczorem przynosił. Biada mu, skoro wrócił z pustemi rękoma! Wówczas przekleństwa i ciężka chłosta, spotykające go tak od ojca jak i od babki, dochodziły szczytu. Matka jedynie cierpiała nad biednem dzieckiem, wsuwając mu, o ile mogła, w rękę na pocieszenie jaki zachowany dlań okrawek, lub czerstwy kawałek chleba.
Ojciec-złodziej pragnął zarówno i dzieci swoje nauczyć tego rzemiosła, jednak niestety nie udały mu się zamiary.
W tym samym co i Canty domu zamieszkiwał pewien ksiądz staruszek, zwany ojcem Andrzejem. Dzieciaki bardzo często biegały do poczciwego starca, dzielącego wraz z nimi ostatni kęs chleba. On to pierwszy Tomowi udzielił początków łaciny oraz nauki czytania.
Największą uciechę chłopcu sprawiały książki. Nieraz zmęczony i nękany głodem Tom długo w noc nie mógł zasnąć, marząc o czarodziejskich opowiadaniach, które w starych książkach ojca Andrzeja wyczytał. Leżąc na twardej słomie przenosił się myślą, hen, gdzieś daleko do królewskich pałaców, przepełnionych orszakami strojnych pań i panów. I przed wzrokiem malca snuły się, jak w kalejdoskopie wspaniałe czarodziejskie obrazy.
Lekkomyślność ukarana.
Pewnego rana Tom wyszedł na ulicę zgłodniały i ciągle myślał o swoich marzeniach.
— Gdybyż to być księciem choć przez jedną godzinę — mówił do siebie idąc zadumany i kroczył zwolna nie wiedząc sam dokąd idzie; włóczył się tak bezwiednie czas długi po ulicach Londynu, aż wreszcie zaszedł gdzie dotąd nigdy nie bywał przedtem.
Nagle ukazał się przed wzrokiem jego olbrzymi gmach z basztami, strzelnicami, marmurowemi podwojami i kamiennemi wykutemi lwami u bram, otoczonych pozłacanemi kratami.
Zdumienie chłopca nie miało granic. — To zamek królewski — powtarzał. I stanąwszy jak wryty, nie spuszczał oczu ze wspaniałej budowli. O! gdyby mógł tam wejść kiedy i ujrzeć upragnionego tyle królewicza!
Po bokach złoconych krat zamku stały bez ruchu, jak wykute z kamienia posągi dwóch rycerzy, zakutych od stóp do głowy w stalową zbroję. Była to warta strzegąca pilnie gmachu królewskiego, a nie dopuszczająca za kratę nikogo z obcych.
Naród, tłumnie zebrany, wpatrywał się chciwie na pałac królewski, przed który co chwila zajeżdżały i wyjeżdżały bogate karety, mieszczące w sobie wysokie dworskie osobistości. Mały Tom poszedł tak blizko, iż całą twarz prawie umieścił w kracie. Przez nią to ujrzał chłopczynę zachwycającej urody, ubranego w tkaninę z kosztownej materyi przetykanej złotem i drogiemi kamieniami. Obok chłopięcia stało kilku wygalonowanych lokai.
— Ach! to książę, niezawodnie sam książę, — wyszepnął Tom w oszołomieniu i bardziej jeszcze wysunąwszy się, przycisnął twarz do kraty.
Spostrzegłszy Toma w jego łachmankach jeden z wartowników, pchnął go tak silnie, iż chłopczyna upadł na ziemię. Tłum wybuchnął śmiechem, a młody książę spostrzegłszy co się stało, w jednej chwili poskoczył ku bramie. Jak śmiesz poniewierać tym małym biedakiem? — zawołał książę rozgniewany. — Otwieraj natychmiast bramę i wpuść go do mnie.
— Niech żyje książę Walii! — wykrzyknął jednogłośnie tłum.
Wartownik wpuścił Toma, który zbliżył się do księcia Edwarda.
— Zapewno biedaku zmęczony jesteś i głodny, — pytał ze współczuciem młody książę — świadczy o tem twoja wybladła twarzyczka. Pójdź za mną!....
Tu odprowadził Toma do bogatej pałacowej sali, którą nazwał swoim gabinetem.
Wkrótce podano wykwintne śniadanie, jakiego Tom nie widział w swem życiu.
Siadłszy przy stole, Tom zajadał z apetytem.
— Jak się nazywasz? — pytał książę Edward, patrząc na chłopca z dobrotliwym uśmiechem.
— Tom Canty, sir...
— Tom, piękne imię, — zawołał książę. — A gdzież ty mieszkasz?
— W mieście, w dzielnicy Aufale Corty.
— Aufal Corty — dziwna nazwa. — Czy masz rodziców?
— Mam, sir, mam także babkę i dwie siostry Anię i Lizię...
— Babka zapewne kochać cię musi?
— A tak, sir, wtedy, gdy śpi, lub się upije, — odparł Tom z westchnieniem, — skoro jednakże wytrzeźwieje, bije bez litości.
Oczy księcia zabłysły gniewem.
— Co? Ona biłaby takiego wątłego biedaka. Ha! dziś jeszcze każę uwięzić tę babę. A ojciec, powiedz, czy dobrym jest dla ciebie?
— Nie lepszy od babki sir, — Tom odrzekł.
— Matka zaś twoja, — pytał dalej książę.
— O! ta zawsze dobra i kochająca, tak jak moje siostrzyczki Ania i Lizia.
— Ileż one lat mają?
— Czternaście i piętnaście...
— Dużo mają sług te twoje siostry?
— Sług? — zapytał malec zdziwiony — a na co im sługi?
— Jakto na co? — pytał książę, patrząc z coraz większem zdumieniem na chłopca, — któż je więc rozbiera na noc i ubiera rano?
— Nikt, sir, — odpowiedział Tom — czyliż ma być tak trudnem, zdjąć to jedyne ubranie, jakie się ma na sobie?
— Jedyne ubranie — powtórzył książę — macie więc tylko po jednem?
— Na cóż nam więcej, wszak człowiek ma na sobie tylko jedno ciało, a więc pocóż mu dwa ubrania.
Książę wybuchnął serdecznym śmiechem.
— No, no, nie gniewaj się — mówił głaszcząc Toma — bynajmniej nie chciałem ci ubliżyć. Śmieszy mnie tylko twoja dowcipna odpowiedź. Dziś jeszcze rozkażę posłać twym siostrom wiele ubrań i sług wiele. A teraz powróćmy jeszcze do twojej dzielnicy, Aufale Cortu. Powiedz mi czy tam wesoło?
— I bardzo — rzekł Tom — dopóki tylko głód na dobre nie zacznie się dawać we znaki.
Przychodzą wędrowni sztukmistrze, którzy dają przedstawienia z małpami.... to takie ciekawe, kosztuje tylko szyllinga. Prawda, że u nas to często i o szyllinga bardzo trudno.
— Cóż więc tam u was się dzieje?
— Próbujemy się wzajemnie, walczymy na kije!...
— O! to musi być wesołe — zawołał książę, oczy którego zadowoleniem zabłysły. — Mów dalej, mów — wołał.
— Ha, bawiemy się w konie, to znów gonimy jeden drugiego, śpiewamy i tańczymy.
— Jakżebym i ja również — zawołał książę, którego twarzyczkę żywy oblał rumieniec — chciał wdziać takie ubranie jak twoje i tak się bawić. Popróbować się na kije, poigrać w konie i kopać piasek. Choć raz jeden tylko bez sług i dozoru. Oddałbym nawet koronę królewską za jeden dzień takiej zabawy!
— To tak jak ja, — przerwał Tom — oddałbym życie byleby choć na chwilę przywdziać książęce ubranie.
— Chciałbyś, doprawdy? — zapytał książę — zdejmij więc swoje łachmanki i przynieś mi te szmaty. Nikt nam nie przeszkodzi, a potem znów się zamieniemy!
W kilka chwil potem książę Edward stał przebrany w łachmany Toma, a ten przybrany w szaty królewskie, poczem oba wyrostki zbliżyli się ku zwierciadłu, badawczo na się spoglądając.
— Jakżeś do mnie podobny — zawołał książę — też same oczy, twarz, wzrost i włosy. Gdybyśmy tak wyszli ztąd bez ubrania, nikt by odgadnąć nie zdołał, kto jest biedakiem, a który księciem. Co tobie w rękę — zawołał książę — masz skaleczoną?
— Drobnostka — zawołał Tom — wartownik skaleczył mnie przed chwilą.
— Nikczemnik — wykrzyknął mały Edward, tupnąwszy bosą swą nóżką. — Ja go ukarzę. Zaczekaj tu na mnie, zaraz powrócę. Masz słuchać, ja tak rozkazuję.
To mówiąc pochwycił jakiś przedmiot ze stołu, poczem wybiegł szybko z pokojów. Widać było jak mknął przez ogród królewski, jak rozwiewały się strzępy jego ubrania. Twarz małego księcia zaczerwieniała od gniewu, oczy mu pałały. Przy głównej bramie, chwycił szarpiąc za kratę żelazną, niestety, brama pałacowa nie otwierała się wcale.
— Otwierać bramę natychmiast! — zawołał rozgniewany książę.
Ten sam wartownik, który zranił Toma przed chwilą, spełnił rozkaz niezwłocznie.
Książę, wybiegłszy z bramy, pomknął ku żołnierzowi, nie mając siły zapanować nad sobą. Spostrzegłszy to, wartownik uderzył go w plecy z całej siły tak mocno, że nie mając siły utrzymać się na nogach wpadł w pośrodek zebranego tłumu.
— Masz to na pamiątkę, włóczęgo — zamruczał wartownik — będziesz teraz wiedział, że tu chodzić nie wolno. Masz odwet za to com dostał przez ciebie od księcia.
Tłum Wybuchnął śmiechem. Książę, podniósłszy się z ziemi, gdzie upadł popchnięty przyskoczył do wartownika.
— Nędzniku! — zawołał — żeś mnie nie poznał, ja jestem księciem Walii! Zostaniesz powieszonym, żeś śmiał się targnąć na życie królewskie!
Wartownik salutował hallabardą, jak to zwykli czynić żołnierze, zgodnie z obyczajami wojskowemi, poczem, widocznie szydząc sobie z malca: — Niech żyje wasza książęca mość. Niech żyje! — zawołał. — A po chwili:
— Wynoś mi się ztąd, bębnie, pókiś cały, — dodał — bo jak mi ten Bóg na niebie, tak ci przyłożę po raz drugi!
Maleńkiego księcia otoczono w około, szydząc i naśmiewając się z niego.
Pierwsze kolce.
Ubiegło tak kilka godzin. Tłum rozszedł się wreszcie. Teraz dopiero znużony książę spojrzał w około siebie. Miejsca te były mu całkiem nieznane, widocznie zapędzono go gdzieś po za miasto. Szedł bezwiednie dalej. Spotkawszy na drodze strumyk, obmył zakrwawione nogi w czystej wodzie, a odetchnąwszy nieco, znów szedł dalej. Tak doszedł do jakiegoś placu pustego. Było tu kilka domów i stary kościół. W około kościoła było gwarno, tłum robotników pracował przy budowie. Poznawszy od pierwszego spojrzenia ten kościół, młody książę uczuł, że jakoś mu weselej. — Tak, to ten sam stary klasztor być musi — mówił do siebie, — który ojciec mój przeznaczył na przytułek dla opuszczonych dzieci. Tu w tym przytułku przyjmą mnie, jak na syna królewskiego przystało i poratują w mojem nieszczęściu.
Na podwórzu kościelnem biegała dzieci gromada, skacząc lub bawiąc się w piłkę. Skoro książę zbliżył się ku nim, chłopcy, grać przestawszy, obstąpili go w około.
— Dzieci! — zawołał książę, — powiedźcie rodzicom, że książę Walii chce z nimi mówić.
Dziatwa wszczęła hałas, a jeden z nich krzyknął głośno:
— Co! książę? posłaniec od księcia.
Twarz młodego Edwarda pokryła się rumieńcem. Mimowoli podniósł prawą rękę, sięgając po szpadę. Niestety, brakło jej księciu. Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
— Patrzajcie! — zawołał pierwszy z nich, — myślał, że ma szpadę przy boku. Być może, iż rzeczywiście jest to sam książę.
Gromada dziatwy powtórnie wybuchnęła śmiechem, a Edward, powstawszy dumnie zawołał:
— Jestem synem królewskim. Żyjecie z łaski mojego ojca. Nie w ten więc sposób winniście przyjmować waszego księcia.
Mowa ta bardziej jeszcze rozśmieszyła dziatwę.
— Hej, chłopcy, na kolanach przed księciem w łachmanach! — wołał najstarszy z nich.
W jednej chwili, jak na skinienie, wszyscy uklęknąwszy zaczęli szydzić z młodego Edwarda.
Książę potrącił nogą najbliżej stojącego, wołając:
— Masz na dziś zapłatę, jutro surowiej będziesz ukarany.
Śmiech zamilkł. Rozgniewane dzieci tupały, krzyczały, a przyskoczywszy do księcia, porozrywały jego łachmany.
Pod wieczór młody królewicz zawlókł się w najbardziej ubogie dzielnice miasta. Całe ciało bolało go bardzo, łachmany pokryte pyłem bardziej jeszcze się porozrywały. Zaledwie mógł się utrzymać na nogach.
— Aufale-Corty — powtarzał, — byleby nie zapomnieć tej nazwy. Należy przedewszystkiem odszukać tej ulicy. Rodzice Toma odprowadzą mnie do pałacu i dowiodą, iż nie jestem ich synem, ale prawdziwym księciem Walii. Skoro zostanę królem, — mówił, przypomniawszy sobie o złych zabawach dziecinnych i szyderstwach, — każę nie tylko ich karmić i poić, ale kształcić ich głowy i serca uczyć miłosierdzia i miłości bliźniego.
W oknach tu i owdzie pojawiały się światła. Deszcz zaczął rosić. Wilgotna noc szybko zapadała, a biedny królewicz szedł dalej dzielnicą nędzarzów. Nagle jakiś człowiek, widocznie pijany, chwycił go za kołnierz, wołając:
— Ha! ty, nicponiu, włóczysz się po mieście do tej pory. Gdzie pieniądze? Dawaj zara! — Możeś znowu nic nie przyniósł, mów!
— Ach! toś ty ojcem Toma, — zawołał książę, — Bogu chwała, odprowadzisz mnie do rodziców, a jego weźmiesz do siebie.
— Co gadasz, jam ojcem Toma? — bełkotał pijak. — Ja jestem twoim ojcem, rozumiesz! a o prawdzie tego co mówię wnet się przekonasz.
— Człowieku, zlituj się nademną — błagał królewicz. — Jestem zmęczony i zbiedzony bardzo. Prowadź mnie do pałacu do króla, a on cię tak hojnie obdarzy, jakeś nigdy o tem we śnie nawet nie marzył. Przysięgam jakem książę Walji.
Pijak obrzucił chłopca pogardliwem spojrzeniem i zawołał:
— Ha! skoro my ciebie z babką oboje porządnie schłostamy, wnet te wszystkie głupstwa z głowy ci wywietrzeją.
Los szczęścia.
Pozostawiliśmy Toma Canty samego w książęcym gabinecie. Tu rozpatrywać się zaczął w otaczającym go przepychu, a stanąwszy przed zwierciadłem, wyjął z pochwy piękną szpadę, bawiąc się nią, oglądał sztylet, wysadzany drogiemi kamieniami, a potem szczegółowo dalsze umeblowanie sal królewskich. Nazachwycawszy się tem, usiadł na miękkim fotelu.
— Będę dopiero miał co opowiadać — myślał sobie — skoro powrócę do moich i usłyszą o tej całej mojej przygodzie. Nie uwierzą mi, jestem pewny. Powiedzą, że mi się to wszystko śniło, a ujrzawszy mnie w stroju książęcym, niepoznają swego niegdyś ubogiego Toma.
Ubiegła godzina. Przepych, roztaczający się w pałacu przestał zajmować chłopca. Przykrzyło mu się owo wyczekiwanie na księcia. Zaczął nasłuchiwać i oknem wyglądać. Przestraszała go dziwnie głucha ta w okół cisza.
— Co począć — mówił. — Gdyby tak pod nieobecność królewicza zastano mnie tu w jego ubraniu? Brr! za podobne przywłaszczenie śmierć by mnie oczekiwała niechybnie.
Rozmyślając dalej, postanowił pójść szukać młodego Edwarda.
Drżąc ze strachu otworzył cicho drzwi do przedpokoju. W jednej chwili sześciu wygalonowanych lokajów i tyluż panów, poskoczyło do Toma, nizko, prawie że do kolan mu się kłaniając, czem przerażony Tom cofnął się prędko, zatrzaskując drzwi po za sobą.
— Szydzą sobie ze mnie widocznie! — pomyślał — jestem pewien, że pójdą i opowiedzą o mnie wszystko królewiczowi. Ach, po co ja tu wszedłem! Nie wiedział, co począć. W głowie mu szumiało. Serce uderzało w piersiach, jak u ptaka schwytanego w zasadzkę. Pot zimny wystąpił mu na czoło.
Nagle otwarły się podwoje, a paź wygłosił: „Lady Jenny Grey“.
Była to jedna z dam dworskich. Podszedłszy do Toma, zdumiona jego przestrachem, zatrzymała się, pytając niespokojnie:
— Co Waszej Książęcej Mości się stało?
— Ulituj się nademną — błagał Tom — jestem żebrakiem z Ofal-Cortu. Pozwól mi zobaczyć się z królewiczem. On taki dobry! Zwróć mi moje łachmanki i wypuść ztąd bez kary.
Tu padł na kolana, błagalnie wyciągnąwszy ręce. Oczy jego napełniły się łzami.
Dama stała przed nim oniemiała, przestraszona, wreszcie zawołała:
— Ach! książę Edwardzie. Jak można. Ty, syn królewski klęczysz przedemną. I uciekła.
Tom, owładniony rozpaczą, padł na posadzkę.
— Czyż nikt nademną się nie ulituje? — wołał ze łzami: — Przyjdą, pochwycą mnie, zamkną w więzieniu, a potem...
Tu łkanie przerwało mu mowę,
— Książę zachorował... książę zwarjował! — wołano w pałacu.
Wkrótce pośród dworzan ukazał się jeden z łowców i stanąwszy pośród zebranej służby, rzekł głośno:
— Król zabronił powtarzać te fałszywe wieści. Kto nie posłucha, śmierć go oczekuje.
Milczenie głębokie zapanowało na sali. Upłynął kwadrans czasu, gdy nagle wołać zaczęto:
— Książę! usuwać się z drogi!
Tom szedł prowadzony przez lordów, kłaniano się przed nim nizko w około. Dwóch lordów prowadziło go pod ręce, za niemi szli dworzanie, doktorzy i orszak służących.
Wprowadzono Toma do jednej z najbogatszych sal pałacowych. Drzwi za nim się zamknęły. W pobliżu drzwi leżał na złotolitej kanapie jakiś otyły mężczyzna. Za pierwszem wejrzeniem, Tom dostrzegł otyłą twarz o surowem wejrzeniu i wielką jego siwą głowę. Jedna z opuchniętych nóg starca w całkowitości pokryta bandażem, leżała wsparta na poduszce.
Wszyscy przed nim pochylili głowy. Był to groźny król Henryk VIII.
Przyzwawszy Toma, mówił z nim łagodnie.
— Cóż powiesz mi Edwardzie, mój synu? — pytał — chciałeś zażartować z twego kochającego ojca, nieprawdaż?
Tom prawie że nie słyszał słów króla, stojąc jak oszołomiony, wreszcie blady i drżący padł na kolana przed królem.
— Tyś królem — wyjąknął — kara mnie więc nie minie!
Wyrazy Toma śmiertelnym ciosem uderzyły króla. Spojrzał po otaczających dworzanach, a zatrzymawszy wzrok na chłopcu mówił ze smutkiem:
— Sądziłem, ze rozpuszczone o tobie wieści są kłamstwem, niestety spostrzegam teraz prawdę!
— Zbliż się ku ojcu! — szepnął ktoś do chłopca z otaczających.
Dwóch lordów pospieszyło go poprowadzić. Tom, drżący, jak listek, zbliżał się z niekłamaną trwogą do króla.
— Poznajesz mnie, nieprawdaż, synu, mnie swego ojca? — pytał monarcha — odpowiadaj na Boga, nie dręcz mego serca!
— Poznaję — szeptał Tom — tyś pan mój i król. Niech ci Bóg dozwoli panować jak najdłużej!
— Dobrze i poczciwie powiedziałeś, — król odrzekł. — Uspokój się, nie drżyj tak! Nikt tobie krzywdy nie wyrządzi, wszak jesteś przez wszystkich kochanym. Poznałeś siebie, nieprawdaż, przypomniałeś sobie teraz, żeś książę!
— Niestety nie Wasza Królewska Mość, — Tom odrzekł — kłamać nie mogę, lecz wyznam prawdę jak mi sumienie nakazuje. Jestem synem żebraka. Wypadkowo dostałem się do pałacu. Nic tu nie przewiniłem. Jestem młody. Pragnę żyć, a nie umierać. Ulituj się nademną.
— Dlaczego miałbyś umierać? — pytał król dobrotliwie. Uspokój się książę. Nikt prócz mnie niema do ciebie prawa!
Tom padł na kolana.
— Niech cię Bóg wynagrodzi, królu, za te słowa pociechy! — zawołał Tom rozpromieniony, a po chwili: — Słyszycie, — zawołał, zwracając się do dworzan, ja nie umrę, ale żyć będę. Sam król mi to powiedział!
Na te słowa z orszaku nikt nie poruszył się, nikt nie odrzekł słowa. W milczeniu niemem pochylono głowy.
— A teraz, czy wolno mi wyjść? — pytał Tom króla.
— Wyjść możesz, dokąd jednak zamierzasz?
Tom spuścił głowę, mówiąc z cicha:
— Sądziłem, że będę mógł pójść gdzie mi się podoba; chciałbym powrócić do tej lepianki, gdziem się urodził, wzrósł i wychował. Tam mieszka matka moja i siostry, tam domek mój. Jam nie nawykły do takich bogactw, błagam, błagam, pozwólcie mi odejść!
Król milczał, pogrążony w zadumie.
— Bardzo jest możliwem, — rzekł król po chwili, iż obłąkanie jego spotyka się tylko na tym punkcie, iż jest przekonany, jakoby nie był księciem, zresztą umysł jego jest zdrów. Ha! przekonamy się o tem.
Tu król zagadnął Toma po łacinie, na co Tom odpowiedział, lubo niedokładnie.
— Z odpowiedzi księcia wnioskuję, że rozum jego nie chory. Jak pan sądzisz, panie doktorze? — zapytał, zwracając się do dworskiego lekarza.
— I ja tak sądzę, — rzekł doktór.
— A teraz — ciągnął król dalej, — zapytamy go o coś w innym języku.
Tu zagadnął Toma po francuzku. Tom milczał. Wszyscy spoglądali z obawą.
— Niechaj mi wybaczy Wasza Królewska Mość, — odrzekł po chwili, — ale nie znam tego języka.
Król ze smutkiem padł na poduszki. Dworzanie chcieli mu pospieszyć z pomocą, powstrzymał ich jednak ruchem ręki.
— Nic, nic, to przejdzie, — zawołał. — Przed chwilą w istocie byłem bliski omdlenia. Pójdź synu, — wyrzekł następnie, — niech twą chorą głowinę przytulę do piersi ojcowskiej. Nie lękaj się. Cierpienie twoje przeminie!
Tu król uniósł się na poduszkach, zwracając ku dworzanom.
— Słuchajcie! — groźnie zawołał, — biedny mój syn utracił zmysły chwilowo. Choroba jego spowodowana przeciążeniem nauką, nakazuję od dziś wyrzucić wszystkie jego książki. Swoboda gry i zabawy na świeżem powietrzu przez dzień cały, oto jego obecna nauka, rozumiecie?
Tu uniósł się bardziej jeszcze na poduszkach, wołając: — Lubo szalony, jest moim synem, a waszym królem w przyszłości. Czy zdrów, czy chory, panować będzie. Ja tak chcę, tak nakazuję! Oznajmić wszystkim, że ktokolwiek słowo o chorobie księcia wypowiedzieć się waży, uważany za zdrajcę, skończy na szubienicy. Wody... wody! cały płonę, — wołał król — ten smutek mnie zabija. Dziś jeszcze, zgodnie z królewskim naszym dawnym zwyczajem, książę ma zostać obwołanym królem. Milordzie Hartford, proszę ogłoś wszystkim o mojej woli!
Lord Hartford przyklęknął na jedno kolano przed królem.
— Wasza Królewska Mość, — odrzekł — raczył zapomnieć, iż książę Norfolk uwięziony, a więc nie możemy bez niego...
— Zamilcz! — przerwał król gniewnie: — Nie wspominaj tego przeklętego nazwiska. Obejdziemy się bez tego zdrajcy. Mianuję innego marszałka dworu. Spiesz do parlamentu z rozkazem, aby dziś jeszcze skazano na śmierć Norfolka!
— Rozkaz królewski jest dla nas prawem, — odparł lord Hartford.
— Ucałuj mnie, synu mój, — wyszepnął tkliwie, — tak... silniej, goręcej. Czego drżysz cały. Niema w całym świecie skarbu droższego dla mnie nad ciebie!
— Jakżeś dla mnie łaskaw mój królu, — Tom odrzekł. — Niestety jednak żal mi bardzo tego księcia, który dziś jeszcze ma zginąć!...
— Zacne dziecko, poczciwe serce, — odparł król — choć umysł cierpiący, zdoła odczuwać niedolę innych. Książę zawinił. Jest zdrajcą. O nim więc zapomnij. Rozumiesz? ja tego żądam. Teraz pójdź z lordem Hartford na przechadzkę. Ja czuję się bardzo zmęczonym, wyczerpanym, muszę wypocząć, później przywołam cię znowu.
Tom wyszedł dziwnie smutny, zgnębiony.
Ujrzawszy go, gromada dworzan otoczyła go z pokłonami. Pomimo to wszystko, dusza jego bezwiednie rwała się stęskniona do matki i sióstr jego, żyjących w biedzie w ubogiej lepiance. Tu wszyscy uważają go za księcia. Nie chcą dać wiary, aby był synem żebraka, nie chcą wypuścić szamocące się próżno w złoconej klatce biednę ptaszę, by pofrunęło do swoich, i tak pozostanie na zawsze w tych wielkich salach królewskich, błyszczących od zbytków i złota sierotą!
Lubo nękany własną swą dolą, stokroć więcej cierpiał nad losem księcia Norfolka, jaki przezeń dziś jeszcze miał zostać straconym.
Rozkazy nędzarza.
Orszak strojnych dworzan przywiódł Toma do wspaniałej sali. Gdy usadzono go na królewskim tronie, Tom spostrzegł mnóstwo znakomitości, stojących przed sobą. Pomimo, iż prosił, aby usiedli, podziękowawszy skinieniem głowy, stali dalej, nie ruszając się z miejsca. Tom ponowił swą prośbę. Hartford szepnął mu na ucho:
— Nie proś ich o to, milordzie, to nie wypada, dworzanom nie należy siedzieć obok króla.
Kamerdyner dworski zameldował lorda Johna, który wszedłszy, złożył ukłon głęboki.
— Król przysyła mnie tu — zaczął — w bardzo ważnej sprawie, której wyjawić nie mogę wobec wszystkich, zatem Wasza Królewska Mość raczy oddalić wszystkich, prócz lorda Hartforda.
Tom nie wiedział w jaki ma sposób znaglić obecnych do wyjścia. Wtedy lord Hartford szepnął z cicha, że w tym celu wystarczy księciu uczynić ruch ręką, co gdy zrobił, obecni w jednej chwili oddalili się.
— Król rozkazuje — przemówił lord John — ażeby książę do czasu wyzdrowienia swego ukrywał swoją chorobę, następnie zabrania księciu, by mówił przedkimkolwiek o swojem żebraczem jakoby pochodzeniu i poprzedniem swojem ubóstwie, jakie nigdy miejsca nie miało. Książę w każdej chwili pamiętać winien, iż jest księciem krwi, synem króla Anglii. Jeżeli książę zapomniał o swych królewskich latach dziecięcych, lepiej niech milczy, a nie okazuje zbłąkania swych myśli, jeżeli książę zapomniał form dworskiej etykiety, co mówić i czynić mu należy, niech zapyta o to lorda Hartforda lub mnie lorda Johna. My właśnie przez króla zostaliśmy wybranymi na doradców dla księcia. Oto ścisły rozkaz królewski, który mi zakomunikować polecono.
— Skoro król tak rozkazał, — rzekł Tom z pokorą — stanie się podług woli jego. A teraz, pozwólcie mi, milordzie, pójść wypocząć w jakim zakątku.
— Dobrze! — rzekł lord Hartford — słuchamy waszą książęcą mość, ty rozkazujesz, my wypełniamy!
Lord Hartford zadzwonił. Wszedł jeden z dygnitarzów i powiódł Toma do dalszych sal. Gdy Tom wyciągnął rękę po kubek z wodą, paź pochwycił kubek i postawił go na złotej tacy, poczem, przyklęknąwszy na jedno kolano, podał napój mniemanemu księciu.
Uczta królewska.
O godzinie pierwszej po południu, zaczęto Toma ubierać do obiadu. Przebrawszy go jeszcze w inną wytworną odzież wprowadzono go do wielkiej wspaniałej sali. Wszystka zastawa stołowa była z czystego srebra z kosztownemi ozdobami, sala przepełniona służbą.
Ksiądz odczytał modlitwę, po wygłoszeniu której Tom chciał się rzucić z chciwością na jedzenie, ale jeden z dworzan, hrabia Barklay powstrzymał go w zapędzie. Zawiązał Tomowi pod brodą serwetkę. Był to ważny urząd honorowy, do którego dopuszczano jedynie magnatów z rodu hrabiego Barklaya. Inny dworzanin, stojący obok Toma, nalewał mu wino, inny jeszcze podawał potrawy. Naówczas królom usługiwali panowie z najznakomitszych rodów Anglii. Innych sług królewskich książę nie posiadał.
Mimo, iż biedny Tom jadł z przyzwyczajenia palcami, nie używając nakrycia, nikt z tego śmiać się nie poważył. Żałowano jednogłośnie młodego księcia, który wskutek swej choroby umysłowej zapomniał, że jeść rękoma nie można, że są od tego noże i widelce.
Wpatrzywszy się w wspaniały deseń serwetki, Tom zawołał:
— Zabierzcie to, proszę, mógłbym to wypadkowo poplamić!
Hrabia Barklay odwiązał serwetkę w milczeniu.
Spostrzegłszy stojący na stole koszyk z orzechami, Tom przybliżył go ku sobie i wyładował niemi obficie kieszenie. Lordowie badawczo nań spoglądali, nie dając jednak poznać zdumienia, odczuł to wreszcie, że księciu własnemi rękoma nic wziąść nie wolno.
Obiad się skończył. Jeden z lordów podał Tomowi naczynie złote napełnione wodą różaną, które według zwyczaju dworskiego służyło do mycia ust i rąk. Nie wiedząc w jakim celu przyniesiono tę wodę, Tom zbliżywszy ją do ust, połknął parę łyków, poczem niezwłocznie zwrócił wazę.
— Bynajmniej nie smakowite, — zawołał — zapach jedynie bardzo przyjemny.
Lordowie stali przygnębieni, widząc, iż wskutek choroby książę zatracił pamięć, a z nią i wszelką świadomość etykiety dworskiej.
Wreszcie ukazał się ksiądz po za krzesłem Toma. Wzniósłszy oczy w niebo, zaczął odmawiać modlitwy. Tom nie zauważywszy księdza, odszedł z po za stołu, czem bardziej jeszcze lordowie zasmuceni zostali.
Przeprowadzono mniemanego księcia do gabinetu i tu pozostawiono samego.
Tu i owdzie na ścianach wisiały porozwieszane rycerskie hełmy i zbroje. Nie namyślając się długo, Tom przywdział na siebie zbroje, rękawice oraz hełm ozdobiony piórami. Przypomniawszy sobie o orzechach, postanowił korzystać z czasu i potłuc je dopóki jeszcze nie ma nikogo.
Powiesiwszy zbroję na dawnem miejscu, zabrał się do gryzienia orzechów. Od chwili, gdy został księciem, czuł się jakoś dziwnie wesołym.
Gdzie zginęła pieczęć państwowa.
O piątej rano król Henryk VIII przebudziwszy się nie spał.
— Straszne miałem sny! — zawołał. — Czuję, że mi z każdą chwilą życie uchodzi, a śmierć się zbliża.
Nagle wzrok jego zaiskrzył zawiścią i zerwawszy się na łóżku, zawołał;
— Egzekucja czy wykonana? Zdrajca czy żyje. Dotąd nie umrę, póki głowa jego nie spadnie pod toporem kata!
Dworzanie, posłyszawszy, że król się obudził przybiegli gromadnie.
— Wołać mi lorda kanclerza! — wykrzyknął król.
Wszedł lord kanclerz, a przyklęknąwszy na jedno kolano, tak zaczął:
— Uczyniłem wszystko, co mi mój pan i król rozkazał do spełnienia. Parowie[1] Anglji zebrani w pałacu, osądzili sprawę księcia Norfolka, skazując go na karę śmierci. Wyczekują teraz jedynie na dalsze rozkazy monarchy.
Gniew ukazał się na obliczu króla.
— Podnieście mnie, — zawołał — pojadę do parlamentu i własnoręcznie przyłożę pieczęć do wyroku, skazując na śmierć nikczemnika!
Głos jego stał się chrypliwym i nagle zamarł. Twarz pokryła się trupią bladością. Dworzanie rzucili się na ratunek.
— Nie mogę... — wyszepnął, padając bezsilnie na poduszki, — bardzo jestem słaby. Rozkazuję, ażeby mnie w tem zastąpiono. Rozkazuję lordom zwołać wielką radę. Powierzam im pieczęć państwową. Niechaj przyłożą ją do wyroku w mojem imieniu. Wykonać to co prędzej, a jutro dostarczyć mi głowę skazańca. Niech się nacieszę jej widokiem!...
— Rozkaz króla, to prawo nasze — rzekł lord. Proszę Waszą Królewską Mość o pieczęć państwową.
— Pieczęć? — zapytał król żywo — wszak ona znajduje się u ciebie.
— Była, — odrzekł lord — przed dwoma dniami odebraną została.
— Tak... przypominam sobie, prawda. Gdzież ja ją podziałem, tracę przerażająco pamięć. Jestem bardzo słaby.
Tu Henryk VIII zaczął coś mówić do siebie półgłosem. Od czasu do czasu poruszał głową, usiłując przypomnieć gdzie podział tę pieczęć.
Lord Hartford, przyklęknąwszy przed królem, rzekł:
— Pieczęć, Wasza Królewska Mość, oddał księciu Edwardowi do zachowania.
— Tak! tak! — zawołał monarcha — spiesz żywo po nią. Każda chwila czasu jest drogą!
Hartford pobiegł do Toma. Za chwilę powrócił z próżnemi rękami:
— Z przykrą wiadomością powracam tu — rzekł — z woli Bożej słabość księcia nie ustąpiła. Nie pamięta, gdzie włożył tę pieczęć.
Król jęknął, a potem zwracając się ku dworzanom:
— Nie niepokójcie tego biednego chłopca — rzekł, a przymknąwszy oczy, zamruczał coś i zamilkł.
Po paru chwilach uniósł powieki i spojrzał w około mętnym wzrokiem.
Spostrzegłszy lorda klęczącego przy sobie zapałał gniewem.
— Jeszcze tu jesteś! — wykrzyknął — pójdź kończ ze zdrajcą, w przeciwnym razie głową mi odpowiesz!
— Łaski, — błagał lord — wszak czekam na pieczęć państwową.
— Czyś i ty zmysły utracił, — zawołał król — mała pieczęć leży w mojej szkatułce. Skoro wielka zaginęła, wystarczy i mała. Idź, a nie przychodź inaczej jak z głową zdrajcy.
Kanclerz oddalił się. Rada z lordów, ministrów złożona, przyłożyła pieczęć do wyroku parlamentu.
Biedak obwołany za króla.
Wieczorem o 9-ej, na rzece Tamizie tuż około pałacu królewskiego stało mnóstwo łodzi. Na łodziach tych lud wyczekiwał wyjazdu królewskiego księcia. Książę wraz z orszakiem miał płynąć na urządzony objad w kupieckim zebraniu.
Cały pałac płonął od świateł. Od pałacu aż do rzeki, wiodły szerokie marmurowe wschody, pokryte olbrzymim puszystym dywanem. Tu długim rzędem stała w szeregu zebrana straż królewska, przybrana w wspaniałe zbroice.
Czterdzieści dworskich łodzi podpłynęło ku wschodom. Były one całkowicie złocone, brzegi prześlicznie cyzelowane. Niektóre ubrane wstęgami, inne złotą draperyą i kosztownemi materyami, na innych jeszcze rozwiewały wstęgi flagi, z mnóstwem dźwięczących srebrnych dzwoneczków.
Tuż obok nich stały barki, w których siedzieli żołnierze w złocistych hełmach, takichże zbrojach, oraz chór muzyki.
Z pałacu dobiegł odgłos trąb. Muzykanci w łodziach pochwycili hymn uroczysty.
Oficerowie, rycerze, sędziowie i wodzowie ukazali się na wschodach. Mieli na sobie przepyszną odzież przetykaną złotem. Różnokolorowe płaszcze pokrywały ich ramiona.
Trąby zagrzmiały powtórnie w pałacu.
Lord Hartford, wspaniale ubrany, ukazał się nad wschodami. Odwrócony tyłem do rzeki uchylił kapelusz, ozdobiony drogiemi piórami i zaczął schodzić tyłem, składając ukłon na każdym stopniu.
Trąby głośniej jeszcze zabrzmiały. Rozległ się okrzyk:
— Rozejść się! Nadchodzi Edward książę Walii!
W jednej chwili zabłysły ognie na pałacowych krużgankach. Tłum ludu krzyczał: „Niech żyje Edward, książę Walii“.
Królewicz-żebrak.
Wypada nam teraz wyjaśnić, co stało się z prawdziwym księciem Walii. Mówiliśmy że John Canty wiódł przemocą księcia do domu, z czego tłum w okół zebrany mocno się cieszył. Jakiś człowiek w ciemnem ubraniu zaczął bronić chłopca; taki jednak wszczął się hałas, iż nie słyszano co mówił ów człowiek w ciemnem ubraniu. Książę bronił się o ile sił mu starczyło. W przystępie gniewu John Canty zamierzył się kijem sękatym, wznosząc go w górę. Obrońca chłopca chwycił Canty’ego za rękę, wskutek czego tenże uderzony został kijem.
John Canty wpadł w wściekłość.
— Ha! — krzyknął — czemu się mieszasz w tę sprawę. Masz, na coś zasłużył.
W jednej chwili laska spadła na głowę obrońcy, a nieznajomy upadł na ziemię i leżał opuszczony samotny.
Tłum uliczników rozbiegł się, nikt nie zwrócił uwagi na pobitego człowieka.
Książę wpadł do komórki Canty’ego, drzwi zatrzasnąwszy za sobą. Na stole stała butelka, a w niej tlił się kawałek złamanej łojowej świecy, oświetlając tę nędzną komórkę. W kącie siedziały dwie młode dziewczęta i w średnim wieku kobieta. Z przeciwległego kąta wysunęła się baba z rozwianemi siwemi włosami, zaiskrzonym wzrokiem spoglądając w około.
— Uciesz się stara, — rzekł do niej John Canty — schwytaliśmy nareszcie tego błazna! Zbliż się syneczku, — dodał — i opowiedz swoje przygody, jeżeliś tylko ich nie zapomniał, przedewszystkiem jednak, powiedz nam kto jesteś!
Twarz młodego księcia zapłonęła gniewem. Spojrzawszy w oczy dumnie Johnowi Canty, rzekł:
— Mówiłem i powtarzam, że jestem Edward, książę Walii.
Na wyrazy te stara kobieta stanęła w osłupieniu, John Canty zaśmiał się brutalnie, a matka i dwie siostry Toma, wylazłszy z kąta, podbiegły ku księciu, wołając:
— Tom, drogi nasz Tom, biedne ty dziecko, co mówisz...
Padłszy na kolana przed księciem matka patrzyła mu w oblicze, mówiąc łzawie:
— Biedaku! biedaku! — To te głupie książki pozbawiły cię rozumu... Jakąż boleścią napełniasz moje macierzyńskie serce...
— Syn twój, dobra kobieto, zdrów i przy najlepszym rozumie, — mówił młody książę, pozwól mi pójść do pałacu, a król — ojciec zaraz powróci ci syna!
— Król ojciec twój! — zawołała kobieta. — Nie mów podobnych niedorzeczności drogi synu. Przypatrz mi się dobrze, wszakżem to ja, twoja matka.
Książę przecząco potrząsnął głową. — Nie chciał bym zasmucać cię, biedna kobieto, — odrzekł, wszak wyznać muszę, iż widzę cię po raz pierwszy w mem życiu!
Matka Toma, siadłszy na podłodze łkać gorzko zaczęła, co spostrzegłszy dziewczęta:
— Niech Tom pójdzie spać, ojcze, zaczęły — skoro się wyśpi, i słabość jego przeminie!
— Spać!... zawołał z wściekłością ojciec Toma. Jutro musimy płacić komorne za tę nędzną lepiankę, bo inaczej nas jak psów wygnają. Pokaż darmozjadzie, próżniaku, coś użebrał...
— Radzę ci, liczyć się ze słowami — odparł książę — jestem synem króla!
Canty zamierzył się laską na księcia, co spostrzegłszy matka, podbiegła w jego obronie.
Mające spaść na chłopca uderzenia i ciosy, posypały się na nią. Przelękłe dziewczęta wcisnęły się w najciaśniejszy zakątek. Babka podbiegła na pomoc synowi, zdwajając uderzenia.
Książę wyrwał się matce, wołając:
— Nie pozwolę tak tobą poniewierać dłużej, niechaj te łotry raczej nademną się urągają!
Wszystkie uderzenia skierowały się teraz na księcia, matce i dziewczętom dostało się również.
Nagle John Canty, wykrzyknął:
— Spać mi w tej chwili, wszyscy, rozumiecie!
W mgnieniu oka, jak na komendę, zgaszono światła. Ojciec i babka wprędce zasnęli. Podszedłszy na palcach do księcia, dziewczęta ponakrywały go słomą i łachmankami. Matka przyszła również, a gładząc go po główce, rozpłakała się po nad nim, za co jej książę dziękował, przyrzekając, iż za poczciwe, dobre jej serce, król szczodrze ją wynagrodzi. Słowa te jeszcze większą rozpacz wzbudziły w biednej kobiecie.
— Zwarjował... moje drogie dziecko, biedny mój Tom zwarjował, a wszystko przez te książki. I tuliła go do siebie, zalewając się łzami, aż wreszcie położyła się na tapczanie oczów jednak nie mogąc zamknąć. Smutne rozmyślania nad obłąkaniem Toma zasnąć jej nie dawały, i przyszło jej na myśl, iż być może ten chłopiec rzeczywiście nie jest jej synem. Sama jednak w tejże chwili zaprzeczyła sobie. Jak nie ma być jej synem. Czyż może być inne dziecko, tyle podobne do Toma? A jeżeli, ten chłopiec w istocie nie jest Tomem, powracała uporczywie myśl, na którą nie była w stanie dać odpowiedzi.
I zaczęła przemyśliwać, w jaki sposób zbadać można. Leżała przez czas długi w myślach pogrążona, wreszcie zerwała się nagle, zapalając świecę.
— Ha, wpadłam na myśl, — wyszepnęła — proch pewnego razu spalił mu twarz i odtąd skoro go tylko nagle rozbudzą, lub przestraszą, zasłania oczy rękami, jak to czynił w chwili wypadku. I to nie dłonią na dół, ale przeciwnie ku górze. To przysłanianie twarzy zauważyłam wiele razy. Poznam go teraz — szeptała, zbliżywszy się do łóżka śpiącego.
Trzymając w ręku zapaloną świecę zbliżała się do niego, powstrzymując oddech. Książę szeroko otworzywszy oczy, wzrokiem przerażonym powiódł w około, ręki swej jednak ku twarzy nie podniósł.
Biedna kobieta obumarła prawie ze smutku i obawy; na palcach powróciła do swego tapczana i siadłszy na nim, zadumała się głęboko.
— Mimo, że jest obłąkanym, — mówiła sobie, — ręce ma jednak rozumne. Nie podobna, aby tak prędko zapomniał dawnego nawyknienia.
Podniósłszy się cicho, dwukrotnie jeszcze budziła chłopca, niestety jednak, bez oczekiwanego skutku!
— Nie, to być nie może, — wołała — on musi być moim synem!
I położywszy się zasnęła, ale snem bardzo niespokojnym.
Godziny biegły za godzinami. Biedny książę spał, jak zabity, wreszcie, zbudziwszy się ze snu, zawołał:
— Wiljamsie, zbliż no się tu! Brr! jaki miałem sen straszny, posłuchaj! Wystaw sobie, śniło mi się, żem naraz został żebrakiem. Co to! — zawołał, — niema przy mnie nikogo! Gdzież służba pałacowa? lokaje! dworzanie! hej! do mnie, co prędzej!
— Co ci się stało? — zapytał głos kobiecy — kogo tak przywołujesz do siebie?
— Sir Wiljamsa — rzekł książę. — A kto ty jesteś?
— Jakto kto? — głos odrzekł — jestem siostra twoja, Ania. Ach, prawda, przepomniałam, żeś ty biedaku wciąż słaby, obłąkany. Nie mów więcej, zaklinam, bo ściągniesz znów karę.
Przestraszony książę wyskoczył z łóżka. Całe ciało miał obolałe. Rzuciwszy się powtórnie na zgniłą słomę, zawołał z rozpaczą:
— Boże! więc to nie sen, lecz prawda... straszna okropna prawda!
Mimo, iż było jeszcze zupełnie ciemno, z ulicy dobiegał hałas. Ktoś gwałtownie we drzwi uderzał.
John Canty zbudził się, wołając:
— Kto tam! czego chcecie!
— Ha! czy wiesz ty, łotrze jeden, kogoś wczoraj obił kijem! — wołał głos za drzwiami.
— Kogo? Nie pytam i wiedzieć nie chcę — rzekł Canty.
— Ha! ha! wkrótce będziesz musiał inaczej odpowiedzieć, mówił tenże głos. — Uciekaj bez namysłu, inaczej biada ci, biada! Zamordowałeś księcia!
— Wielki Chryste — zawołał John Canty, stając przerażony.
Obudziwszy ze snu całą rodzinę nakazał żywo zabierać się w drogę.
W parę chwil cała gromada Cantych pędziła ciemną uliczką. John Canty schwyciwszy księcia za rękę, ciągnął go za sobą.
— Trzymaj język za zębami — wołał, a nie nazywaj mnie ty głupcze po imieniu, rozumiesz, ponieważ inne przybrałem. A gdybym cię przypadkiem zgubił gdzie w tłoku, pamiętaj, żebyś był na moście Londyńskim!
Wkrótce cała rodzina znalazła się na jakiejś jasnej ulicy w pobliżu Tamizy. Wszędzie płonęły ogniska, w około których krzyczano, śpiewano i tańczono. Matka i siostry Toma zamieszały się gdzieś w tłumie, książę również wyrwać się usiłował, było to jednak daremnem, bowiem przeciskając się Canty, trzymał go silnie za rękę. Wreszcie czyjaś dłoń silnie pochwyciła Canty’ego za ramiona.
— Dokąd to tak śpieszysz, przyjacielu, zagadnął nieznajomy, przytrzymując Canty’ego.
— Co ciebie to obchodzi, puść mnie, rozumiesz, odparł tenże.
Nieznajomy zagrodził drogę laską, wołając.
— Nie postąpisz dalej. — Wypij wprzód zdrowie księcia Walii.
— Dobrze, — rzekł Canty — dawaj kubek, lecz prędko!
Ucztujący przynieśli wielkie naczynie. Człowiek, który zaczepił Canty’ego trzymał je przed nim. John powinien był pochwycić za kubek jedną ręką, a drugą podnieść pokrywę. Taki był zwyczaj niegdyś w starej Anglii.
Pierwsze czyny nowego króla.
Barka królewska, wioząca Toma i księżniczki popłynęła dołem Tamizy. Towarzyszyły jej setki łodzi z muzyką, oświetlone massami przeróżnych ogni, jakiemi miasto było uilliminowane. Przy huku dział, lud witał księcia głośnemi okrzykami.
Ujrzawszy to, Canty, nie mógł zdać sobie sprawy, czy to, co widzi jest we śnie, czy na jawie,
W tym czasie barka królewska podjechała do kupieckiego zebrania. Magnaci w złotych łańcuchach i wspaniałych strojach wyszli na spotkanie Toma i młodych lady. Skoro wprowadzono ich do wspaniałych sal, Toma usadzono za olbrzymim stołem, pośrodku, pod królewskim baldachimem. Obok niego zasiadły księżniczki, oraz wielu innych magnatów; inni dworzanie, którzy usługiwali księciu i księżniczkom, stali po za nimi. Po wygłoszeniu modlitwy przez kapłana, Tom, objaśniony już poprzednio o tem co czynić mu wypada wstał, a za nim powstali wszyscy. Następnie podano Tomowi wielkie naczynie złote z winem. Napiwszy się zeń, oddał księżniczkom, kolej pijących, następnie poszła około stołu. Tak zaczęła się uczta.
O północy przybyli do sal przebrani lordowie i rycerze. Stoły usunięto. Rozpoczęły się tańce, które Tom obserwował ze swego miejsca.
Wtym czasie na ulicy tuż obok głównego podjazdu, stał tłum zebrany, a pośród niego obdarty książę Edward. Na głośne jego okrzyki, by wpuszczono go jako księcia Walii do pałacu, tłum wybuchał od czasu do czasu szalonym śmiechem. Oczy księcia nabiegły łzami. Podniósłszy dumnie głowę, rzekł:
— Powiadam wam ludzie, że to ja jestem prawdziwym księciem Walii. — Zostałem samotny, opuszczony przez wszystkich. Mimo to dam się porąbać za prawdę, a od tego co mówię, na jotę nie odstąpię! — Bardziej jeszcze krzyczeć zaczęto. Nagle jakiś bardzo wysoki człowiek zbliżył się do księcia. Cały strój jego był mocno nadniszczony, zarówno jak i pióro, które było złamane i wyskubane. Wyglądał na żołnierza.
— Podoba mi się dzielność twoja, i odwaga, mój chłopcze, — rzekł do księcia — będę cię bronił, jakem Mayles Gandon, rozmówię się z nimi!
— Co, i ten jeszcze będzie się tu wtrącał. — Patrzcie jaki wściekły — wołano — zabrać mu chłopca, rozumiecie! wołano.
Gdy ręce czyjeś chwytały księcia, żołnierz w jednej chwili wyciągnął szpadę z pochwy i w mgnieniu oka łotr, który śmiał się porwać na księcia, leżał już na ziemi, okładany przez żołnierza płazem szpady.
— Zabij go! zabij go! — wołał tłum rozszalały.
Otoczono żołnierza, który przycisnąwszy się do kąta, długim swym mieczem wywijał jak laseczką, raniąc w około cisnących się ku niemu. Na widok strumieni krwi, tłum w nieładzie, depcząc po rannych, z większą jeszcze zaciekłością cisnął się ku obrońcy księcia. Wtem zagrały fanfary.
— Poseł, poseł królewski przybywa, — wołano.
Gdy oddział konnicy wpadł w środek zbiegowiska, tłum rozbiegł się w różne strony, a dzielny obrońca na rękach wyniósł prawie że omdlałego księcia. Poseł królewski nie zatrzymując się ani chwili, skierował się ku salom zebrania kupieckiego, gdzie zabawa i uczta dobiegła zenitu. Nagłe, na odgłos fanfary, muzyka grać przestała, tańce przerwano. Poseł rzekł uroczyście:
— Nasz pan i władca życie zakończył!
Westchnienie wybiegło ze wszystkich piersi, zapanowała głęboka cisza, poczem zebrani padli ma kolana, wyciągając ręce.
— Niech żyje król! — wołano.
Z niemałym zdziwieniem spoglądając, to na księżniczki, to na Hartforda i magnatów klęczących w około niego, Tom, nie wierzył swym oczom. On jeden tylko siedział, jego tylko nazywano królem. Nagle Tom przypomniawszy coś sobie, nachylił się do ucha Hartforda, mówiąc:
— Czy, jeżeli cokolwiek rozkażę, będzie natychmiast wykonanem!
— Naturalnie — odrzekł Hartford — nikt się sprzeciwić nie ośmieli. Tyś dla nas królem, a słowo twoje jest dla nas prawem!
Tom przemówił silnie i doniośle:
— Niechajże od tej chwili królewskie słowo będzie dobre i łaskawe. Hartfordzie, powstań, pójdź do Towru, uwolnić księcia Norfolka. Skasować wyrok śmierci. Tak być ma. Tak król rozkazuje.
Jak grzmot, słowa królewskie przebiegły po sali.
— Niech żyje Edward, król Anglii! — wołano.
Książę i jego towarzysz.
Powrócimy na chwilę do Maylesa Handon’a, kiedy to biednego księcia wynosił z pośród tłumu.
Teraz dopiero usłyszał Edward, jak w okół niego szeptano:
— Król umarł. Umarł król!
Na wieść o tem, serce biednego sieroty ścisnęło się żałośnie. Ten nieubłagany dla innych, surowy, okrutny król, jakimż był dlań dobrym, poczciwym ojcem. Mimowolnie łzy nabiegły oczy księcia!
Tak doszli do mostu Londyńskiego, gdzie w jednym z zajazdów Mayles zamieszkał. W chwili, gdy zbliżali się do bramy zajazdu, głos jakiś krzykliwy zawołał:
— A! jesteś kundysie! Teraz już mi się nie wymkniesz. Ja cię oduczę przepadać godzinami!
Tu John Canty, wyciągnął rękę, usiłując pochwycić chłopca, Mayles jednak zaoponował temu, wołając:
— No! no! tylko proszę wolniej. Co ci przyjdzie z tego chłopca?
— Jakto co? — odpowie Canty — wszak to mój syn!
— Kłamie! nikczemnie kłamie! — zawołał Edward głosem, w którym malowała się rozpacz.
— Wierzę ci, biedny chłopczyno! — zawołał Mayles — mimo, iż mówisz od rzeczy. Bądź spokojny. Nie puszczę cię z tym łotrem, który cię obić postanowił. Pójdziesz wraz ze mną!
— Rozumie się, że tylko z tobą! — wołał chłopiec — do niego nie pójdę za nic w świecie! Znam dobrze jego złe serce.
— Poczekaj! zobaczymy! — zawołał Canty.
I po tych słowach rzucił się z całą zaciekłością na chłopca. Wtedy Mayles wyciągnąwszy długą swą szpadę, zawołał:
— Radzę rusz go tylko, a już ja cię nauczę!
Canty cofnął się kroków parę.
— Obroniłem wprzódy chłopczynę od tłumu wyrzutków i teraz nie pozostawię go również. Precz! mówię, pókiś jeszcze cały!
Canty cofnął się, a wymruczywszy groźby i przekleństwa, za chwilę znikł bez śladu.
Mayles wraz z chłopczyną weszli na trzecie piętro. Całem umeblowaniem pokoiku, do którego przybyli, były biedne połamane meble, oraz nędzny tapczan w kącie stojący. Dwie cienkie świece dopalały, się rzucając blask słaby i smutny w około.
Mały chłopczyna, jak wszedł, tak i padł na łóżko, ciężko oddychając. Nic dziwnego, od wczoraj nie miał nic w ustach.
— Mój drogi, — rzekł Edward, zasypiając, — obudź mnie jak tylko objad podadzą!
Poczem usnął od razu.
Mayles uśmiechając się, myślał sobie:
— Wyborny sobie ten chłopaczek! Położył się na cudzem łóżku, tak dobrze jak na swojem. Nazywa siebie księciem Walii. Biedny bezdomny włóczęga! Na swój wiek niemało otrzymał on kuksańców od losu i ludzi, po których teraz tak smaczno zasypia. Wszystko się jednak odmieni, tak, odmienić musi! Zacznę go uczyć, poczem wyleczę z choroby. Prędzej siebie dam zabić, niżeli jemu uchylić w czemkolwiek. Bardzom polubił tego dzielnego chłopca. Jak to on mężnie stawił czoło rozwścieczonemu tłumowi, jak patrzył nań, jakoby sam był królem.
I nachyliwszy się po nad śpiącym, zaczął gładzić jego loki złociste. Chłopczyna zadrżał przez sen.
— Ach! leży nieokryty, — rzekł Mayles — łatwo przeziębić się może!
Napróżno szukając czegokolwiek do nakrycia chłopca, zdjął z siebie kaftan i owinął nim śpiącego.
— Chłopca zabiorę i pojadę do mego ojca, — mówił Mayles do siebie — aby żył tylko, to nie odtrąci sierotki. Brat starszy Jan też serdecznie go przyjmie. Idzie jednak o Gwidona. Zawsze zły i podstępny, nie będzie śmiał przy mnie go skrzywdzić. Dziś jeszcze jedziemy. Czy tylko ojciec żyje... Lat siedm jak wieści z domu nie otrzymałem.
Wszedłszy z jedzeniem sługa silnem trzaśnięciem drzwi zbudził chłopca, który, siadłszy na łóżku, zaczął przecierać oczy.
— Jakiś ty dobry, poczciwy! — zawołał książę, spostrzegłszy kaftan Maylesa, którym był nakryty, weź go i wdziej na siebie, już mi nie potrzebny!
Podniosłszy się, podszedł ku umywalce, wyczekując.
— Na co ty czekasz? — spytał Mayles zdziwiony.
— Chcę się myć, — odpowiedział Edward.
— Więc się myj!
Chłopczyk stał jednak, jak wprzódy, nie ruszając się z miejsca, tupnąwszy dwukrotnie z gniewu.
— Co ci się stało? — zapytał Mayles.
— Nalej wody! — rozkazał mały królewicz.
Uśmiechnąwszy się, Mayles zerwał się, podając wodę.
— Dobrze! a teraz serwetę.
Zdjąwszy z gwoździa serwetę, Mayles podał ją chłopcu. Król siadłszy za stołem, wziął się do jedzenia, na co i Mayles zarówno miał ochotę.
Spostrzegłszy to, chłopiec ostro zapytał:
— Jak to? Ty chcesz siedzieć obok króla?
— Znów coś nowego, — rzekł Mayles do siebie — ogłasza się za króla. Trudno przeczyć i drażnić chorego.
Stanąwszy po za krzesłem króla, Mayles zaczął mu posługiwać. Podczas obiadu królewicz zapytał:
— Nazwisko twoje Mayles Gandone. Czy tak?
— Tak, Wasza Królewska Mość! — odpowiedział Mayles.
— Opowiedz mi przebieg twego życia, — mówił królewicz dalej, — coś ty za jeden i czyś szlachcic rodem?
— Ojciec mój nie pochodził z rodu najznakomitszych, — opowiadał Mayles. Jako człowiek był bardzo dobry, dzięki fortunie — bogaty. Matka zmarła oddawna. Braci pozostało dwóch: starszy Jan dobry i zacny oraz młodszy Gwidon: swarliwy, zły i okrutny. Również pod naszym dachem zamieszkiwała cioteczna nasza siostra lady Anna, dzieweczka bogata, wysokiego rodu, zacna i szlachetna. Pomimo, iż pokochaliśmy się bardzo wzajem, ojciec postanowił wydać ją za mąż za Gwidona. A że nie można było sprzeciwiać się woli ojcowskiej, narzeczona moja została żoną młodszego brata. Zły Gwidon postanowił zagarnąć nie tylko całe mienie lady Anny, ale i nasze. Kochał on jedynie jej majątek, a reszta była komedyą i udawaniem, o czem wiedzieliśmy wszyscy, prócz ojca, który kochając Gwidona po nad wszystko i ufając mu bezgranicznie, o niczem wiedzieć nie chciał. Jedynie brata Jan Gwidon nie lękał się wcale, wiedząc dobrze, iż nie jest on na chowanie, ja tylko jeden zdrów i silny mogłem unicestwić jego nikczemne plany, ztąd Gwidon zaczął powoli podburzać ojca przeciw mnie, iż jakoby postanowiłem wbrew woli ojcowskiej zaślubić lady Annę.
Ojciec na tę wiadomość wybuchnął gniewem, a zawoławszy mnie do siebie, rzekł: „Masz niezwłocznie wyjechać na lat trzy. Przejrzysz nieco świata, a tem samem i pośród ludzi będąc, nabierzesz nieco rozumu“. I musiałem porzucić dom rodzicielski, rozpocząwszy tułaczkę po obczyźnie. Walczyłem w wielu wojnach, znosząc wielką biedę. Dostawszy się w ostatniej bitwie do niewoli, pozostałem w niej siedm lat. Potem wyrwawszy się ztamtąd wprost tu przybiegłem. Przyjechałem przed chwilą bez pieniędzy i ubrania. Co stało się przez te lat siedm z rodziną moją — nie wiem zupełnie.
— Ciężkoś skrzywdzony! zawołał królewicz — bądź jednak przekonany, że ukarzę twego brata i powrócę ci ziemię zabraną.
Tu Mayles zaczął informować księcia, iż niezwłocznie zaraz udają się do zamku w Gondone, objaśniając mu przy tem, gdzie leży ta miejscowość, jakie do niej najbliższe prowadzą drogi, jak serdecznie spotka ich Jan, ojciec i lady Anna. Król zdawał się słuchać, bardziej wszak był zajęty smutnem swem położeniem. Mayles zamilkł, gdy królewicz zaczął opowiadać o swojem nieszczęściu, w jaki sposób z króla w jednej chwili prawie stał się żebrakiem.
Słuchając tych opowiadań, Mayles myślał sobie: A to sobie stworzył historyę na poczekaniu, jaka szkoda, że jest nie przy zdrowych zmysłach, ale to nic, ja go wyleczę, a wtedy dopiero podziwiać go będą. Stanę się dumny z mego przybłędy!
Chwilowo zapanowała cisza. Obadwa zamyślili się, poczem królewicz rzekł z cicha:
— Tyś mnie wyratował z nieszczęścia, ocaliłeś mi życie. — Jakiej więc żądasz nagrody.
Mayles myślał przez chwilę, poczem przyklęknąwszy na jedno kolano, rzekł:
— Proszę jedynie o jedną łaskę Waszą Królewską Mość. Pozwól mi, wnukom moim, prawnukom i dzieciom zasiadać obok Waszej Królewskiej Mości!
Król powstał. Wziął miecz do ręki, a uderzywszy płazem po ramieniu Maylesa, według starych rycerskich zwyczajów, zawołał:
— Powstań sir Mayles Gandon! Od tej chwili pasuję cię na rycerza. Otrzymujesz łaskę, o którąś prosił, dokąd w Anglii linja królewska nie przeminie, łaska ta pozostanie przy tobie i twym rodzie.
Król zbliżywszy się do okna popadł w zadumę, Mayles siadł z zadowoleniem mówiąc sobie.
Przepadł bez wieści.
Kiedy obadwa uczuli senność, królewicz wskazując na odzież, zawołał:
— Zdejm ze mnie to ubranie!
Mayles rozebrał chłopca, ułożył w łóżko i pomyślał sobie. Znów zajął mi moje łóżko. Gdzież ja się podzieję.
— Ty położysz się przy drzwiach. Będziesz przy mnie na straży.
To mówiąc zasnął.
— Rozkazuje w istocie po królewsku. — Zkąd się to bierze! — Ha! trudno! Trzeba pogodzić się z losem. — Nie tyle człowiek przeszedł przez te siedem lat — mówił Mayles do siebie — grzech uskarżać się na los.
Zbudziwszy się dość późno, Mayles odrzucił prześcieradło z chłopca i cichutko sznurkiem zmierzywszy go, wyszedł z pokoju na palcach. Po upływie pół godziny, Mayles powrócił, niosąc jakieś tanio nabyte ubranie. Podszedłszy ku oknu, zaczął oglądać swe kupno.
— Mój Boże — westchnął Mayles — gdybym tak miał pieniądze, nie taki kaftan kupił bym mu, który trzeba tu i owdzie reperować. Spodeńki niezgorsze, trzeba jednak i te tu i owdzie poprawić. Trzewiki — to dobre i mocne. Nareszcie nogom jego będzie ciepło. Chodząc latem i zimą, boso, jak żyje nie miał takich trzewików!...
To mówiąc, zaczął nawlekać igłę. Grube niezgrabne palce z trudnością to czyniły. Długo tak uporał się z igłą, która zamiast w uszko, właziła mu pod paznokieć.
— No, nareszcie. — A teraz zbudzę małego, ubiorę, pożywię i dalej w drogę! — Wstawać, Wasza, Królewska Mość, — zawołał.
Chłopczyna spał, jak zabity.
— Cóż tak zaspałeś, mój książę. — Czas wstawać.
Zbliżył się do łóżka. Księcia nie było. Mayles nie wierzył swym oczom.
— Gdzie chłopak się podział, — pytał, oglądając się w około, przyczem zauważył, że i łachmanki gdzieś przepadły.
Mayles zaczął krzyczeć i wołać właściciela zajazdu. Spostrzegłszy wchodzącego sługę z śniadaniem, w jednej chwili pochwycił go za kołnierz, trzęsąc nim silnie.
Sługa z początku zamilknął, poczem zaczął opowiadać.
— A no, było tak. — Tylkoś pan poszedł, przybył jakiś nieznajomy, wołając na księcia, aby szedł na tamten koniec mostu, bo tam go właśnie miał pan oczekiwać. — Chłopczyna przetarłszy oczy i mrucząc, że mu wyspać się nie dają wdział na siebie nędzną swą odzież i poszedł z nieznajomym.
— Ty głupcze jakiś! wołał Mayles, jakże lekko można cię podejść. — Ja się nie pytam, masz szukać księcia, rozumiesz. — A któż to, zapytał po chwili Mayles, oglądając ponownie łóżko, nakrył go tak umyślnie prześcieradłem, jakby ktoś pod nim spoczywał? — To sprawa tego nieznajomego — zauważył Mayles — czy on tylko przychodził tu sam.
— Sam panie, — odrzekł służący.
— Przypomnij sobie, proszę, dokładnie, przekonywał Mayles.
— Przypomniałem, — rzekł służący. — Skoro tylko weszli na most przyczepił się do nich jakiś kaleka!
— Co dalej... co potem! — wołał Mayles.
— Zniknęli w tłumie! — Nie widziałem już nic więcej, zresztą, zawołał mnie gospodarz.
— W którą stronę się udali? — pytał Mayles.
Po otrzymaniu objaśnień, Mayles, jak szalony wybiegł z pokoju, przeskakując po kilka schodów na raz.
Pogodzony z losem.
Tegoż samego rana, gdy prawdziwego królewicza porwano Maylesowi, Tom obudził się w królewskich pokojach bardzo wczesnym rankiem. Otworzywszy oczy, zawołał wesoło:
— No! dzięki Bogu, żem się obudził. Przepadł smutek i troski, — nastało wesele i radość. Hej! Ania! Lizia! pójdźcie no tutaj i posłuchajcie co mi się śniło. Żem był królem, czyście słyszały, królem? Co to, gdzie siostry moje?
Ktoś podszedł do łóżka, pytając:
— Co rozkaże Wasza Królewska Mość?
— Co rozkażę? — spytał Tom. — Kimże to ja jestem?
— Wczoraj wieczorem byłeś księciem Walii, dziś już naszym panem i królem!
Tom zasłonił twarz ręką, smutnie wołając:
— Więc to rzeczywista prawda! Jestem królem! O niech opłaczę moją rozpacz!
Wprędce Tom zasnął. Gdy się powtórnie zbudził, któryś z paziów klęczał przy łóżku.
Przypomniał sobie, że ciągle jeszcze jest królem. Jakże niemiłe przebudzenie. Otoczony mnóstwem sług i magnatów stojących w szeregu, Tom siedząc na łóżku wpatrywał się badawczo w ubierających go dworzan.
Jeden z lordów stojących po za innymi otrzymywał odzież, podając ją następnemu i tak kolejno. Najznakomitszy tylko miał prawo ubierania księcia, którego wkrótce znudziła ta dworska etykieta.
Rozpoczęło się mycie. Jeden z magnatów nalewał wodę, inny podawał mydło, jeszcze inny prześcieradło. Od czesania również byli specjaliści. Wreszcie Tom był gotów. Wprowadzono go na śniadanie w towarzystwie wielu magnatów do sali stołowej. Przechodząc przez wiele sal, Tom wszędzie napotykał oczekujących przybycia królewskiego dworzan, którzy na widok króla padali na kolana. Po śniadaniu wprowadzono Toma do sali królewskiej. Usadzony na tronie, słuchać musiał teraz spraw państwa. Za królem weszli kanclerze i lordowie w otoczeniu pięćdziesięciu żołnierzy z toporami w rękach. Hartford stał tuż obok tronu, do którego zbliżano się co chwila. Skoro tylko w czemkolwiek Tom zaczął błądzić, postępując niezgodnie z obyczajem królewskim, monitował go zaraz Hartford, objaśniając jak się ma zachować. Zajęcie to bardzo dokuczyło Tomowi.
— Za jaki ciężki grzech — myślał, dostałem się do tego ponurego więzienia, z których nie widzę ani złotych pól moich, ani jasnego słoneczka.
I mimo woli sen skleił mu na chwilę powieki. Zapanowało ogólne milczenie. Sprawy państwa nie mogły być decydowanemi bez króla. Po chwili wprowadzono Toma do gabinetu, gdzie pozostawiono samego, gdzie wszedł chłopczyna 12-letni, cały czarny ubrany i przykląkł przed królem.
— Powstań chłopcze, — rozkazał Tom — mów, ktoś taki i czego żądasz?
Malec na te słowa powstał. Dziwnym smutkiem widniało jego oblicze.
— Jestem ten, którego zamiast ciebie poniewierają. — Jestem Marlo.
Tom poraz pierwszy posłyszawszy to nazwisko, nie wiedział, co ma odpowiedzieć, udał jednak podstępnie, że cokolwiek przypomina go sobie.
— Cośkolwiek przypominam sobie, — rzekł Tom — przebyta jednak choroba uniemożliwia mi to. — Mów śmiało o co chodzi.
— Dwa dni temu Wasza Królewska Mość zrobiłeś trzy pomyłki w greckim, czy tak?
— Tttak... — odrzekł Tom zmięszany, a jednocześnie myślał sobie: — Gdybyś zadał mi lekcją greckiego, nie trzy, lecz sto błędów bym zrobił.
Przybyły mówił dalej.
— Rozgniewany nauczyciel postanowił skarcić mnie za ciebie!
Tom odrzekł ździwiony.
— Ciebie za mnie? — Odkąd że to ty masz cierpieć za moje błędy.
— Od chwili, gdyś został królem, a więc nie tykalnym, — odrzekł malec. — Więc za złą naukę, skrupia się odpowiedzialność na mnie. — To już takie moje przeznaczenie.
— Więc zostałeś już ukaranym?
— Dotąd, nie jeszcze. — Dziś odnieść mam karę. — Przyszłem prosić o stawiennictwo.
— Nie lękaj się! — zawołał Tom. — Nikt ciebie palcem ruszyć się nie ośmieli!
— O! dzięki, dzięki, panie mój, — wołał chłopczyna ze łzami.
Po chwili przyklęknął znowu.
— Czego jeszcze żądasz? — zapytał Tom.
— Zostałeś królem, — odrzekł chłopczyna — przestaniesz się uczyć, a tem samem i mój obowiązek się skończy. — Ja wraz z memi siostrami sierotami pomrzemy z głodu! O nie wypędzaj mnie, błagam!
— Nie lękaj się, — rzekł Tom — obowiązek twój pozostanie raz na zawsze przy boku króla Anglii!
To mówiąc, powstał i obyczajem królewskim uderzył trzykrotnie Marlot’a płazem szabli po ramieniu. Tom zaczął wypytywać Marlot’a o szczegóły życia dworskiego i o magnatów, udając, że cośkolwiek sobie z przeszłości przypomina.
Mały Salomon.
Nazajutrz przybyli reprezentanci wszystkich państw i narodów dla złożenia w imieniu swych monarchów hołdu nowemu królowi Anglii.
Tom przyjmował deputacje, siedząc na tronie, po za którym stojący nie odłącznie lord Hartford, dawał bezustanne wskazówki, co i jak w danej chwili czynić wypada. Barwne kostjumy strojów z początku bawiły go, potem nudziły. Chwila odejścia zebranych ucieszyła go wielce. O drugiej godzinie wyznaczona była zabawa u króla. Krępowanie jednak młodziana przez nieustanny dozór zebranych sług i dworzan znudziły mu wszystkie zabawy. Najbardziej z wszystkiego zajmowała go rozmowa z Marlot’em, od którego wpuszczając co godzinę każdodziennie do swego gabinetu, wywiadywał się o tem wszystkiem, czego wiedzieć zapragnął. Nazajutrz bardzo rano wstawszy, Tom podszedł ku wielkiemu oknu i zaczął wyglądać. Zauważywszy zbiegowisko pośród jadących, zawołał:
— Dokąd idą ci nieszczęśliwi.
— Jeżeli rozkażesz królu — zawołał lord — dowiemy się!
— Rozkazuję! — zawołał Tom, muszę wiedzieć.
Posłany wrócił za chwilę. Objaśnił, iż w otoczeniu tłumu prowadzą, na karę śmierci: mężczyznę, kobietę i dziewczynkę. Na myśl o śmierci i mękach skazanych, serce zacnego Toma ścisnęło się z żalu.
— Wprowadzić tu niezwłocznie skazanych! — zawołał.
Rozkaz natychmiast spełnionym został.
W otwartych podwojach ukazały się głowy zebranych magnatów i dworzan. Nie zwracając uwagi na ich pokłony, Tom zasiadł w krześle fotelowem, nie spuszczając oczu ze drzwi. Wreszcie słyszeć się dały równe kroki żołnierzy. Skazani szli naprzód, za nimi straż królewska wraz z dowódzcą, który, przyklęknąwszy przed królem, stanął na boku. Straż otoczyła Toma. Skazani padli na posadzkę. Tom badawczo wpatrywał się w skazanego, rysy którego zdawały mu się nie obce. W tej chwili skazany podniósł oczy na króla.
— Tak! poznaję go, — pomyślał — jest ten sam człowiek, który raz w mojej obecności wyciągnął z rzeki tonącego, wtedy gdy wszyscy inni pomocy odmówili. Nie zapomniałem dnia ani godziny, w której ocalił to dziecko. Był to okropny zimowy dzień Nowego Roku. Rozkazawszy wyprowadzić z sali kobietę i dzieweczkę, Tom zapytał:
— Czy dowiedziono mu tego!
— Dowiedziono!
— Wyprowadzić go! — zawołał Tom, westchnąwszy.
Skazany, klasnąwszy w dłonie, zawołał:
— O! zlituj się panie nademną! Jam niewinny. Nie o to jednak tu chodzi. Błagam, byś się zlitował nademną i kazał mnie tylko powiesić!
— Tylko powiesić? Wszak i bez tego zostałeś na śmierć skazanym? — zapytał król.
— Zawyrokowano mnie, zawołał nieszczęśliwy, na ugotowanie żywcem.
— Zamilcz, nieszczęsny! — zawołał król — okropności takich słuchać niepodobna, a po chwili:
— Dobrze, dodał, stanie się jak chcesz, zostaniesz powieszonym!
Gdy skazany zaczął wynurzać swą wdzięczność Tomowi, tenże zapytał Hartforda.
— Czy istotnie w naszym kraju istnieje taki barbarzyński zwyczaj?
— Tak, odrzekł Hartford, stosuje się on do wszystkich trucicieli!
— Prawo to ma być zmienionem, zawołał Tom, od dziś żaden przestępca nie otrzyma tak okrutnej kary!
— Słowa twoje, nasz panie i królu, promieniejąc z radości mówił Hartford, zacne i poczciwe. Zapamiętają je nasze dzieci, wnuki i prawnuki.
Dowódzca straży chciał wyprowadzić skazanego, Tom, rozkazawszy, by pozostał, zawołał:
— Stój, niech wybadam tego nieszczęśliwego, a zwracając się do skazanego:
— Opowiedz mi, jak było! zawołał.
— Królu mój, jestem niewinny. Świadków na to niemam i prawdy dowieść nie mogę. Oskarżają mnie o otrucie chorego w jednej wsi. Byłem jednak w tym czasie gdzieindziej w innem miejscu, tam nie gubiłem duszy ludzkiej, lecz przeciwnie ratowałem chłopczynę, który tonął, a ja...
Nie pozwalając kończyć występnemu, zapytał nagle:
— A o której to porze dnia otruł on człowieka?
— O dziesiątej z rana. Było to w sam dzień nowego roku.
Tom rozkazał: Wypuścić go natychmiast z więzienia. Tak rozkazuje król.
Podziwiając umysł Toma, mówiono: Choroba przechodzi widocznie, zdrowy rozsądek powraca!
Tom zapragnął dowiedzieć się o przyczynę skazania kobiety i dziewczyny, które weszły przestraszone, przelękłe.
— Co zawiniły? — zapytał Tom.
— Sprzedały duszę djabłu — odparł dowódzca straży — za co będą powieszone.
— Kiedyż to miało miejsce, gdzie, w którem miejscu? badał Tom dalej.
— W Grudniu, w starym kościele — odparł dowódzca.
— Czy przyznały się?
— Niestety, zaprzeczają usilnie.
— W jakiż sposób dowiedziano się o tem?
— Świadkowie widzieli, jak nocą wchodziły do kościoła, tam to złemu zaprzedały swe dusze. A nazajutrz już szatan pomógł im wzniecić burze, która narobiła wiele złego?!
— A sama kobieta? — zapytał — czy ocalała?
— Nie, Wasza Królewska Mość, dom jej również się zawalił. Nie ma się nieboga gdzie podziać wraz z dzieckiem.
— A więc czart oszukał ją, — wtrącił Tom — pieniądze wziął, a mocy żadnej nie dał. Gdyby ją posiadała, nie pozwoliłaby burzy znieść jej biedną chatynkę. Ja zaś, — rzekł Tom, — tak myślę o niej: Za grosz sprzedała duszę, a za dziesiątki rubli poniosła straty, bo została bez domu. Więc skoro jest warjatką to i bez grzechu. Więc za cóż ją karać.
Słysząc mądre zdania Toma, zdumieni starcy kiwali głowami. Tom po chwili zapytał:
— Radbym wiedzieć jak one urządzały te burze.
— Oto tak — odrzekł naczelnik straży — zdjąwszy pończochy, wytrząsały je.
Ździwiony Tom rzekł do oskarżonej:
— Więc pokaż swą siłę i wywołaj burzę!
Tak uczeni, jak i najbardziej prości ludzie wierzyli naówczas w czary i różne siły nieczyste, ztąd magnaci przerazili się niemało, gdy Tom rozkazał kobiecie, by wywołała burzę. Sam on wierzył w czary, z ciekawości jednak pragnął zobaczyć, w jaki to mianowicie sposób powstanie burza w jego pałacu. Widząc malujący się smutek na obliczu nieszczęśliwej, Tom zaczął ją pocieszać.
— No, nie lękaj się niczego, mówił. Zrób tylko burzę, choćby maleńką, a w tej chwili wypuszczą cię wraz dzieckiem.
Kobieta padła na podłogę, wołając ze łzami:
— Panie mój, nie ma we mnie tej siły. Gdybym ją posiadała, nie dbałabym o nic, byleby tylko ocalić mą córkę.
Gdy widział Tom, iż nalegania jego skutku nie odniosą, rzekł:
— Kobieta ta mówi zupełną prawdę. Gdyby matka moja była na miejscu jej i posiadała w sobie siłę nieczystą, wywołała by burzę, aby mnie tylko ocalić. Widzę, że matki wszystkie jednakie. Pójdź z Bogiem wraz z córką twoją. A teraz, skoro ci darowano i żadne niebezpieczeństwo nie grozi, zdejmuj coprędzej pończochy i jeżeli wywołasz burzę, przyrzekam nagrodzić cię hojnie.
Zdjąwszy pończochy swoje i dziecka, kobieta trzęsła niemi na wszystkie strony, niestety burza nie ukazała się.
Król gałganiarzy.
W tym samym czasie, gdy żyjąc swobodnie, Tom sądził i rządził w pałacu, dla biednego króla Edwarda życie było bardzo ciernistem. Nieznajomy wyprowadził go z zajazdu na obszerną drogę. Jakiś włóczęga o przewiązanej ręce i oku zalepionem kawałem plastra zielonego podążał trop w trop za nimi. Powłócząc nogami podpierał się na grubym sękatym kiju.
Uszedłszy tak kilkaset kroków, wyszedłszy na drogę, Edward objaśnił, iż dalej już nie pójdzie, tu bowiem będzie wyczekiwał na Mayles’a poczem razem obadwa pojadą do zamku w Handon.
— Więc dobrze — rzekł nieznajomy, — czekaj więc sobie, dokąd ci się podoba, a przyjaciel twój leży pobity o tu, w tym lesie.
— Pobity! — zawołał Edward — kto śmiał to uczynić. Prowadź mnie prędzej do niego!
Przeszedłszy gęsty las, przybyli na pole, gdzie stał jedynie śpichlerz na wpół rozwalony. Gdy nieznajomy oddalał się szybko idąc ku wozowni, Edward pobiegł za nim. Nieznalazłszy tam nikogo, zawołał:
— Gdzież się mi podział?
Posłyszawszy śmiech głośny nieznajomego, Edward pochwycił kij, zamierzając się nim. Gdy nagle z przeciwnej strony dobiegł go znów śmiech nowy. We drzwiach stał jakiś kaleka.
Edward gniewnie zwracając się doń, zapytał:
— Coś ty za jeden? Czego żądasz!
— No, no, nie udawaj tylko — odrzekł kaleka. — Cóż to, czyżbym się tak zmienił, żeś ojca rodzonego nie poznał!
— Nie jesteś mi ojcem, — przerwał Edward, — ja jestem królem, rozumiesz! Wskaż ot lepiej, gdzie sługa mój Mayles przebywa w tej obwili.
— Zrozum — zawołał Canty — że jeżeli będziesz dłużej trwać w uporze, rózgami wysiekę. Oto przed chwilą zabiłem człowieka, nie mogę zatem pozostawać tam, gdzie poprzednio. Więc przebrałem się teraz i odtąd nazywam się Gobbs. Gdzie są matka i siostry, mów prędzej, dokąd poszły!
— Matka moja w grobie — rzekł król westchnąwszy, — siostry zaś w pałacu!
John Canty nie słuchał dalej już Edwarda. Skinął na Janka (tak się nazywał nieznajomy) i obadwa coś długo szeptali potem ze sobą.
Król przez ten czas wcisnął się w ciemny zakąt spichlerza, gdzie położył się na ziemi przykrywając gęstą warstwą słomy. Myślą powrócił do swego ojca, zmarłego króla Henryka, który będąc dla innych tak złym, okazał się tyle dobrym dla niego, który go tyle kochał, tak pieścił. I łzy gorzkie popłynęły za chwilę z oczu osierociałego chłopczyny. Godziny biegły jedna za drugą, aż wreszcie Edward zasnął znękany. Zbudził go deszcz rzęsisty, pukający kroplami w dach spichlerza, jednocześnie posłyszał jakieś śmiechy i krzyki. Podniosłszy głowę, chcąc zobaczyć co to takiego się stało, ujrzał coś, co pierwszy raz dopiero w swem życiu mógł widzieć. Oto na podłodze z ziemi sklepanej, płonęło duże ognisko, a pośród niego zasiadła gromada oberwańców z wykrzywionemi twarzami, ślepych i garbatych, wymyślających sobie wzajemnie. Włóczęgi te składali się z mężczyzn i kobiet. Jasny płomień ogniska oświetlał ich wybornie. Byli to zdrowi chłopi w łachmanach, jak również niewidomi z plastrami i przepaskami na oczach, kalecy o nogach drewnianych, na kulach, było też i kilkanaście psów ze sznurami na szyjach, będących za przewodników dla ślepych. Specjalnością tych włóczęgów była kradzież, gdzie tylko się dała. Dla wzbudzenia większej litości nalepiali plastry na oczy, udając ślepych, lub chodzili na kulach, naśladując kaleki. Wieczór zapadał szybko. Banda zjadłszy kolacją zabierała się do picia. Blaszanki napełnione winem przechodziły z rąk do rąk. Nagle jakiś głos ochrypły zawołał:
— No Dick, zaśpiewaj nam coś wesołego! Dalej, słuchamy!
Tu jeden z owych ślepych zerwał się na równe nogi i oderwał plastry, przysłaniające mu oczy, inny znów kaleka, porzuciwszy w kąt kulę drewnianą, na jakiej podpierał się jeszcze przed chwilą, podbiegł ku swemu towarzyszowi, poczem obaj zaśpiewali ohydnemi głosami pieśń pijacką, co spowodowało taki hałas piekielny, iż zdawało się, że drżą pułapy śpichlerza. Potem rozpoczęła się uczta. John Canty opowiedział, że zabiwszy księdza, musi się teraz ukrywać, więc dla tego postanowił przystać do ich bandy. Mowę tę przyjęto z ogólną wesołością, poczem wypito za jego zdrowie. Gobbs spytał po chwili starszego bandytę.
— Iluż tu macie u siebie ludzi?
— Dwudziestu pięciu, nie licząc bab i dziewek odrzekł zapytany. Było znacznie więcej, cóż kiedy się jakoś zmniejszyło.
Tu zaczęto wyliczać godnych towarzyszów zabitych w bójkach, spalonych na stosach, lub też powieszonych na szubienicy za złodziejstwo lub morderstwo.
— Przeklętą niech będzie ta Anglja! zawołał jakiś nieznajomy. Przez nią zostałem tym, czem jestem teraz, nędzarzem! Kiedyś byłem niebiednym dzierżawcą, miałem dobrą żonę i dziatki. Lordowi podobała się ziemia, którą dzierżawiłem na pastwisko. Zabrał ją więc dla całego stada swych owiec, wygnawszy mnie z mej chudoby. Cóż trudno, miał na to prawo, mógł czynić co chciał, co mu się podobało. Wypędzony z żoną i dziatwą poszedłem na włóczęgę po Anglii, a wiecie dobrze jaka kara spotyka w kraju naszym włóczęgów. Biedaków nas przeganiano i bito bez litości. Baty zamęczyły biedną moją Mary i dziatwę ukochaną a jednak to biedactwo nikomu nic złego nie zrobiło. Zostałem sam jak palec na świecie. Pochwycono mnie i wyrwano ucho. Patrzcie, że nie mam ucha, więc nie kłamię! Schwytany po raz trzeci, srodze bity i katowany uciekłem. Jeżeli teraz pochwycą mnie raz jeszcze, szubienica pewna. O! niech będzie przeklętym raj, w którym istnieją takie prawa!
Nagle głos jakiś zawołał w ciemności:
— Stój! nie przeklinaj kraju! Dziś jeszcze to prawo zmienionem zostanie!
Wszyscy jak jeden odwrócili się na ten głos, ujrzawszy małego żebraka w łachmanach. Podbiegł szybko do ogniska. Jasny płomień oświetlił wyraźnie jego rysy. Ze wszystkich ust wybiegły okrzyki.
— Co to za mumja? Zkąd się tu wzięła!
— Jestem Edwardem, królem Anglii, rozumiecie, zawołał mały żebrak.
Śmiech ogólny, szalony, był na to odpowiedzią ze strony zebranych włóczęgów,
— Sumienia ludzie nie macie w sobie, — zawołał Edward. — Przyrzekam wam największą łaskę królewską — odmienienie tyle ostrego prawa, a wy urągacie nademną.
Jeszcze bardziej niż przedtem śmiać się zaczęto. Wreszcie John Canty zawołał:
— To mój syn bracia! Warjat, wyobraża sobie, że jest królem!
Edward poskoczył ku niemu i zawołał:
— Jestem nim naprawdę!
— Bądź sobie królem, jakim ci się tylko podoba, ale nie mianuj się królem Anglii, bowiem mamy tylko jednego naszego pana i króla Edwarda. My, żebracy, zostaniemy mu zawsze wiernymi. — No! towarzysze za mną, — wołał wódz zebranych, — niech żyje Edward, król Anglii.
Twarz młodego księcia pokryła się rumieńcem.
— Dzięki wam, wierne moje sługi, — zawołał Edward, dzięki!...
Włóczęgi znów wybuchnęli śmiechem. Gdy zamilkli, jeden z nich zawołał:
— No młokosie, pamiętaj, nazywaj się jak ci się żywnie podoba, tylko nie mianuj się królem Anglii, Edwardem.
— Nazwiemy go Fu-Fu I, król błaznów, zawołał inny włóczęga.
— Niech żyje zatem Fu-Fu I-szy. Dalej żywo kłaść mu koronę. Przyodziać płaszczem, podać berło i usadzić koronę.
Głowę króla nakryto w jednej chwili jakimś naczyniem ołowianem, zamiast korony, na ramiona włożono dziurawe prześcieradło jakoby płaszcz z gronostajów, wreszcie posadzono na beczce wyobrażać mającej tron królewski. Zamiast berła podano Edwardowi do ręki ucho od rądla. Następnie włóczęgi padli przed nim na kolana. Trąc oczy i twarz brudnemi rękami płakali, wołając:
— Zlituj się nad nami panie nasz i królu! — Spójrz na naszą nędzę swemi jasnemi oczami.
Tajemniczy pustelnik.
Jeszcze dość długo w noc włóczęgi tak szydzili z biedaka, aż wreszcie upici poszli spać. Zmęczony Edward ukrył się w słomie. Gdy wszyscy zaczęli chrapać, Edward cichutko wyszedł ze spichlerza. Zaczął się wsłuchiwać, panowała głęboka cisza. Noc była zimna. Deszcz ustał. Niebo wyjaśniać się zaczęło, wszedł blady księżyc. Biedny Edward zaledwo się poruszał, myślał jednak sobie, że lepiej nawet na kamieniu spać sobie w lesie, aniżeli pośród tych łotrów męczyć się dłużej. Co chwila, gdy dobiegały go różne głosy przystawał, oglądał się trwożliwie po za siebie, poczem puszczał się galopem przed siebie o ile mu tylko sił starczyło. Niezadługo znalazł się w lesie, z po za którego dobiegało go pobrzękiwanie dzwonków u owiec, ryczenie krów, oraz dalekie szczekanie psa.
— Tam za lasem napewno znajduje się wieś, — zawołał wesoło chłopczyna i postanowił iść lasem.
Wszedłszy w las zatrzymał się, nasłuchując. Cisza panowała dokoła, która go dziwnie przerażała, myśl jednak o powrocie do jego dręczycieli pognębiała go bardziej jeszcze. Wszedł odważnie w ciemny gąszcz lasu. Blady księżyc nader słabo oświecał drożynę, którą chłopczyna pójść postanowił. Im dalej jednak podążał, tem bardziej las stawał się do nieprzebycia. Przelękniony, że zabłądził w lesie, przyspieszył kroku, potykając się co chwila to o chrust nagromadzony, to znów o pnie drzew zrąbanych. Końca lasu jednak dojrzeć było nie podobna. Jakże ucieszył się Edward ujrzawszy w oddaleniu błyszczące światełko. Z ostrożna zbliżał się on ku temu świetlanemu punktowi. Światełko błyszczało z po za okien maleńkiej chatki, w której głos jakiś odczytywał modlitwy. Zbliżywszy się do okienka chatynki, podniósłszy się na palcach, o ile mógł tylko, zajrzał do wnętrza. Ujrzał nędzną małą podziemną izdebkę, w niej leżącą w kącie pościel ze słomy, obok stało wiadro, miska, oraz parę garnczków jak również złamany stołek drewniany dopełniał tej ubogiej całości. Całe te ubogie nad wyraz umeblowanie oświetlało się dogasającym kawałkiem świecy łojowej. Na ścianie wisiał krzyż z wyobrażeniem męki Chrystusowej, przed nim klęczał starzec, około którego leżały księga otwarta oraz trupia głowa. Przedmioty te spoczywały na skrzyni drewnianej. Starzec był wzrostu niezwykle wysokiego, o włosach i brodzie długiej i białej. Ubranie jego była skóra barania, którą był przepasany.
— To widać pustelnik — pomyślał król sobie. Jak to dobrze się stało. Z pewnością musi to być dobry człowiek!
Starzec kończył odmawiać modlitwę, gdy chłopczyna zakołatał do drzwi.
— Wejdź, przedtem jednak ukórz się, — zawołał głos — ta ziemia poświęcana!
Wszedłszy, król zatrzymał się w progu. Pustelnik patrzył weń dziwnie badawczo, wielkiemi swemi palącemi oczyma.
— Ktoś taki? — zapytał.
— Ja, jestem królem.
— Proszę, — zawołał starzec — niech wejdzie gość drogi!
Tu przysunął ławę drewnianą, usadził na niej króla i zaczął chodzić z kąta w kąt.
— Prosimy, prosimy, — powtarzał pustelnik. Wielu tu już o wielu chcieli się przedostać, nie weszli jednak. Królowi jednak przebranemu w łachmany rad jestem z całej duszy. Zapewne pragniesz uciec od świata, od złych ludzi. Tu będziesz czas spędzał na modlitwie, czytaniu wielkiej księgi, Ewangelii, żywił się trawami i korzonkami i myślał o zbawieniu grzesznej duszy. Nikt, zapewniam, tu cię nie odnajdzie!
Król zaczął opowiadać, jakim trafem aż tu się dostał i że nie myśli tu dłużej pozostawać. Starzec mruczał coś do siebie, nie zwracając bynajmniej uwagi na objaśnienia chłopczyny, wreszcie po chwili, zbliżywszy się doń tajemniczo, rzekł:
— Słuchaj! Ja wyznam ci wielką tajemnicę!
Potem nachylił się do ucha króla, znów jednak się cofnął, badawczo nasłuchując. Zbliżywszy się na palcach do okna, wysunął głowę, obejrzał się w około, a przybliżywszy się do samej twarzy chłopca.
— Jestem archaniołem! — zawołał.
Usłyszawszy te słowa, pomimowolny dreszcz przebiegł od stóp do głów chłopczynę.
— Czyż po to uciekłem włóczęgom, i żebrakom, aby dostać się pod władzę szalonego starca? — pomyślał król z rozpaczą.
Starzec spostrzegłszy przestrach chłopczyny, rzekł:
— Wiem, wiem, że drżysz kochasiu. Czujesz, żeś dostał się do nieba. Pięć lat temu przybyły tu niewidzialne duchy anielskie, które mnie uczyniły archaniołem. Podaj mi rękę i nie lękaj się niczego.
Starzec mówił coraz szybciej wyrazy urywane, bez związku, złorzecząc przytem niesłychanie. Tak upłynęła godzina czasu. Atak szaleństwa zaczął się zmniejszać, wreszcie nie pozostało zeń śladu. Powróciwszy do zupełnej świadomości, posadził chłopca bliżej ogniska i zaczął opatrywać mu skaleczenia na rękach, następnie zaczął przygotowywać wieczerzę. Edward widząc dobre obejście się z nim polubił pustelnika z całego serca. Po kolacyi starzec ułożył gościa swego w łóżko w sąsiedniej komórce i serdecznie pożegnawszy go wszedł ztamtąd do swej izdebki. Tak przesiedział starzec z jaką godzinę czasu. Nagle uderzył się w głowę po kilka razy, widocznie usiłując coś sobie przypomnieć, poczem, zerwawszy się, pobiegł do komórki chłopczyny, rozbudził go i zapytał:
— Słuchaj, czy prawda, żeś jest królem?
— Tak, prawda.
— Jakim?
— Angielskim.
— Powiadasz, że angielskim, czyżby więc Henryk umarł?
— Tak! umarł. Ja właśnie jestem synem jego!
Na słowa te, twarz starca spochmurniała. Klasnąwszy wychudłemi rękoma, zawołał:
— Czyś słyszał, że król kazał nas wypędzić!
Chłopczyna nie odpowiadał. Gdy nachylił się ku niemu starzec, ujrzał go śpiącego. Wówczas uśmiechnąwszy się szatańsko, zaczął szukać czegoś po pokoju, to znów wsłuchiwał się, a spoglądając zdaleka na śpiącego, pomrukiwał do siebie:
— Winien tu głównie jego ojciec. Jestem jednak archaniołem i zaradzę wszystkiemu. — Wreszcie odnalazł to, czego szukał tak zawzięcie. Przedmiotem był stary nóż zardzewiały, oraz toczak do ostrzenia. Siadłszy u pieca ostrzył nóż na kamieniu. Wiatr od czasu do czasu wiał przeraźliwie, wstrząsając biedną izdebką. Myszy wybiegłszy ze swych nor biegały bez hałasu po pokoju. Starzec zdawał się nic nie widzieć i nie słyszeć. Od czasu do czasu tylko przeciągając palcem po ostrzu noża, powtarzał do siebie:
— Wybornie, tak teraz wybornie!
Krwiożerczy sęp.
Skradając się, jak kot, starzec oddalił się, a przyniósłszy nizką ławkę siadł przy łóżku. Spoglądając na chłopca, patrzał się z ironią weń, ostrząc nóż dość długo. Nagle dostrzegł, iż otwarte oczy chłopca z rozpaczą spoglądają na ostrze noża. Spostrzegłszy to, z radością zawołał:
— Czyś zmówił modlitwy synu Henryka VIII?
Związany chłopiec napróżno poruszyć się usiłował, niestety, więzy nie pozwalały mu nawet wymówić jednego słowa.
— Módl się więc teraz, — zawołał pustelnik — wybiła twoja ostatnia godzina.
Usłyszawszy te słowa, chłopczyna zadrżał. Twarz jego prawie skamieniała. Szarpał się ze wszystkich sił, niestety jednak napróżno. Starzec patrząc na te męki, uśmiechał się tylko, a kiwając głową od czasu do czasu ostrzył nóż najspokojniej. Edward przestał się rzucać. Po twarzy jego zaczęły spływać łzy.
Zaczęło świtać. Starzec powstał i z nożem w ręku nachylił się po nad płaczącym chłopcem. Wtem dobiegły go jakieś głosy. Nóż w jednej chwili wypadł z rąk starca. Szybko zarzucił na nieszczęsną ofiarę skórę baranią i zerwał się w strasznym przestrachu. Hałas wzmagał się z każdą nieomal chwilą. Potem słychać było szybkie kroki, ktoś biegł wyraźnie. Nie pozostawało żadnej wątpliwości. W tej chwili zastukano do drzwi. Głos jakiś krzyczał za drzwiami.
— Otwierać natychmiast! słyszycie! prędzej! prędzej!!
W króla wstąpiła otucha w jednej chwili. Tak, był to Mayles, poczciwy wierny jego Mayles przybywał mu z pomocą! Edward posłyszał, że Mayles nie wszedł do izby, lecz rozmawia przez okno.
— Witaj, ojcze! — zawołał — gdzież mój chłopiec? No! dawaj go prędzej, a żywo!
— O jakiego to chłopca pytasz się człowiecze? — spytał obłudnie pustelnik.
— Jak to o jakiego? — odparł Mayles. — Niechciej mnie oszukiwać, nędzny starcze, rozumiesz. Tuż przy twojej siedzibie dopędziłem łotrów, którzy mi go porwali. Zapytani o chłopca, odpowiedzieli, że im uciekł. Śledzili go aż do twych drzwi, a nawet pokazali ślady nóg jego na ziemi. A więc nie udawaj i póki grzecznie się pytam, gdzie chłopiec i coś z nim zrobił odpowiadaj, rozumiesz!!
— Ach! teraz się domyślam — rzekł starzec — pytasz się pewno o tego oberwanego włóczęgę, króla, co u mnie dziś nocował, nie ma go teraz, ale nadejdzie niezadługo!
— Jak prędko? — zapytał Mayles, — czyby go nie można dopędzić.
— Nie wiem nic więcej — mówił starzec z uporem — niedługo powróci.
— Ha! kiedy tak! będę czekał! zawołał Mayles.
Przez cały ten czas biedny król nie przestawał jęczyć pod skórą baranią! Mayles go jednak nie słyszał, od czasu do czasu dźwięk jakiś dziwny wpadał Maylesowi w ucho. Nie wiedząc co to być może oglądał się w około, wsłuchiwał, usiłując dociec, co to być może. Wreszcie nie mogąc dłużej wytrzymać, zapytał:
— Co to za jęki? Zkąd one pochodzą?
— Jakie jęki, co za jęki, zapytał starzec zmięszany. Niesłyszę nic... nic zupełnie.
— To dziwne! rzekł Mayles, bo ja ciągle słyszę. O! i teraz w tej chwili. Nie, drogi panie pustelniku, to nie wiatr, musimy obszukać co to być może takiego.
Król postanowił jęknąć głośniej. Niestety, szczęki miał związane, a po przez gęstą skórę owczą jęk wydobywał się bardzo niewyraźnie. Starzec starał się uspakajać Maylesa, mówiąc:
— Wiesz co? pójdźmy do lasu, tam najprędzej chłopca spotkamy!
Usłyszawszy to Edward przeląkł się bardzo. Słyszał jak wychodzili, jak rozmawiali z sobą, jak wreszcie kroki ucichły zupełnie.
— Oszukano biednego mego towarzysza! — myślał chłopczyna, pozostawszy sam jeden w ponurych rozmyślaniach, — starzec okrutny powróci i będzie koniec!
Szatańska zemsta.
Znów nieszczęsny Edward wpadł w szajkę włóczęgów, którzy jak dawniej znęcali się nad nim a najbardziej z nich wszystkich John Canty wraz z Jankiem. Chłopiec mężnie znosił to wszystko, lubo pośród nich byli i tacy, którzy występowali po stronie Edwarda.
Edwarda wraz z Jankiem posełano na kradzieże, za każdym razem jednak wymawiał się od posługi włóczęgom. Wszelkie katowania i razy nic w tym względzie nie pomogły. Edward był niewzruszonym.
Minęło tak dni kilka. Mały król już kilka razy postanowił sobie uciec, od tyle wstrętnego dlań życia, niestety jednak straż nad nim powierzono Jankowi, w obec którego myśl o jakiejkolwiek ucieczce była wprost niemożebna.
Pewnego razu pod wieczór Janek umyślnie dwukrotnie nadeptał na nogę królowi. Król zdawał się z początku nie spostrzegać tej zaczepki. Gdy jednak po raz trzeci Janek to powtórzył, Edward porwał nań kija. Tłum obecny temu, wybuchnął śmiechem szalonym. Janek zerwał się z ziemi i wściekły pochwyciwszy kij rzucił się na króla. Wszczęła się walka. Tłum otoczył w około walczących, zagrzewając jeszcze bardziej do walki. Król z całą zręcznością nacierając na Janka, unikał jego ciosów, które mu ten pragnął wymierzyć. Wszystkich zachwycał ten pojedynek, klaskano w dłonie z radości.
W dziesięć minut potem król zwyciężył. Sromotnie zbity Janek musiał się cofnąć ze wstydem. Nie miał już sił więcej, by walczyć dalej z królem. Tłum wyśmiał i wydrwił Janka, podnosząc króla na rękach. Posadzono go na honorowem miejscu, wzbroniono używać nazwiska Fu-Fu i o ile możności oszczędzać Edwarda.
Od tej pory polubiono ogólnie dzielnego chłopca, Janek jednak taił w sobie nienawiść ukrytą do królewicza. Nie mógł darować mu tego uchybienia, które mu zrządził w obec wszystkich, postanowił więc zemścić się w ten sposób by Edward dostał się w ręce policyi.
Co obmyślił to i zrobił.
Po dwóch dniach Janek wraz z królem poszli do sąsiedniej wsi. Włóczyli się tak z ulicy w ulicę, Janek obmyślając jak by łatwiej wprowadzić w kabałę Edwarda, ten zaś ostatni, jak łatwiej mu uciec.
W tem ukazała się jakaś kobieta niosąca koszyk, a w nim pakunek. Ujrzawszy ją Janek pomyślał.
— Czekaj kochanku, jak ja cię teraz urządzę, to nie umkniesz mi ptaszku!
Kobieta na tę chwilę musiała przechodzić koło nich.
— Czekaj tu na mnie, powrócę za chwilę.
I Janek nieznacznie oddalił się za kobietą.
Serce króla zabiło gwałtownie. Oto Janek odejdzie dalej, a on korzystając z chwili ucieknie.
Wypadło jednak inaczej. Janek podkradł się ku kobiecie, schwycił jej pakunek, a owinąwszy w podarte płótno jakie miał pod pachą, podbiegł do króla.
Kobieta nie zauważyła kradzieży. Zaledwie poczuła ją, gdy koszyk jej wydał się za zbyt lekkim. Spogląda weń, a pakunku niema!
Kobieta zaczęła krzyczeć. Janek wsunął przedmiot skradziony w ręce króla, wołając:
— Teraz biegnij za mną i wołaj; trzymaj! łapaj! a pamiętaj! przedewszystkiem, zbij ich z tropu.
Janek w oka mgnieniu skręcił w róg, biegnąc uliczką. Za chwilę powrócił patrzeć, co stanie się jego wrogowi.
Rozgniewany król, iż wsunięto mu w rękę przedmiot skradziony, rzucił gniewnie pakiet o ziemię. Kobieta wraz ze zebranym tłumem otoczyły króla w jednej chwili.
Kobieta jedną ręką pochwyciła Edwarda, drugą chwytała przedmiot skradziony. Król szarpał się wyrywając się jej z rąk.
Janek, obserwując całą tę scenę, której był głównym winowajcą, zacierał ręce. Jakże był kontent, iż raz nareszcie wroga jego wsadzą do więzienia. I powracał do siebie zadowolony, iż dopiął swego i oddał Edwarda w ręce policyi.
Król stał ciągle, obraniając się jak mógł od napaści kobiety. Wreszcie zawołał groźnie:
— Puść mnie, głupia babo, rozumiesz, nie ja ukradłem twoje mienie.
Tłum urągał coraz bardziej nad biednym chłopcem. Jakiś kowal w zatłuszczonym kaftanie zbliżył się do króla, chcąc go uderzyć widocznie.
Nagle jakiś długi miecz uderzył kowala przez rękę.
— Nie waszą rzeczą sądzić chłopca. Pozostawcie to prawu, a ty, kanaljo! — rzekł zwracając się do kowala.
Kowal spojrzał na wielkiego żołnierza i odszedł zacierając ręce. Kobieta nie chętnie wypuściła Edwarda.
Mimo, iż tłum nieprzychylnem okiem spoglądał na nieznajomego, nikt nie śmiał odebrać złodzieja mniemanego.
Twarz chłopczyny promieniała ze szczęścia. Podbiegł ku swemu obrońcy, wołając:
— Ach! nareszcie, jesteś drogi Maylesie. Ocal mnie od tych szakali, od tego nieszczęścia!
Królewicz przed sądem.
— Uspokój się i licz na mnie drogi królu, wszystko będzie w porządku! — wyszeptał Mayles do ucha króla.
Tu zbliżył się agent policyjny, który położył rękę na ramieniu Edwarda, co znaczyło, iż woła go do sądu. Mayles zawołał:
— Proszę cię, nie ruszaj mi chłopca! Sam pójdzie, upewniam. Ty idź naprzód, a my pójdziemy za tobą!
Agent policyjny szedł naprzód z kobietą niosącą przedmiot skradziony, Mayles wraz z królem, otoczeni tłumem dążyli po za niemi.
Na wybuchy królewskie gniewu, Mayles tłumaczył Edwardowi:
— Zastanów się proszę choć chwilę. Sam wydajesz nam prawa i chcesz by je wypełniano i szanowano. Jak więc sam możesz tych praw nie spełniać?
Król odrzekł:
— Masz racją. Nie powiem więcej ani słowa. Ja król pokażę, że trzeba prawo szanować!
Gdy przyprowadzono ich do sędziego, kobieta zeznała, że mały włóczęga ukradł jej węzełek. Nikogo w tej chwili, prócz niej, nie było na ulicy.
Gdy rozwiązano węzełek ujrzano w nim tłustego wypasionego wieprzaka. Sędzia posmutniał, Mayles pobladł jak płótno, wiedział bowiem dobrze, jaka kara chłopcu zagraża.
Sędzia myślał przez chwilę, wreszcie zapytał poszkodowaną:
— Na ile oceniasz tego wieprzka?
— Półtora rubla. Mówię tyle tylko, co mnie samą kosztuje.
Sędzia obrzucił wzrokiem po zebranych. Zawoławszy policjanta, zawołał:
— Wyprowadzić ich i zamknąć drzwi!
Tłum wyprowadzono ze sali. Pozostali jedynie agenci, oskarżony, oskarżająca i Mayles.
Mayles zrozpaczony stał jak skamieniały. Krople zimnego potu występowały mu na twarz, spływając po twarzy.
Sędzia przemówił do kobiety:
— Oszczędź biednego chłopca. Głód doprowadził go do tego, co zrobił. Sama wiesz najlepiej, jakie to dziś czasy nastały dla ubogich. Spójrz na twarzyczkę chłopca. Nie wygląda na złodzieja. Wiesz jak surowe prawa istnieją u nas za kradzież. Kto skradnie rzecz droższą po nad rubla, powieszonym zostanie!
Edward posłyszawszy to, drgnął pomimowoli. Prawo to zadziwiło i przeraziło go zarazem. Zapanował jednak jak mógł nad sobą, jak to przyrzekł był Maylesowi.
Kobieta nie była w możności wytrzymać dłużej. Trzęsąc się cała, jak szalona poskoczyła ku sędziemu.
— Boże mój, Boże! — wołała — com ja narobiła najlepszego! Ja niechcę, aby przezemnie miano powiesić chłopczynę. Błagam, wybaw mnie panie sędzio od tego nieszczęścia... poradź, co mam robić?..
— Możesz jedynie — rzekł sędzia — ocenić stratę jako mniejszą od rubla, dopóki jeszcze pretensya twoja wniesioną do protokułu nie została.
— A więc przez Boga! — wołała kobieta — zapiszcie wartość dwudziestu kopiejek, przynajmniej go nie powieszą i sumienie moje tak ciężkim grzechem obciążonem nie będzie!
Zapomniawszy z nadmiaru szczęścia, gdzie się znajduje, Mayles, podbiegłszy do króla, rzucił mu się w objęcia, ściskając i całując.
Kobieta podziękowawszy sędziemu, wyszła, wraz ze swym zawiniątkiem.
Odczytano wyrok. Edward został skazanym na siedmiodniowy areszt i rózgi.
Usłyszawszy to, król, omało nie wybuchnął gniewem, powstrzymały go jednak gesta Maylesa, wskutek których w jednej chwili zapanował nad sobą.
Mayles wziął króla za rękę, poczem agent policyjny poprowadził ich do więzienia. Zaledwie wyszli na ulicę, król wyrwał rękę, gniewnie wołając:
— Cóż to, czy myślisz że ja pójdę do więzienia?
— Słuchaj mnie i zamilcz na Boga, w przeciwnym razie, zepsujesz wszystko. Cierpliwość i ufność w Bogu. Jakoś to będzie!
Nareszcie wolny.
Wieczór zimowy zwolna zapadał. Zmierzchało się. Na opustoszałych ulicach, tylko gdzie niegdzie spotkać było można zapóźnionych przechodniów. Gdy przybyli na pusty plac handlowy, przechodząc go w poprzek, Mayles położywszy swą rękę na ramieniu policjanta, szepnął doń:
— Pozostań na chwilę. Nikt nas teraz nie słyszy. Pragnę ci powiedzieć dwa słowa.
— Nie mogę przystawać — odpowiedział agent — noc zapada, nie zatrzymuj mnie!
— Proszę cię — mówił Mayles dalej — puść tego chłopca. Ręczę ci że nie jest złodziejem. Okoliczności tak się złożyły. Świadków nie posiadał. Błagam, puść go!..
— I to ty śmiesz mi proponować coś podobnego! — zawołał oburzony policjant. Aresztuję cię w imieniu prawa!
— Pozwól, — rzekł Mayles zwolna. — Pomyśl dobrze. Z twarzy twej widzę żeś dobry człowiek. Masz niezawodnie rodzinę, dzieci, żonę, zaktórych życie gotów jesteś położyć, a widzisz ten oto chłopczyna niema, ani domu, ani łomu. I pies się nawet nad nim nie użali. Wszak i tobie również nieszczęście wydarzyć się może i dobrzy ludzie tobie pomogą. Czyżbyś nad nami nie miał litości?
Policjant zastanowił się chwilę:
— Mój Boże! — rzekł — mam prawie-że takiego samego chłopaka. Jaki dobry, pieszczoch, a jak mnie kocha! A no i żona moja poczciwa kobieta z kośćmi. Gdyby tak tego nicponia spotkała, nakarmiła by go, napoiła. Ja wiem, że w więzieniu nie będzie dobrze temu sierocie. Więzienie do niczego dobrego nikogo nie doprowadzi. Wierzaj, że może chciałbym z całego serca dopomódz sierocie, zgubić to mnie jednak może!
— Nie zgubi! — dodał Mayles. — Powiedz, że malec wyrwał ci się, gdyś mi go gwałtem zabierał! Nie mogłeś sam jeden dać sobie ze mną rady! Sam widzisz jak jestem silny. Gdybym tylko zechciał odebrałbym ci chłopca!
— Więc dobrze! — rzekł po chwili policjant walcząc ze sobą. — Zabieraj chłopca i ruszaj z Bogiem. Ale prędzej, prędzej póki nas nikt nie widzi.
— Dzięki ci, żeś ocalił sierotę, — odrzekł Mayles. Zapewniam, że nic ztąd złego dla ciebie nie wyniknie. Sam sędzia na sprawie był po stronie chłopca. Nie zasmuci go wieść, że ci go zabrałem.
Obcy wśród swoich.
Przybywszy do zajazdu, Mayles nakarmił malca, rozkazując mu, aby odpoczął. Następnie włożył nań ubranie, nabyte przezeń na moście Londyńskim, gdzie również kupił sobie dwóch osłów.
Na kłapouchych tych stworzeniach jechali oni wolno przez dzień cały dążąc do własności Maylesa, zamku w Gondon.
Mayles, aby napróżno malca nie niepokoić, unikał wszelkiego pośpiechu. Co zajazd prawie zatrzymywano się, gdzie jak wprzódy Mayles stał zawsze po za królem, usługując mu. Zarówno rozbierał śpiącego królewicza, kiedy ten kładł się do łóżka, sam zaś spał na gołej podłodze przy drzwiach, owinięty w prześcieradło.
Jadąc tak z Maylesem Edward opowiedział mu wszystkie swoje przygody, jakich doznał u włóczęgów i u pustelnika.
Opowiedział i Mayles zarówno Edwardowi, jak był przez dzień cały prowadzony po lesie przez pustelnika, jak wreszcie przywiódł go wraz z sobą i jak pod wieczór skoro Edward powrócił, znów udał się na poszukiwania.
Jadąc tak przez dni dwa, trzeciego nareszcie zajechał do zamku w Gondon. Mayles przez całą drogę opowiadał o swojej rodzinie, o ojcu staruszku, o bracie Janie, o lady Annie, a nawet i o złym Gwidonie.
Wreszcie z przygórka dostrzegli cały szereg siedzib.
Mayles zawołał:
— Widzisz, jest więc i nasza wioska! Zamek Gondon tuż leży przy niej. Baszty jego ztąd widać. Zobaczysz jak u nas będzie dobrze, jak przyjemnie! W domu 70 pokojów, sług 27. Prędzej, prędzej, dojeżdżajmy, — wołał Mayles niecierpliwie, poganiając osłów, co sił starczyło, — pomimo jednak całego pośpiechu zaledwie w kilka godzin dopiero przyjechali do wsi.
Dalej nieco, udali się wązką wilgotną ścieżynką, następnie dostali się do ogrodu pełnego kwiatów, zkąd wjechali w szerokie podwoje o słupach marmurowych.
Przed nimi był w tej chwili wspaniały pałac starożytny.
Mayles zeskoczył ze swego osła, a zdjąwszy królewicza i pochwyciwszy go następnie jak piłkę na ręce, wbiegł wraz z nim po szerokich kamiennych wschodach do zamku.
Gdy weszli do jednej z wysokich sal, spostrzegli jakiegoś młodzieńca pracującego przy stole. Posadziwszy Edwarda Mayles, rzucił się w ramiona młodziana.
— Uściskajmy się, drogi Gwidonie! — zawołał. — Zawołaj coprędzej ojca. Pragnę widzieć jego oblicze, usłyszeć głos jego.
Na słowa te Gwidon cofnął się, jak by się przeląkł czegoś, poczem obrzuciwszy Maylesa wyniosłym spojrzeniem, rzekł:
— Umysł twój, nieszczęsny człowieku, widocznie chory. Musiałeś wiele złego przejść w życiu, co widać z całej twej twarzy i ubrania zarówno. Czyżbyś mnie znał?
— Jakto? ja... ja miałbym cię nie znać, — wołał Mayles co raz żywiej, — wszak ty jesteś Gwidonem Gondon?
— A ktoś ty taki? — zapytał Gwidon.
— Pytasz, kto ja jestem, wołał Mayles, i niepoznajesz mnie. Wszak ja jestem twym bratem, Maylesem!
Udając radość pomimowolną, Gwidon zawołał:
— I ty mówisz szczerą prawdę... i nie kłamiesz... nic! Bogu niech będą dzięki, — mówił Gwidon, skoro umarli ożywają. Zdaje mi się jednak, że mówisz nieprawdę. Pójdź do światła i pozwól, niechaj ci się przypatrzę.
Tu pochwyciwszy Maylesa za rękę, podprowadziwszy go ku oknu, zaczął bacznie oglądać ze wszystkich stron.
Mayles przez cały ten czas uśmiechał się, kiwając głową.
— Tak! tak! patrz drogi Gwidonie, to ja, twój brat kochany. No, uściskajmy się — wołał Mayles — ale tak serdecznie, poczciwie, po bratersku!
I kiedy już chciał rzucić się bratu na szyję, Gwidon opuścił ręce, załamał je a skłoniwszy smutno głowę na piersi, rzekł:
— Niestety, nie jesteś mi bratem.
— Jakto, ja nie jestem twym bratem! — zawołał Mayles, coraz bardziej zdziwiony tajemniczością słów Gwidona.
— Tak! — odrzekł Gwidon. — List mówił najszczerszą prawdę.
— Co za list, jaki list? — pytał Mayles coraz bardziej ździwiony.
— List pochodzący z bardzo daleka, z za morza. Otrzymaliśmy go lat temu siedm z wiadomością, że brat nasz zginął na wojnie.
Mayles na te słowa wzburzony, zawołał:
— To fałsz! fałsz powtarzam, brat wasz żyje! Zawołaj tylko ojca, a on mnie pozna!
— Umarli nie wstają — dodał Gwidon.
— Umarł więc mój ojciec! — wołał Mayles — o! ja nieszczęśliwy!
Usta Maylesa drżały jak w febrze, głos urywał się co chwila.
— Janka więc wołaj, rozumiesz, — błagał Mayles — ten pozna mnie niezawodnie.
— I jego również niema już na tym świecie — dodał Gwidon.
— Więc obydwa umarli, czyżby i lady Anna?
— Ta żyje — odpowiedział Gwidon.
— Bogu najwyższemu niech będą dzięki, — wołał Mayles. Spiesz bracie, coprędzej, niech tu przybywa. Ona mnie pozna, jestem tego pewien. Zawołaj także wszystkie sługi. One mnie poznają, niezawodnie.
— Już dawno powymierały — rzekł Gwidon. Żyją jeszcze jedynie: Grzegórz, Błażej, Jan, Jakób i Marya. Tych zawołać mogę!
Wyszedłszy z pokoju, skierował swe kroki do lady Anny, do której rzekł:
— Mayles powrócił i woła ciebie. Ja go wyparłem się i nie uznałem za brata, twierdząc, że zginął na wojnie, o czem nam w swoim czasie donoszono. Pamiętaj, że i ty zarówno masz to samo uczynić. W razie nieposłuchania mego rozkazu, zginiesz, pamiętaj!
Z razu lady Anna przelękła się potoku szalonych słów męża, zapanowawszy jednak nad sobą, rzekła stanowczo.
— Zabij mnie, skoro chcesz tego. Zycie obmierzło mi z takim jak ty nikczemnikiem. Niech się dzieje co chce, — wołała lady Anna, — rozumiesz, co chce, a mego najdroższego mi Maylesa po nad wszystko w świecie nie wyprę się!
— Wiedz zatem szalona! — wołał z wściekłością coraz większą Gwidon, — że kiedy tak, zamorduję go w twoich oczach!
— Więc dobrze, mścij się, pastwij nędzniku, — wołała lady Anna cichym, już zaledwie dosłyszalnym głosem, dodając z wysiłkiem po chwili:
— Dobrze więc. Przyrzekam, że go nie przyznam za brata.
Tu zakryła twarz rękoma.
— Więc pójdźmy do Maylesa! — zawołał szorstko Gwidon — pamiętaj jednak o tem, coś przyrzekła, jedno słowo nierozważne, a brat twój zginie.
W oczekiwaniu siostry, Mayles niecierpliwie chodził po sali, mówiąc do siebie:
— Zostało pięć sług, łotrów ostatniego rodzaju, dwudziestu innych umarło. Nie, — wołał — zaiste, to coś dziwnego, niesłychanego.
Tak w zamyśleniu chodził bezustannie po pokoju, zapomniawszy zupełnie o Edwardzie, który sam przypomniał o sobie.
— Nie smuć się, — rzekł do Maylesa — Bóg ci dopomoże!
Stanąwszy przed królewiczem, Mayles zawołał:
— Nie jestem oszustem, Wasza Królewska Mość, chciej wierzyć! Tu w tym zamku urodziłem się, tu następnie wyrosłem i wychowałem. Mówię prawdę i choć mi nikt wiary dać nie chce, ty mi uwierz!
— Wierzę ci! — rzekł król.
W tej chwili drzwi się otwarły, a w nich ukazała się piękna lady idąca pod rękę z Gwidonem, w otoczeniu sług kilku.
Lady szła cicho z opuszczoną głową. Z twarzy jej wiał dziwny smutek.
Ujrzawszy ją, Mayles zawołał:
— Anno, moja droga Anno.
Usunąwszy Maylesa, Gwidon zapytał lady:
— Czy poznajesz tego człowieka?
Na słowa te lady drgnęła. Twarz jej pokryła się rumieńcem. Milczała, potem podniosła głowę, a spojrzawszy prosto w twarz Maylesowi, zbladła jak płótno.
— Nie! ja go nie poznaję... — zawołała lady zaledwie dosłyszalnym głosem, poczem szybko odwróciwszy się, prawie się zataczając, opuściła salę.
Mayles padł na stół, zakrywając twarz rękoma.
Po krótkiej przerwie, Gwidon zapytał służących:
— Czy który z was poznaje tego człowieka?
— Nie poznajemy, nie znamy! — odpowiedzieli słudzy.
— A zatem — rzekł Gwidon — skończone. Słudzy nie poznali, żona ma również cię nie poznała.
W jednej chwili rozszalały Mayles zerwał się z krzesła, a przycisnąwszy Gwidona do ściany, pochwycił go za gardło.
— Żona twoja nie poznała, łotrze! — wołał zajadle — lady Anna, twą żoną? Teraz dopiero rozumiem całą podłą, nędzną intrygę. Ten list, toś ty sam napisał, oszukałeś ojca i podstępem przywłaszczyłeś sobie moją narzeczoną i moje włości.
Po chwili, wypuszczając z rąk przestraszonego Gwidona, zawołał:
— Precz mi z oczu. Nie wódź mnie na pokuszenie!
Posiniały z gniewu Gwidon padł bezsilny na krzesło. Rozkazał sługom wiązać Maylesa, nikt jednak z nich nie śmiał uczynić tego. Sługi nie ruszały się z miejsca.
— Nic panie nie wskóramy — rzekł jeden z nich — podczas gdy my jesteśmy bezbronni, ten człowiek ma szpadę.
— Więc cóż z tego, tchórze przebrzydli, — wołał Gwidon — za to on jeden, a was tylu. Pochwycić go, kiedy rozkazuję, rozumiecie!!!
Mayles zawołał groźnie:
— Poważcie tylko krok jeden postąpić, a los wasz marny!
Wówczas Gwidon zawołał:
— Precz tchórze! Dalej! Uzbrajać się! Ja posełam po żołnierzy, a ty nie próbuj przypadkiem ucieczki, — rzekł do Maylesa.
Zasadzka.
— Wiesz, com postanowił? — zapytał król Maylesa, długo nad czemś przemyśliwając widocznie. — Oto nie później jak jutro, pojedziesz do Londynu, wioząc z sobą dokument, jaki ci napiszę w trzech językach; łacińskim, greckim i angielskim. Skrypt ten doręczysz lordowi Hartfordowi. Z niego pozna on charakter mego pisma i pewien bądź, że przyśle wreszcie po mnie.
Mówiąc to, król wziął pióro i zabrał się do pisania.
Mayles spojrzawszy nań, pomyślał:
— No, no, tworzy jakieś hieroglify i zakrętasy i myśli, że to ma być po grecku i po łacinie. A! jak to rozkazuje dumnie. Prawdziwy król... Zkąd się mu to wzięło doprawdy!
W czasie gdy chłopczyna pisał, Mayles mówił do siebie:
— Raz zdaje mi się, iż poznała mnie lady Anna, to znów, że niepoznała. Jak bo nie mogła poznać mych rysów i głosu mego, ona, która kłamać nigdy nie umiała. Widocznie więc Gwidon przewrotny zniewolił ją do tego. Posłuchała jego rozkazu. Bądź co bądź prawdę należało wyświetlić.
Gdy Mayles zbliżał się do drzwi, ukazała się w nich lady Anna. Była bardzo blada i smutna.
Mayles rzucił się ku niej z radością, oddaliła go ruchem ręki, poczem usiadła dając mu znak, aby to samo uczynił. Zdziwiony tem postępowaniem Mayles stał jak statua, skamieniały, nie ruszając się z miejsca.
Pierwsza przemówiła lady Anna:
— Przyszłam, uprzedzić i ostrzedz pana, abyś tu dłużej nie pozostawał. Grozi ci nieszczęście. A tak jesteś podobnym do nieboszczyka Maylesa!
— Nietylko, żem podobny, lady Anno, ale wszak jestem przecież nim samym.
— Wierzę, że mówisz prawdę. Jesteś bardzo podobnym do tamtego, a być bardzo może, że jesteś nim samym, mąż jednak nie uznaje cię za swego brata, uważa cię za szaleńca, oszusta. Nikt cię tu, wierzaj, obronić nie zdoła. Mąż mój — jest panem i władcą tego kraju. Wszyscy lękają się go i drżą przed nim. Wierz więc temu co mówię.
— Wierzę, — odpowiedział Mayles smutnie.
— Raz jeszcze powtarzam i błagam uchodź ztąd nieszczęśliwy co rychlej. Zaprzysiągłszy sobie krwawą zemstę ten człowiek zgubi ciebie. Nie przebiera on w środkach, jako żona wszak mogę i muszę wiedzieć najlepiej. Oskarży cię o chęć zadrapania jego majątku, o napad w jego własnym domu. Uchodź więc prędzej nieszczęsny bo zginiesz. Jeżeli nie masz pieniędzy dam ci ile zechcesz, abyś przekupił służbę ratując się ucieczką póki czas jeszcze!
Mayles nie wziął woreczka. Zbliżywszy się blizko do lady, rzekł:
— Proszę, popatrz mi w oczy i powiedz, kto jestem, Mayles Gondon, czy też kim innym?...
— Powtarzam, że pana nie znam, odpowiedziała Anna.
— Przysięgnij na prawdę i potwierdzenie słów twoich, — zawołał Mayles.
Tu lady Anna zaledwie że dosłyszalnym głosem wyszeptała:
— Uchodź prędzej, na Boga, uchodź bo może być za późno!
Słowa lady były prorocze. W tej chwili wpadła do sali banda żołnierzy, zawiązując z Maylesem bój zażarty.
Więźniowie.
Wszystkie cele więzienne były przepełnione. Przyjaciół naszych przykuto do ściany w wielkiej izbie, gdzie znajdowało się do dwudziestu aresztantów młodych i starych.
Królewicz nie mógł wyjść z oburzenia jak śmiano posadzić go do więzienia. Mayles nachmurzył się i milczał.
To wszystko co zastał w zamku, a czego zupełnie nie spodziewał się, pognębiło go. On, który tak nie dawno jeszcze podążał do domu szczęśliwy i wesoły, on który myślał, jak wszyscy będą mu radzi, dostał się wprost do więzienia! Nawet i ta zacna dobra tyle lady Anna nie chciała go poznać.
Noc pierwszą, Mayles wraz z chłopcem przepędzili źle bardzo. Sługa więzienny dostarczył niektórym aresztantom wino, poczem nastąpiły krzyki i bójki pomiędzy sobą. Trwało to do północy, póki nie rozpędzono pijanych, poczem zapanowała tyle upragniona cisza, pośród której wreszcie nasi przyjaciele zasnęli.
W ten sposób przechodziły dnie i noce.
Pośród aresztantów znalazł się jakiś poczciwy człeczyna, który opowiedział Maylesowi o właścicielach zamku Gandone. Ojciec Maylesa, ów właściciel, umierając, pożenił Gwidona z lady Anną.
Pożycie małżeńskie nieszczęśliwej było do niezniesienia. Gwidona nikt nie lubił, a wszyscy nienawidzili.
Staruszek ten opowiadał czasami też i o nowym królu.
Edward zapytał razu jednego:
— Ten młodzieniec... Cóż to za król?
Starzec odpowiedział:
— Wszak mamy tylko jednego pana i króla, a jest nim Edward szósty. Niechaj go Bóg ma w swej opiece. Miły, dobry i poczciwy jak tylko aniołowie być mogą. Mówiono, że jest szalonym, dziś jednak widocznie mu się polepsza. Naród dzień i noc w modłach błaga Pana Zastępów, by jak najdłużej zezwolił panować tyle mądremu i dobremu królowi. Pierwszem wielkiem dziełem jego było zwolnienie od kary śmierci hrabiego Norfolka. Obecnie król zamierza odmienić wszystkie prawa, które dotąd były najbardziej okrutnemi.
Wieść ta ździwiła niemało obecnego króla, który popadł w głęboką zadumę.
— Czyliż tym wymarzonym królem, miałby być ów nędzny włóczęga, z którym zamieniłem moje szaty królewskie — mówił król sobie — i w jaki sposób nie przekonano się dotąd, iż on nie jest prawdziwym królem.
Dzień i noc tak chłopczyna rozmyślał o samozwańczym królu Tomie, a im bardziej zapadał w zadumę, tem silniej bolała go głowa, tem gorzej sypiał z dniem każdym.
Pozostawać nadal w więzieniu było dlań męką niewypowiedzianą. Mayles w żaden sposób uspokoić się nie mógł.
Tuż obok króla pomieszczono dwie kobiety skute do siebie łańcuchami.
Twarze ich były smutne, współczucie i litość budzące. Zrazu nic mówić nie chciały, wreszcie ze łzami w oczach wyznały, że są ofiarą pomyłek i zostały skazane na karę cielesną batogami.
— Jakto, będziecie karane batogiem? Panie, zmiłuj się! Nie płaczcie, błagam was, łez waszych ja widzieć nie mogę. Ja was ocalę, uchronię od wstydu i hańby.
Nazajutrz z rana, gdy chłopczyna wstał ze snu, kobiet nie było już w więzieniu.
Widząc to, król zawołał:
— Bogu niech będą dzięki, że ich wypuszczono.
A po chwili dodał:
— Ja jednak, biedak, ciągle jeszcze pozostaję w więzieniu.
Nadzorca z pomocnikami przybyły na tę chwilę do więzienia, rozkazał wszystkich wyprowadzić na podwórze więzienne.
Król mimowoli uśmiechnął się przez łzy na myśl, że choć przez jedną chwilę odetchnie świeżem powietrzem, zobaczy jasne słoneczko.
Gdy odczepiono go od żelaznego pierścienia, którym był do ściany przymocowany, udał się wraz z innemi aresztantami.
Podwórze więzienne było wybrukowane. Aresztantów ustawiono w rząd tyłem do ściany. Równolegle wraz z rzędem przeciągnięto sznur.
Zgromadzono tu również i żołnierzy.
Na środku podwórza zostały ustawione hańbiące słupy, a do nich przymocowane znane nam dwie kobiety.
Ujrzawszy je król drgnął cały z oburzenia, pomyślawszy:
— I nie wypuszczono ich jednakże. W naszym kraju chrześcijańskim biją kobiety batogami i ja, król, jestem bezsilny i nie mogę ich obronić? Przyjdzie jednak chwila, kiedy ciężki rachunek ze swych haniebnych czynów zdadzą mi ich oprawcy.
Przybył ksiądz, przecisnął się przez tłum i również wkrótce zniknął z oczu.
Rozpoczęto jakieś przygotowania, tłum zamilkł, jakby w oczekiwaniu czegoś niezwykłego.
Gdy lud usunął się, to co zobaczył król, było tak przeraźliwe, straszne, iż włosy mu na głowie dębem stanęły.
Naokoło biednych dwojga kobiet zgromadzono kupy wióru i chrustu, który podpalał zwolna jakiś człowiek klęczący nieopodal.
Obecne temu kobiety pospuszczały głowy, zakrywszy twarz rękoma.
Płomień żółty wspiął się ku górze, ogarniając chrust zeschły, który trzeszczał coraz bardziej w miarę palenia. Kłęby czarnego dymu rozpędzane przez wiatr, okrywały jak czarną osłoną śmierci, powoli nieszczęśliwe ofiary zaślepienia i fanatyzmu.
Ksiądz podniósłszy ręce do nieba, zaczął odmawiać modlitwy.
Obrzuciwszy wzrokiem nie szczęśliwe ofiary, chłopczyna raz jeszcze przelękłem, nienawistnem spojrzeniem rzucił okiem na stosy, a przycisnąwszy zbladłą twarzyczkę do samej ściany, nie był wstanie oczu podnieść ponownie.
— To, com widział przez chwilę, — myślał sobie, — nigdy, nigdy nie wyjdzie z mej pamięci. O! Stwórco! — zawołał, — jakże w tej chwili zazdroszczę ślepym, którzy nie są w stanie widzieć takiego nieludzkiego okrucieństwa.
Mayles patrząc jednocześnie na panującego nad sobą królewicza, myślał sobie.
— Dzięki Bogu! widocznie, że mu zaczyna być lepiej. Wprzód dawniej krzyczał by że jest królem, chciałby używać swej władzy, aby uwolnić nieszczęśliwe, a teraz milczy uparcie. Widocznie choroba przechodzi.
Tegoż dnia przyprowadzono do więzienia wielu nowych aresztantów.
Z rozmowy z nimi, król przekonał się bardziej jeszcze o niesprawiedliwości ówczesnych sądów.
Opowiadania nieszczęśliwych torturowały biedne serce króla.
Zaczął błagać Maylesa, aby uciekał wraz z nim z więzienia.
— Muszę co prędzej — mówił — wstąpić na tron, aby uwolnić te nieszczęsne ofiary.
Mayles widząc to, myślał:
— Biedny chłopczyna. Cierpienie jego przechodziło, a przejścia te gwałtowne na nowo pomięszały mu zmysły.
Król zaś mówił:
Egzekucja.
Maylesowi sprzykrzyło się siedzenie w więzieniu. Mówił, że woli choćby najcięższą karę, byleby tylko więzienie opuścić.
Wreszcie ku wielkiemu zadowoleniu jego, stawiono przed sądem, który jako włóczęgę za napad dokonany na właściciela zamku Gandone, skazał Maylesa na dwugodzinne postawienie go pod pręgierzem.
Maylesa rozwściekła decyzja sądu.
Twierdził że jest krewnym brata właściciela zamku, nikt jednak słuchać go nie chciał.
Sam król o mało, że również za wspólnictwo z włóczęgą Maylesem nie został skazanym. Wzięto jednak na uwagę młodość jego i ulitowano się nad nim.
Maylesa poprowadzono na miejsce kary. Im bardziej opierał się wiodącym go, tembardziej bito i szarpano go.
Wreszcie tłum otoczył go tak, że król w żaden sposób nie mogąc się przecisnąć, szedł w tyle, poprzedzając swego najpoczciwszego i najzacniejszego przyjaciela.
Gdy tłum skupił się, tak, że chłopczyna, pędząc w około, napróżno szukał którędy się dostać, ujrzał wiernego jego sługę, siedzącego pod słupem hańbiącym. Nogi rycerza były w szrubowane w dwie deski. Tłum radował się nadzwyczajnie. Ktoś rzucił w twarz jajem w Maylesa. Jajo zostało rozbite, zamazując mu twarz całą.
Widząc to król podbiegł do policjanta, wołając:
— Puśćcie go, rozumiecie, to najwierniejszy z mych sług, natychmiast rozkazuję wam, wszak jestem waszym...
— Zamilknij na Boga, zaklinam cię! — zawołał Mayles przerywając. — Bo jeszcze i tobie się dostanie. — Nie słuchajcie, — wołał dalej Mayles — tego co mówi, on chory, szalony.
— Słuchać nie będziemy, ale nauczyć go należy, — zawołał policjant — ściągnij go razy kilka batem, to zaraz postara się zrozumieć.
Pochwycono Edwarda, który się nawet nie bronił. Na chwilę nawet przypuścić nie chciał, aby, on, król Anglii miał otrzymać chłostę publiczną!
— Nikczemni i podli, — zawołał Mayles — skoro się znęcacie nad takiem słabem i wątłem dzieckiem. — Nie ważcie go tknąć, karę przyjmuję sam na siebie.
Na tę chwilę przejeżdżał przez plac sir Gwidon. Ujrzawszy tłum zebrany i Maylesa, stojącego na miejscu ekzekucyi, zawołał:
— Puścić tego żebraka, a podwójną ilość razów, wsypać temu oto nędznikowi, — rzekł, wskazuje na niego.
Gdy chłopczyna chciał stawać w obronie, Gwidon dodał:
— Pamiętaj, że za każde twe niepotrzebne słówka otrzymasz sześć uderzeń.
Nogi Maylesa wyjęto wreszcie z po za desek, poczem obnażono mu plecy, które zaczęto bić batogiem. Edward odwrócił swą zasmuconą twarzyczkę. Łzy strumieniem płynęły po jego twarzy.
— Dobry mój Maylesie, — myślał — ja niezapomnę nigdy o twem dla mnie przywiązaniu.
Mayles nie krzyknął ani razu.
Ten sam tłum, który tak okrutnie szydził przed chwilą jeszcze z Maylesa, widząc poświęcenie tegoż dla biednego chłopczyny zamilkł teraz zupełnie.
Po wymierzonych razach, Maylesa ponownie wsadzono pod pręgierz.
Przestano zeń szydzić, zapanowała cisza i spokój.
Król podszedł do Maylesa, mówiąc doń:
— Najszlachetniejszy człowieku, wywyższę cię przed ludźmi.
Podniósł batóg, który się dotknął skrwawionych pleców Maylesa.
— Edward, król Anglii, — rzekł — obdarza cię tytułem hrabiowskim!
Do Londynu.
Kara Maylesa wreszcie ukończyła się. Po wyjęciu go z tyle hańbiącego pręgierza, oznajmiono mu, aby zabrawszy swój miecz i osłów, udał się do Londynu, zkąd nigdy już do kraju powracać mu niewolno.
Siadłszy na osłów wkrótce, wraz z królewiczem zniknęli z oczu zebranym, którzy wkrótce też rozeszli się zupełnie.
Co teraz czynie? Dokąd się udać? Gdzie otrzymać pomoc — oto były obecne myśli Maylesa.
Nagle przyszedł mu na myśl, ów zacny, szlachetny tyle król, który tak gorąco zawsze staje w obronie maluczkich pokrzywdzonych. Do niego to obecnie książę udać się postanowił. Któż jednak wpuścić zechce tak biednie ubranego na wspaniałe sale królewskie.
Przypomniawszy sobie jednak o dawnym przyjacielu ojca jego, Marlocie, pomyślał sobie:
— Ten Marlot, o ile wiem, jest głównym dworskim koniuszym, a więc bardzo wiele może mi być pomocnym, wprzódy jednak, — rzekł dalej — należy się wypytać chłopca, czy chce jechać jeszcze do tego miasta, w którym prócz nędzy i razów od ludzi, nic więcej w życiu nie doznał.
Zatrzymawszy więc osła, zapytał Edwarda.
— Królu mój i władco, dokąd jechać mi rozkazujesz?
— Rzecz prosta, że do Londynu — było odpowiedzią chłopca, co wyrzekł bez namysłu.
Powyższe słowa króla zdziwiły i ucieszyły zarazem Maylesa.
Pojechano dalej.
O 10 wieczorem, 19 Lutego wjechali na most Londyński.
Na dzień ten wyznaczoną została uroczystość koronacyi Toma! Na ulicach odświętnie przybranych, oświetlonych tysiącem różnokolorowych świateł, rozpoczęto już zabawy i ucztowania.
Mayles wraz z królem wjechali w sam środek zebranego tłumu.
Pierwsze czyny Toma.
Mówiliśmy powyżej o smutnych przygodach biednego prawdziwego króla Edwarda, jak jeden lekkomyślny krok w życiu przypłacił całem przejściem przez osty i ciernie, jak wreszcie odnalazłszy swego wiernego, sercem całem oddanego sobie druha, wraz z nim dostał się do więzienia.
W tymże samym czasie inny, a nie prawdziwy król, Tomasz Canty, zaczynał powoli oswajać się z trybem życia królewskiego, który zaczął mu jakoś przypadać do gustu.
Powoli przestawał się lękać magnatów i znakomitości, jakiemi był otoczonym. Za pośrednictwem poufnego swego Marlofa wiedział o wszystkiem, o czem tylko chciał wiedzieć, co widząc dworzanie cieszyli się, mówiąc: iż królewicz pamięć odzyskiwać poczyna, a tem samem i choroba przechodzi.
Nie było również dla Toma obojętnem, kładzenie go do snu wieczorem i ubieranie rano. Sprawiało mu również przyjemność, gdy otoczony tłumem dworzan, szepczących pomiędzy sobą: „baczność, królewicz, król nadchodzi!“ szedł na obiad z towarzyszącymi sobie magnatami.
Lubił Tom również zasiadać na tronie królewskim i przyjmować ztąd różnych posłów zagranicznych.
Mimo, że uległ on zmianie pozornej, zewnętrznej, że przepadał za co raz to nowem ubiorem, coraz to nowem strojem, serce jednak pozostało toż samo, zacne, poczciwe, szlachetne. Dzielnie bronił zawsze maluczkich upośledzonych, nie pozwalając nigdy w niczem ich pokrzywdzić.
Ostrej jego mowy i śmiałych zapatrywań lękali się lordowie.
Pierwszych dni i nocy niejednokrotnie Tom myślą po kilkanaście razy dziennie powracał do Edwarda. Dziwiło go nie mało zniknięcie księcia i gorąco pragnął jego powrotu co rychlej. Niestety jednak, dni przechodziły za dniami, Edward nie powracał, a Tom coraz bardziej zapominał o Edwardzie.
Ten sam los spotkał matkę i siostry Edwarda, o których zwolna zaczął zapominać.
Z początku tęsknił co prawda za niemi bardzo, monitowany jednak i wyśmiewany w tym względzie, Tom zapanował jakoś po nad swemi wspomnieniami, przestawszy wreszcie mówić zupełnie tak o matce swej, jak też i o siostrach zarówno.
19 Lutego, o północy, Tom Canty usypiał najspokojniej na królewskiem złotogłowiu, strzeżony przez najbardziej oddane mu sługi, on najszczęśliwszy, który już jutro królem obwołanym zastanie.
Pochód królewski.
Niezwykłe ożywienie panowało nazajutrz z rana na ulicach Londynu. Ludność w oczekiwaniu króla, tłumnie wyległa na ulicę.
Otoczona setkami łodzi stała na Tamizie, imponując innym, wspaniała królewska gondola.
Poczynając od zamku królewskiego aż do wieży Towru, królewicz miał płynąć w łodziach, zkąd wierzchem już udać się przez całe miasto do opactwa w Westminsterze.
Wspomniane opactwo posiadając wiele baszt, wspaniałych sal i stary kościół, należy do najdawniejszych w Anglii; w jednej z sal jego koronowano królów angielskich, w kaplicy zaś Westminsterskiej ich chowano.
Z każdej prawie szczeliny starej baszty Towru, widniały paszcze armat, z których, gdy król zbliżał się na łodziach do Towru, dano ognia. Huk był straszny.
Pod Towrem Tom przesiadł na wspaniałego rumaka, pokrytego złotą poponą, spuszczającą się aż do ziemi.
Po za nim w tyle na takimże koniu jechał tuż za nim lord Hartford.
Po obu stronach szła straż królewska od stóp do głów zakuta w zbroje, za nią dążyli magnaci wraz ze swemi lennikami, dalej wodzowie w spaniałych materjach, mając wspaniałe zawieszone krzyże na piersiach.
Wesołemi okrzykami witała wszędzie ludność króla.
Patrząc na ten zachwyt ludu, Tom promieniał od szczęścia.
— Jakże to miło być królem, ulubieńcem narodu, — mówił sobie.
Kłaniając się na wszystkie strony, co chwila prawie przemawiał do ludu, który w coraz większy wpadał zachwyt.
Nagle pośród tłumu Tom ujrzał dwóch wyrostków obdartych, swych byłych kamratów.
Tom nadął się bardziej jeszcze jak przedtem. Co byłoby gdyby go towarzysze poznali, on jeszcze wczoraj biedak, rówieśnik ich zabaw i niedoli, a dziś już król Anglii, któremu uważają usługiwać za najwyższy zaszczyt książęta i hrabiowie, a cały naród jest mu podległym.
Od czasu do czasu Tom rzucał tłumowi garść nowych monet, które tłum chwytał z chciwością.
Na wszystkich ulicach z każdego prawie okna powiewały flagi, lub bogate dywany, któremi wraz z kosztownemi materjałami upiększono miasto.
I wszystko to dla mnie, myślał Tom, którego twarz promieniała zadowoleniem.
Kiedy powtórnie podnosił rękę chcąc rzucić nową garść monet, nagle, w dali od siebie, ujrzał blade, znękane oblicze kobiety, która choćby na chwilę niespuszczała zeń swych oczów. Tom poznał od jednego razu te wielkie smutne oczy i te rysy pełne dobroci. Była to jego matka.
Instynktownie, pomimo woli podniósł rękę ku górze dłonią do wierzchu następnie w tejże chwili wyciągnął ręce przed siebie, wołając co sił starczyło:
— Matka, moja ukochana matka!
Zdziwiony naród skierował swe spojrzenia w stronę, gdzie patrzył król. W jednej chwili zapanował ścisk pomimowolny, pośród którego kobieta owa zniknęła z oczu.
Tom chciał wszelkiemi sposobami poszukiwać swej matki, ale gdzie. Nikt nie uwierzy jego słowom, dowodzeniom.
W około szeptano:
— Królewicz miał widzenie. Pokazała mu się zmarła królowa matka.
Słowa te poszły z ust do ust.
Smętnym wzrokiem patrzył Tom w dal przed siebie dość długo. Stał się dziwnie smutnym i poważnym.
Lord Hartford, zbliżywszy się do króla, zdjąwszy kapelusz, rzekł z cicha:
— Nie czas teraz na marzenia. Gdy lud widzi, żeś smutny, radość zamilkła w około. Proszę więc posłuchaj mej rady. Przybierz wesołość choćby pozorną. Czyliż w rzeczy samej widzenie, to mogło tak rozdrażnić Waszą Królewską Mość.
— Niestety, mylisz się mój drogi, — zawołał Tom — to nie było widzenie, a prawdziwa, realna rzeczywistość. Widziałem nie królową w blasku i majestacie, jak sobie myślicie, ale biedną tę kobietę, która mnie urodziła i wychowała w żebraczej izdebce.
— Boże zmiłuj się! — zawołał lord Hartford — widocznie powtórnie zwarjował!
A pochód podążał wraz ze zwartym tłumem coraz to dalej.
Pomimo, iż serce pękało mu prawie z bólu, Tom zaczął wypełniać ściśle dane sobie zlecenia: śmiał się i dobrotliwie kiwał głową, rzucając w około podarki. Duch jego w tem jednak nie brał udziału, był w tej chwili gdzieś bardzo daleko od zgiełku światowego.
Rozentuzjazmowany tłum wołał:
Koronacja.
O trzeciej z rana nastąpił pierwszy wystrzał armatni, który był znakiem, aby lud zbierał się w opactwie Westminsteru. Należało oczekiwać z godzin parę na przybycie króla. Ciekawi, których nie mała zebrała się liczba, kupowali jeden przez drugiego miejsca, byleby tylko widzieć bliżej królewską koronacją.
Pośród panujących ciemności, latarnie oświetlały galerje.
Olbrzymia sala opactwa całkowicie zasłana dywanami i najkosztowniejszemi tkaninami, przedstawiała iście widok imponujący, wspaniały.
Po bokach sali urządzono prowizoryczną galerję dla mieszczaństwa, w pośrodku sali miejsca dla pań i magnatów.
Na środku na niewielkim wzniesieniu pokrytem kosztownem suknem, umieszczono tron, do którego prowadzą cztery stopnie. Tak tron jak i podnóżek wybite złotą materją.
Wreszcie zaczyna świtać. Latarnie gasną. Światło dzienne zapanowywa nad nocnem. Dzień pochmurny, bez słońca.
Z wybiciem siódmej ukazuje się pierwsza milady w wspaniałym stroju.
Jeden z magnatów zbliża się ku niej. Inny wskazuje jej miejsce, które ma zająć. Podaje jej podnóżek, obok zaś kładzie koronkę, ze staroangielskim bowiem obyczajem zgodnie wszystkie milady i lordowie w chwili gdy na głowę króla kładą koronę, mają na swych głowach złote koronki.
Według tej etykiety witają i plasują wszystkie milady. O dziesiątej rozchodzą się. Słońce oświeca wspaniałe zebrane panie, których bogate stroje iskrzą tysiącami najkosztowniejszych kamieni.
W tej chwili przybywają posłowie zagraniczni, zajmując swe miejsca.
Po dłuższem oczekiwaniu rozległ się nagle huk armaty — znak ten zwiastował przyjazd króla, na którego przed ukazaniem się musi być włożony płaszcz królewski.
Zebrane wyższe duchowieństwo znajduje miejsca na podwyższeniu po za tronem, czyni to także lord Hartford, zarówno jak też i czynią to dworzanie oraz poboczna straż królewska zebrana w pełnem rynsztunku.
Muzyka gra hymn narodowy. Ukazuje się król, który ze wspaniałością, dumną prawie, wkracza na podwyższenie.
Ujrzawszy go przyodzianego w płaszcz z gronostajów, wszyscy z miejsc powstają. Muzyka gra powtórnie. Toma Canty podprowadzają ku tronowi. Rozpoczyna się ceremonjał uroczystościowy, Tom stoi dziwnie smutny i blady. Zbliża się ceremonjał najważniejszy, ostatni.
Oto wziąwszy z poduszek koronę Anglii, Arcybiskup uniósł ją po nad głową drżącego z obawy Toma. Wszyscy mają złote koronki po nad głowami. Nastrój uroczysty niezwykle potęguje zupełna cisza.
Na tę chwilę ukazuje się jakiś biedny wybladły chłopczyna. Ubranie jego w strzępach. Niezauważono go w tłumie. Wślizgnął się widać niepostrzeżony.
— Zabraniam najuroczyściej temu fałszerzowi wdziewać koronę na głowę, królem bowiem jest nie on, a ja, rozumiecie?!
Gniew szalony ogarnął wszystkich zebranych. Tysiące rąk wyciągnęło się ku chłopczynie, chcąc go pochwycić, co ujrzawszy Tom Canty, rzucając się w królewskim płaszczu na pomoc Edwardowi, zawołał:
— Rozkazuję żeby go zostawić w spokoju. Powiedział prawdę. Jest królem.
Zdumienie ogarnęło wszystkich, nie pojmujących, czy to co się dzieje, jest we śnie, czy też na jawie!
Co widząc, lord Hartford zawołał rozkazująco:
— Nie słuchać rozkazów! Król ponownie zachorował. Chwytać włóczęgę co prędzej!
Kiedy tłum rzucił się, chcąc pochwycić Edwarda, Tom tupnąwszy nogą, krzyknął groźnie:
— Rozumiecie! Zabraniam dotknąć się go! Nieposłuszny śmiercią ukarany zostanie! On jest prawdziwym panem naszym i królem!
Przygnębienie ogólne zapanowało na te słowa. Ręce bezwiednie wszystkim opadły. Nikt już teraz nie wiedział, co ma czynić, co mówić.
Gdy chłopczyna w łachmanach zbliżał się do tronu, Tom z radością pobiegł ku niemu, a padając na kolana, zawołał:
— Monarcho! Biedny Tom Canty doczekał nareszcie chwili, aby cię oglądać w pełni królewskiego majestatu. Bogu niech będą dzięki za to, żeś powrócił póki czas jeszcze.
Wymieniwszy znaczące pomiędzy sobą spojrzenia, każdy z milordów miał myśl tylko jedną w tej chwili: „Jak oboje są dziwnie podobni do siebie!“
Lord Hartford zastanowił się chwilę, poczem z całą uprzejmością rzekł do Edwarda:
— Czy pozwolisz się o coś zapytać?
— Pytaj, milordzie!
Lord Hartford rozpoczął pytania od zmarłego króla i księżniczek, na które Edward dawał bardzo słabe i wątpliwe odpowiedzi, zarazem opowiedział o szczegółowem urządzeniu i umeblowania sal królewskich, co wzbudziło podziw ogólny.
— Nie wszystko jeszcze nam wystarcza, co nam mówisz, na potwierdzenie prawdy słów twoich, — zawołał lord Hartford — jeżeli dasz nam wyjaśnienia, gdzie się podziała pieczęć państwowa, uwierzymy, żeś księciem Walii.
Na ustach zgromadzonych, pewnych, iż tym razem chłopczyna nie będzie mógł dać żadnej odpowiedzi, pojawił się uśmiech sarkastyczny.
Zwróciwszy się do lorda Johna, rzekł bez namysłu:
— Pójdziesz do mego gabinetu, tam w lewym kątku, pod samym sufitem wbity gwóźdź w ścianę za który gdy się poruszy, otworzy się wnet maleńka skrytka. Tej kryjówki nikt nie zna prócz mnie i pieczętarza, który ją robił! Przynoście zatem co prędzej ową pieczęć.
Dziwiono się nie tylko słowom jego, ale że wykonawcą rozkazu wybrał lorda Johna, którego znał z imienia.
Lord John chciał iść, gdy przypomniał sobie w samą porę, że idzie bez rozkazu królewskiego. Stał więc jak przykuty do miejsca, co widząc Tom Canty, zapytał:
— Czego stoisz jeszcze, kiedy król poseła. Czyliżeś nie słyszał rozkazu?
Lord John wyszedł niezwłocznie, powracając niezadługo. Zaciekawienie u obecnych doszło do najwyższych granic.
Wszedłszy na podwyższenie i podszedłszy do Toma, rzekł z naciskiem:
— Wasza Królewska Mość, tam niema pieczęci królewskiej.
Szmer niezadowolenia przebiegł po obecnych.
— Więc wygnać tego żebraka kłamcę! — zawołał lord Hartford oburzony.
Gdy straż królewska rzuciła się ku Edwardowi, Tom krzyknął groźnie:
— Pójść precz! Kto dotknie się go choć palcem, swą głową za to odpowie!
Następnie Tom, zapytał lorda Johna.
— Czyś dobrze szukał?
— Ależ, rozumie się, że dobrze, odpowiedział lord, — wszakże to nie szpilka, ale wielki krąg złota!
Oczy Toma dziwnie zabłysły.
— Wiem, wiem, zawołał. — Taka okrągła i gruba z wyciętemi literami. To, to, to ma być pieczęć państwowa. Czemużeście nie powiedzieli mi wcześniej, jak ona wygląda, już byście dawno ją mieli. Ja wiem, wiem, gdzie jest, nie ja jednak pierwszy położyłem.
— A zatem któż panie? — zapytał lord Hartford.
— On, — odrzekł Tom — prawdziwy król Anglii. Spytajcie go, a powie gdzie pieczęć, a wtedy uwierzysz, że jest prawdziwym królem. Czy przypominasz panie, — mówił do Edwarda — coś zrobił w ten dzień, gdyś przybrał się w moje łachmanki, jak żywo pobiegłeś skarcić żołnierza, za niesprawiedliwe obejście się ze mną?
Wszyscy milczeli, badawczo patrząc na chłopczynę, który przez minut kilka stał w głębokiem zamyśleniu.
— Nie, nic o pieczęci sobie przypomnieć nie mogę.
— Nie smuć się królu mój i panie, — zawołał król. — Niema dotąd jeszcze nic straconego. Chciej tylko panie słuchać uważniej. Czy przypominasz sobie naszą rozmowę w gabinecie, kiedym ci opowiadał o mych siostrach, babce i zabawach z towarzyszami?
Edward na wszystko przytakiwał głową. Szczegóły te znał doskonale.
Milordowie stali zdziwieni słuchając z natężoną uwagą.
— Potem zamieniliśmy nasze ubrania wszak przypominasz sobie, — ciągnął Tom dalej. — Stanąwszy następnie przed lustrem ździwiliśmy się nie mało, jak dalece do siebie byliśmy podobni. W tem dojrzałeś królu skrwawioną mą rękę. Wtedy w jednej chwili pobiegłeś ku drzwiom, chcąc skarcić żołnierza, który skaleczył mi rękę, a w tym celu pochwyciłeś ten przedmiot, który zowią pieczęcią królewską.
— Przypominam sobie dopiero teraz, — zawołał Edward wesoło — znajdziesz tę pieczęć w rękawicy rycerskiej zbroi, która wisi na ścianie.
Tom wykrzyknął radośnie.
— Teraz już nikt nie będzie śmiał zaprzeczyć, że jest prawym królem Anglii. Prędzej spiesz milordzie Johnie!
Powstał nagle szmer wielki, po którym zapanowała cisza głęboka.
Wreszcie ukazał się lord John. Trzymając rękę wysoko w górze, ukazywał w niej zebranym, żądaną pieczęć państwową.
— Niech żyje prawdziwy król! — wołał tłum rozentuzjazmowany — niech żyje!!
Muzyka grała. Krzyczano i poruszano chustkami.
Pośród sali na podwyższeniu stał oberwany chłopczyna, prawdziwy król Anglii, a w okół niego najznakomitsi panowie na klęczkach.
Tom Canty rzekł:
— Teraz, wielki królu i panie, zabierz tę odzież królewską, a oddaj biednemu Tomowi jego łachmanki.
— Powiedz mi lepiej, mój drogi, w jaki to sposób przypomniałeś sobie to miejsce, w które schowałem pieczęć.
— W bardzo prosty, panie — odrzekł Tom bez zająknienia. — Czyliż bo nie używałem jej nie raz? bardzo często...
— A więc — rzekł Edward — używając jej, musiałeś rzecz prosta wiedzieć, gdzie się znajduje?
— Nie wiedziałem właśnie, że to jej szukają, że to ona nazywa się pieczęcią państwową, a nie powiedziano mi jak ona wygląda.
— Nierozumiem, — przerwał król — więc w jakimże celu używałeś pieczęci?
Twarzyczka Toma pokryła się rumieńcem. Milczał, spuściwszy oczy.
Spostrzegłszy to król, rzekł łagodnie:
— Nie bój się, mów prawdę. W jakim celu używałeś pieczęci królewskiej?
— Tłukłem nią orzechy, — odrzekł Tom zgnębiony.
Roześmiano się serdecznie, wnosząc z tej odpowiedzi, że Tom nie może być królem.
Z ramion Toma zdjęto płaszcz królewski i nadziano go na łachmanki będące na królu.
Powrócony do władzy.
Powiemy teraz słów parę, co stało się z Maylesem.
Po rozłączeniu go z królem, złodzieje wyporządzili jego kieszenie.
— Mniejsza z tem, — pomyślał sobie Mayles — bylebym tylko mógł odnaleźć mego chłopczynę. Gdzie on mógł się podziać? Niezawodnie powrócił na stare śmieci. Z łachmanów widać, że pochodził z najuboższych warstw ludności, to też tam szukać go należy. Sądzę, że zbyt długo szukać go nie będę.
To rzekłszy, Mayles udał się na poszukiwania. Przez kilka godzin bez przerwy błądził tak po najuboższych zaułkach, gdzie tylko mógł się spodziewać znaleść chłopczynę. Niestety, nigdzie go nie było.
Rankiem, skoro świt, głód zaczął go męczyć po nad wyraz. A tu pieniędzy nie było nic, a żebrać wstyd było. Zastawić chyba miecz? Ale nie, z taką drogą pamiątką Mayles nie rozstanie się nigdy. Sprzedać więc coś chyba z ubrania, któż jednak takie strzępy będzie chciał nabyć?
Włócząc się tak przez dzień cały, nareszcie przed wieczorem znalazł się za miastem.
Wiedząc, iż na nocleg, nikt go nie wpuści do mieszkania, korzystając z ciepłej pory dnia zasnął na ziemi pod parkanem. Przez cały czas snu dobiegał go huk armat.
— To widać na powitanie nowego króla — myślał sobie, — poczem zasnął powtórnie, nie zbudziwszy się dopiero nazajutrz rano.
Wstał bardzo głodny. Umył się w rzece, a wypiwszy parę łyków wody, postanowił pójść do pałacu, do starego Marlota, zaciągnąć choćby najmniejszą pożyczkę, aby nie umrzeć z głodu.
Była jedenasta, gdy zbliżał się do pałacu, oczekując kogokolwiek, by zawiadomił Marlota o jego przyjściu. Sam nie mogąc wejść do pałacu chodził to w tę, to w tamtą stronę.
W tym czasie odbywał się przegląd żołnierzy z oficerem na czele. Ujrzawszy Maylesa, oficer zatrzymał żołnierzy, rozkazując Maylesowi, aby się zbliżył, wówczas pochwycono go, odebrano miecz i zrewidowano.
Nie znaleziono nic przy Maylesie prócz kawałka kartki papieru z notą, którą pisał chłopczyna podczas pobytu swego w zamku w Gondon, jakoby do swego wuja do pałacu.
Gdy oficer, odczytawszy kartkę głośno, zmarszczył brwi z niezadowoleniem, Mayles pobladł.
— A więc jeszcze mamy jednego nowego króla, — zawołał oficer — pochwycić tego włóczęgę i trzymać pod kluczem, póki królowi nie pokażę tego pisma!
Po odejściu oficera Mayles mówił do siebie:
— A więc koniec wszystkiego. Teraz trzeba będzie skończyć na szubienicy i przez co, przez kawałek głupiego papierka, a biedny chłopczyna zginie i przepadnie bezemnie.
Oficer powrócił niezadługo, spiesząc się widocznie.
Przedewszystkiem rozkazał wypuścić Maylesa i oddać mu miecz jego.
Złożywszy ukłon Maylesowi, rzekł:
— Proszę, racz pójść panie za mną!
Mayles myślał sobie:
— Ten zły człowiek widocznie drwi sobie ze mnie. Inaczej z pewnością postąpiłbym z nim sobie, gdyby nie to, że dla mnie ostatnia godzina wybiła.
Podprowadziwszy go do skrzydła pałacowego, oficer polecił mu podejść do wygalonowanego lokaja, który z nizkim ukłonem poprowadził go po wspaniałych wschodach, obstawionych szpalerem sług dworskich.
Wprowadzono Maylesa do wspaniałej sali, gdzie pozostawiono go stojącego w pośrodku.
Dziwny lęk opanował Maylesa.
Przed nim na tronie pod baldachimem młody królewicz w purpurze, rozmawiał z którymś z młodych magnatów.
Mayles pragnął co rychlej mówić z królem. Serce bolało go od szyderstw, jakich doznał od otaczających.
Gdy król podniósł nieco głowę tak, iż Mayles mógł nieco już ujrzeć jego oblicze, stanął jak skamieniały, nie spuszczając oczu z pięknego królewskiego oblicza.
Poczem rzekł do siebie:
— Nie pojmuję tej zmiany. Ten żebrak przed chwilą jeszcze, na tronie królewskim. Czy widzę we śnie, czy na jawie?
I z niedowierzeniem spoglądał na przemiany: to na królewicza, to znów na magnatów i salę.
— Tak, — mówił do siebie — biedak istotnie zasiadł na tronie, a więc to rzeczywista jest prawda!
Przypomniawszy coś sobie, szybko podszedł do ściany, a wziąwszy krzesło, siadł na wprost króla.
— Powstań szaleńcze! — zawołano na Maylesa, niewiesz, że siedzieć przed królem nie wolno?
Usłyszawszy ten krzyk, Edward podniósł głowę, a ujrzawszy Maylesa wyciągnął rękę, wołając:
— Nie ruszać go! Ma do tego prawo!
Gdy ździwieni cofali się w milczeniu, król rzekł do Maylesa:
— Bogu niech będą dzięki, żeś się odnalazł drogi i poczciwy Maylesie, tak dawno ciebie oczekiwałem!
A zwracając się ku zgromadzonym dworzanom, rzekł:
— Niech będzie wiadomem to wszystkim i każdemu z osobna, iż wierny i ukochany sługa mój Mayles Gandon, za wszystko co wyświadczał dla swego monarchy, podczas jego niedoli, za wszystkie męki i kary, które za niego odcierpiał, pasowany przezemnie poprzednio na rycerza, otrzymuje godność para Anglii wraz z tytułem i majątkami hrabiego Cantu. Najstarsi z jego rodziny, mają prawo na zawsze zasiadać w obec króla.
Pośród zebranych, znaleźli się również przybyli na uroczystość koronacyjną: Sir Gwidon i lady Anna.
Ci ze ździwieniem nie małem, patrzeli to na króla, to na Maylesa, który wkrótce przyszedłszy do siebie, padł na kolana przed królem, a pochwyciwszy jego rękę i całując ją, zaprzysiągł służyć wiernie królowi.
Spostrzegłszy Gwidona, król strasznie rozgniewany, zawołał:
— Odebrać temu łotrowi godność jego i przywłaszczoną podstępnie cudzą posiadłość, poczem wtrącić do więzienia, gdzie ma pozostawać aż do chwili ogłoszenia przezemnie wyroku.
Sir Gwidona wyprowadzono niezwłocznie.
Rozstąpiono się. Okazał się Tom Canty ciemno bogato ubrany.
Wszedłszy, przyklęknął przed królewiczem.
— Jestem z ciebie niezwykle zadowolony — rzekł król — rządziłeś przez te miesięcy kilkanaście, państwem jak nie można lepiej. Odnalazłeś matkę i siostrę, o których nie zapomnimy.
Tu król, zwracając się do otaczających, rzekł:
— Tom Canty zostaje najwyższym nauczycielem ze wszystkich nauczycieli w przytułku Chrystusowym, prócz tego ponieważ był królem, otrzymuje szczególną oznakę. Proszę, spójrzcie na strój jego, który nikomu innemu nosić nie wolno. Po stroju tym każdy pozna, że przez kilkanaście miesięcy był królem Anglii. Otrzymuje tytuł wychowawcy królewskiego. Przy spotkaniu, każdy z was obowiązany mu oddawać ukłon.
Tom Canty powstał dumny i szczęśliwy.
Ucałowawszy rękę króla, wybiegł z sali do matki i sióstr, z któremi co rychlej podzielić się pragnął swą wielką radością.
Co się stało z naszemi bohaterami.
Gwidon, wzięty na tortury zeznał, że on to pierwszy namówił swą żonę, aby się Maylesa wyrzekła.
Lady Anna wraz z Maylesem wstawiali się wspólnie za Gwidonem, który porzuciwszy żonę i cały swój dobytek, gdzieś w nędzy dokonał życia na obczyźnie.
Mayles hrabia Cantu, poślubił Annę, wdowę po bracie Gwidonie. Po ślubie zamieszkano w zamku w Gandon.
Ojciec Toma Canty przepadł bez wieści.
Całe swe życie król opowiadał o swych tyle dziwnych przygodach.
Mayles Gandon i Tom Canty byli faworytami króla Edwarda, którego też i kochał naród zarówno.
Edward VI panował bardzo nie długo.
Zacny, szlachetny, wielkich porywów serca i umysłu dożył jedynie lat 16.
Jak na te okrutne czasy w jakich żył Edward, panował niezwykle łaskawie, na co wiele wpłynęło, iż widząc niedolę biedaków własnemi oczyma, starał się ze wszystkich sił im dopomagać.