Królewscy synowie/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.


W wielkiéj izbie na dole, w któréj gości zwykli byli przyjmować zakonnicy, zdawna tak tłumno i huczno nie było jak tego wieczora.
Przy blasku kilku kaganków, widać było kilkunastu zbrojnych ludzi, którzy stali, oczekując, pozdejmowawszy hełmy z głów oblanych potem i z kurzawy twarz i odzieże swe ocierali.
Byli to tylko co przybyli goście, do których biegł królewicz. Zatrzymano go jednak, drzwi pozamykawszy i sam opat miał go tu wprowadzić. Napróżno się zżymał i wyrywał, uledz musiał, choć złość nim miotała.
Czesi i Polanie czekali z równą niecierpliwością, jak on się ku nim wyrywał. Na twarzach ich widać było radość, że się nareszcie do celu podróży dobili i postawili na swojém. Mężowie to byli wszyscy niemal lat poważnych, znać wojennego rzemiosła, ogorzali, silni, niektórzy z bliznami na twarzach, poodziewani dostatnio, bogato nawet, zbrojni jak należało.
Zostawieni sami sobie, gdyż zakonnik, który ich tu wprowadził wyszedł zaraz, rozpatrywali się ciekawie po foresterium.
Na głównéj ścianie jéj wisiał olbrzymi krucyfix, z wielką figurą ukrzyżowanego Chrystusa, wyrzeźbioną z drzewa nie bardzo zgrabnie i pomalowaną. Naturalne włosy okrywały głowę. Wyraz rzeźby, jak całej sztuki owych wieków, surowy był, smutny i groźny. Bóg i święci jego tym ludziom namiętnym i dzikim musieli się przedstawiać jako siły straszliwe; nie dobrocią, ale strachem można było pokonać tych, dla których łagodność słabością się wydawała. I sztuka owych czasów nie miłością i miłosierdziem, lecz grozą i trwogą mówić musiała, przedstawiając męki, malując postacie surowe a niezbłagane. Takim był i ten Chrystus na ścianie forestorium.
Izba była rozległa, nizka, z ławami u ścian i podobnemiż siedzeniami ciężkiemi przy dwu stołach, które środek jéj zajmowały.
U stóp krucyfiksu paliła się lampka mała, światełkiem mdłem niekiedy oblewając spuszczoną twarz Chrystusa. Miedziane naczynie z święconą wodą u wnijścia, było jedyną ozdobą ścian nagich i pociemniałych. U stropu widać było belki olbrzymie, na których topor ciesielski probował rysować jakieś ozdoby. Przez otwarte okna na przestrzał widać było zielony sad z jednéj, podwórze puste z drugiéj strony.
Niektórzy z przybyłych znużeni już na ławach spoczywali, inni chodzili, oknami ciekawie wyglądając na sad bujno i pięknie rozrastający się, jakiemiś nieznanemi krzewy. Wiadomo, iż benedyktyni pierwsi z sobą z innych krajów przynosili nietylko winną latorośl, ale wiele innych nasion i roślin pożytecznych.
Trzech czy czterech panów w pośrodku izby kołem stanąwszy, mówiło z sobą po cichu, jakby się naradzając.
Za każdym od strony drzwi szelestem zwracali ku nim głowy, ale już po kilkakroć zawiodło ich oczekiwanie. Zwłoka zdawała się ich niepokoić. Ten, który pierwszy zjawił się u furty klasztornéj stał na przedzie, gotując się widocznie wyręczyć towarzyszów w rozmowie i przyjęciu tych, których oczekiwano, bo na drzwi ciągle miał zwrócone oczy.
Był to Dobek z Morawicy, daleki jakiś powinowaty matki królewicza, przy nim stali Sreniawa, Kaniowa i Mutyna Czech dodany im w Pradze. Siedzący na ławach wszyscy byli Szlązacy lub Krakowianie.
Gdy tak czekają, po trosze się zżymając już, podejrzewając opata, kręcąc głowami, bo mimo obietnicy zaczęli powątpiewać, czy ten, po którego przybyli, wydany im zostanie. Otwarły się nareszcie drzwi i opat wszedł, wiodąc za rękę królewicza Zbigniewa, w téj saméj sukni poszarpanéj i poplamionéj, w któréj siedział przed chwilą w ogrodzie. Odmienić mu ją chciano, ale się oparł temu.
Nikt z przybyłych, nawet Dobek z Morawicy, po matce mieniący się powinowatym Zbigniewa, nie znał go z twarzy. Wszyscy sobie wystawiali królewskiego syna, owo dziecię pańskie, po które przybyli — piękném, rysów twarzy szlachetnych, postawy rycerskiéj. Jakież było zdziwienie ich, gdy ujrzeli przed sobą niezgrabnego kleryka w sukni ciasnéj, rozrosłego wprawdzie i silnego, lecz do parobka stajennego podobniejszego niż do książęcia, z twarzą długą, bladą, odstraszającą, na któréj się zwierzęca niemal radość jakaś rozszalała, malowała.
Jakiś czas stali osłupieni, nie mogąc przyjść do siebie, takim zawodem wydał się im ten wyrostek, którego widzieli przed sobą. Zmierzyli się oczyma, ledwie nie posądzając opata, że ich oszukać pragnął, podstawując im innego kleryka w miejsce królewskiego syna. W tém nie czekając na ich powitanie, Zbigniew gwałtownym ruchem naprzód wystąpił, stanął i począł śmiejąc się głosem drżącym.
— Witam, miłości wasze.
Brzmienie mowy wywiodło ich dopiero z wątpliwości i osłupienia. Ci, co króla znali i słyszeli mówiącego, w głosie znaleźli jakieś z nim podobieństwo. Dobek z Morawicy poszedł ku niemu i hełmem, który trzymał w ręku, do kolan mu się pokłonił.
— Czołem a głową miłości waszéj — odezwał się. — Myśmy po was tu przybyli. Dosyć tego zamknięcia w klasztorze, pojedziemy z wami, aby odzyskać, co wam odebrano.
Śmiejąc się głośno, Zbigniew rzucił się go ściskać.
— Zbawcami mi jesteście! — zawołał — marłem zaszyty w téj sukni.
To mówiąc, potrząsnął nią. — Konałem w téj ciemnicy — osiem lat, wiek, nim dorosłem, zestarzałem.
Łatwość i śmiałość z jaką mówił, poprawiła pierwsze niemiłe wrażenie. — Przybyli powstawszy z ław, kołem go otaczać zaczęli.
Opat tymczasem, mowy téj nierozumiejący, widząc siebie i godność swą nieco zaniedbaną — ponury stał i milczący. Dawny wychowaniec wcale się nie zdawał zważać na niego, poczynał już sobie jako człek swobodny, który przełożonego nad sobą znać nie chce.
Wyczekawszy chwilę opat, skinął na Dobka z Morawicy, który starszym się zdawał między przybyłemi i szepnął mu, gdy się zbliżył, iż chciałby z nim mówić na osobności. Dobek żwawy i poradny człek, swoim coś rzekł i zostawując na ich rękach królewicza, sam z opatem udał się do jego celi.
Zwolna kroczył ojciec Abdon, nic nie mówiąc, zamyślony. Mąż to był powagi, doświadczenia wielkiego i zdobytego wiekiem spokoju ducha, a przełożeństwo po kilkakroć w różnych miejscach piastował i nawykł był do rozkazywania. Nadawało mu to postać i obyczaj prawie pański. Dobek z Morawicy czuł się, im dłużéj z nim obcował, bardziéj przybitym i zmalałym... Coś biskupiego dlań miał w sobie, a pod owe czasy biskupia dostojność, niemal się z królewską równała.
Weszli do sporéj izby, w któréj ojciec Abdon zwykł był gości dostojniejszych przyjmować. Nie było w niéj innego zbytku nad ten, jaki przystał duchownemu: ksiąg wiele, obrazów złocistych kilka, krucyfiksy, ołtarzyk do modlitwy, ozdobnie przybrany. Otwartemi oknami wpadało światło jeszcze żywe i jaskrawe, choć dołem w podwórzach mrok się już poczynał.
Zajął miejsce opat w krześle swém z poręczami, na poduszce, a drugie wskazawszy Dobkowi, odezwał się po krótkim namyśle:
— Przynieśliście mi list i pieczęć z Pragi, abym na ręce wasze wydał wychowańca mojego Zbigniewa. Ci, co go żądają, nie dali mi go, prawa doń nie mają, bierzecie mi go siłą.
Z Krakowa mi był powierzony, z woli króla, jak mówiono, dziś może przeciw niéj go bierzecie?? Miły panie, gdym brał tego młodzieńca, nie wielem o nim wiedział; gdy mi go zabieracie, godziłoby się, byście mnie nauczyli, dla czego wprzódy odsunąć i zamknąć go chciano od oczów ludzkich w ciszy klasztornéj, a dziś go chcą ztąd siłą odebrać? Ciemném to dla mnie. Obcym jestem i zakonnikiem, o sprawach Polan tak jako nic nie wiem. Sasi téż o nich tyle tylko wiedzą, iż się napaści na siebie od królów waszych lękają.
— Byćże to może ojcze przewielebny — spytał Dobek, ażeby was zostawiono w nieświadomości?
— Tak ono jest — odparł opat spokojnie. Lat temu osiem przywieziono płaczącego chłopaka, gwałtem znać do klasztoru, ze znacznym darem dla kościoła naszego. Niepomnę, jak się zwał ten, co go oddawał, stoi zapisane na mszale imię jego. Powiedziano mi, że dziecko jest nieprawym potomkiem księcia polskiego, że je chcą zamknąć i oddalić, aby król czy książę żonę biorąc ślubną, dziecka się nie wstydził, i aby prawym następcom jego uszczerbku nie było. Kazano go do zakonu sposobić, przyrzekając wyposażenie.
Imie mu było Zbigniew, myśmy w zakonie zwali go Aleksym.
Dobek słuchał zawstydzony i nieco zdziwiony.
— Ani królów waszych, ani królestwa waszego dziejów i spraw nie znam — kończył opat. — Tyle moich uszu doszło, iż mieliście zuchwałego pana, który się na swojego ojca duchownego porwał i zamordował go; że z Rzymu Ojciec nasz, interdykt rzucił na królestwo wasze, iż korony pozbawiono panującego, a ta się pono z woli Ojca naszego biskupa rzymskiego, czy cesarza, dostała czeskiemu królowi.
Dobek ramionami ruszył.
— Niechże mnie przewielebność wasza posłucha — rzekł powolnie — ja wszystko, jak umiem opowiem. Prawda to jest żeśmy króla mieli, który jak rycerzem był wielkim, tak niepohamowanym i zuchwałym, bo ani królów swych braci za równych, ani Papieża, ani cesarza za wyższych nad siebie mieć nie chciał. Zabił on biskupa naszego, męża świątobliwego, który mu grzéchy jego na oczy wyrzucał, ale potém sam z kraju uchodzić musiał. Ulitował się przecie Papież rzymski nad nami, brat króla, choć nie koronowany, królestwo dzierży, przecie dla nas królem jest.
Synem jego pierworodnym ten oto Zbigniew, po którego my przybyliśmy.
— Ale dziecięciem nieprawém — wtrącił opat.
— Jako żywo — odparł Dobek — my téj różnicy nie znamy. Dawnym obyczajem naszym domowym, wziął Władysław pan nasz żonę, krewną moją, Hannę, żył z nią jako z małżonką, choć kościół nie pobłogosławił związku, boć u nas to nie było w owe czasy koniecznością i duchowni się o to nie upominali jako teraz.
Z téj Hanny, ciotecznéj mojéj, miał król oto tego syna, który tak jego prawym synem jest, jako i ten drugi co mu się późniéj z czeskiéj Judyty narodził za przyczyną Idziego świętego.
Gdy król Judytę brać miał za małżonkę z krwi królewskiéj, zażądano, by nietylko pierwszą żonę, ale i pierwsze dziecię odtrącił od siebie i zapomniał o nich. Zmarła z boleści wielkiéj żona, sierota została, tę wtrącono do klasztoru jak w studnię.
Opat się poruszył mocno.
— Miły bracie — rzekł — nie na zgubę, ale na zbawienie dano go nam, nie studnia to jest, ale wrota do wiecznéj szczęśliwości.
— Pewnie, pewnie — poprawił się zmięszany, głowę skłaniając Dobek — ale, dałże on się nałamać i skłonić, aby umiłował ten stan, ojcze przewielebny?? Powiedzcie, abyście nasze uspokoili sumienie?
Opat pomilczał nieco, w twarzy jego znać było zakłopotanie pewne, smutek, walkę z samym sobą. Namyślał się, miałli rzec, co mu na sercu leżało.
— Miłościwy panie — odparł — nie zataję prawdy przed wami. Osiem lat trzymamy go na oku, mogę rzec na pasku, zobowiązaliśmy się do tego. Dziecko zepsute i krnąbrne tu przyszło, a daj Boże, aby lepszém ztąd odebrane zostało. Naturę ma do przezwyciężenia trudną i niezgiętą, umysł pojętny, krew burzliwą. Nie wiem co z nim czynić myślicie, lecz jeśli władzę jaką z rąk waszych ma otrzymać — bodajbyście danéj mu nie pożałowali.
Ostatnie wyrazy ciszéj domówił opat, spuścił głowę na piersi i umilkł. Zdziwił się mocno, gdy podniósłszy na Dobka oczy, ujrzał go prawie uśmiechniętym i rozradowanym tém, co go powinno było nastraszyć.
— Ojcze przewielebny — odezwał się Dobek — takiego nam potrzeba właśnie, któryby rękę silną i wolę miał, a strasznym był... Stary król nie wiele może, rządzi Palatyn i nas wszystkich zabierać chce w niewolę. Niech będzie zły, byle silnym był, a mógł się mu opierać...
Opat się poruszył.
— Nie żądajcie złego w złą godzinę! — rzekł cicho.
— Nie odwołuję com rzekł — począł Dobek — pan nasz pobożny Władysław Herman, dobrym jest, ale słabym i bojaźliwym, nie panuje on, a nad nim panują. Nie pana mamy, ale z ręki jego tyranów, a raczéj tyrana, przez którego królestwo paść może. Zawczasu o sobie myśleć musimy; królowa niewiastą jest i nie wié kędy idzie, król zawojowany, wojewoda Sieciech, faworyt obojga, bodaj na przywłaszczenie sobie wszystkich ziem godzi i zastawia sieci. Nie było rady innéj, jak oto to królewskie dziecię wziąć, a niém się podeprzéć przeciw samowoli Sieciechowéj. Garnie on wszystkie ziemie pod siebie, a każda chce swoje prawo i wojewodę mieć...
— Daj Boże, by wasze lekarstwo gorsze od choroby nie było — odezwał się opat — Świeckie sprawy obce mi. Nie radbym téż obmawiać tego wychowańca mojego, ale o niego i o was trwoży się dusza moja. Dzikie zwierzę w klatce nie straszne, na wolności biada z niém.
Umilkł.
— A cóż w nim tak złego jest? — zapytał Dobek.
— To najgorsze, żem dobrego w nim znaleźć nie mógł. Jak na suchéj płonce com zaszczepił zmarniało, a dzikie wilki bujają. Ugiąć się, usłuchać, ukorzyć nie umiał nigdy. Rozumu nie brak, słowo ma łatwe, bystrość wielką, gdy zechce, ale przewrotność w nim większa jeszcze...
Jakby znużony opat zamilkł znowu i czoło ocierał.
— Nie posądzajcie mnie — dodał — abym niechęć jaką miał ku niemu, Bóg mi świadkiem, kochałem go i litowałem się, trochę z serca mi zdejmujecie, zabierając go. Nie miałbym sumienia jednak, gdybym was nie ostrzegł, nie oznajmił wam, iż pilno czuwać nad nim powinniście.
Dobek pochyliwszy się do ręki opata, ucałował ją.
— Dziękujemy przewielebności Waszéj — odezwał się. — Bynajmniéj to niezmienia naszych zamiarów. Jakikolwiek on jest wziąć go musimy. Kto wié, czy swobodniéj puszczony nie zmieni się, a nie stanie takim panem, jakiego nam trzeba. Namby teraz żelaznych rąk Mieszka i twardéj prawicy Bolka Chrobrego nie nadto było...
— Mówiliście przecie sami, że pobożnego i dobrego króla macie? — spytał opat.
— Pobożnego, tak ci jest — odezwał się Dobek — dobrego téż, ale słabego. On dziś już nie panem jest tylko na łasce Sieciechowéj posłuszném narzędziem.
— Mówiliście, że syna ma? — wtrącił opat, spoglądając niedowierzająco.
— Dziecko to prawie jeszcze — rzekł Dobek — zawojowane przez Sieciecha, który je wychował, bo u nas Sieciech Palatyn wszystkiém i królowéj ulubieńcem i króla prawą ręką i królewicza nauczycielem i królestwa władcą, a jutro kto wié czém być zechce?
— A któż ten Sieciech jest? — rzekł opat.
— Kto Sieciech pytacie? — rozśmiał się przybyły, ramionami ruszając, jakby go to pytanie nie pomału zdziwiło. — Jakże to rzec, kto on jest? Byłto gładki młodzieniec, Toporczyk rodem, nie wielkiego imienia, ale pięknéj postawy i żywego ducha, śmiałości wielkiéj. Królowi się podobał, bo mu do wszystkiego służył, miłym się stał królowéj, która młodzież lubi. Umiał się przymilić, wyręczyć i objął powoli wszystko. Króla obsadził swojémi ludźmi, w ręce wziął miecze i klucze, Władysławowi dając spoczywać, modlić się i zażywać pokoju. Żołnierz i wódz szczęśliwy, rozumem i nauką choćby z biskupami o lepszą iść gotów. Dziś on pan na Sieciechowie, a jutro na ziemiach i karkach naszych panem być może.
— Cóż jeden taki chłopak przeciw niemu znaczy? — odparł przełożony.
— Bardzo wiele — zawołał Dobek. — Mamy dlań zapewniony Szlązk, gdzie go Wrocławianie i wojewoda Magnus przyjmą za pana, aby postawić przeciw Sieciechowi. Ukrócim władzę jego i uratujemy krew pańską.
Pomilczał trochę opat.
— Lepiéj to zapewne wiecie co czynić macie — odparł krótko — róbcie jak was Bóg natchnął, ja z sumienia mojego zrzuciłem brzemię. Teraz — dodał, zlekka się podnosząc duchowny — idźcie miłościwy panie, sam na sam weźmijcie przyszłego pana, a zajrzyjcie mu w duszę. Obaczym co o nim powiecie.
— Pospieszę, gdy dozwalacie — rzekł Dobek i raz jeszcze rękę opata ucałowawszy, wyszedł z celi. Tu stojący kleryk, który na rozkazy czekał, drogę mu do foresterium pokazał.
Zbliżając się do wnijścia, już omylić się nie mógł Dobek, taką tam wrzawę wewnątrz słychać było i śmiechy, w których głosy towarzyszów swoich poznawał. Nad wszystkimi huczniéj rozlegało się ryhotanie dzikie, w którém się domyślał Zbigniewa.
Uchyliwszy drzwi ujrzał widowisko osobliwe. Polanie przybyli z Dobkiem, którzy jadąc na tę wyprawę, zawczasu obmyślili, czego potrzebować będą, zabrali z sobą suknie i uzbrojenie stosowne dla przyszłego księcia, aby się w nich mógł przystojnie Wrocławianom okazać.
W czasie niebytności Dobka albo oni się o przebranie nędznie odzianego kleryka upomnieli, lub on sam zażądał innych sukni. Dobek trafił właśnie na tę chwilę, gdy sakwy i węzły na ziemi leżące rozwiązawszy, towarzysze jego młodego syna królewskiego na nowo przyodziewali.
Zbigniew szczęściem swém był upojony, i, jako się nie dawno rzucał rozpaczliwie w niewoli, tak teraz miotał się oszalawszy swobodą bez miary. Nie czyniło go to piękniejszym. Rozebrany z ciasnych sukien silnym się okazał, ale równie niezgrabnie wyciosanym, jak wprzódy. Twarz jego blada rumieniła się weselem, a oczy iskrzyły dziką jakąś zapalczywością, niemal rozpasaną, która już i tych, co go otaczali raziła.
Gdy Dobek wszedł, ujrzał na ziemi podarty w szmaty drobne habit zakonny, Zbigniewa już na pół rycersko przyodzianego, samemu sobie dziwiącego jak się dziecię. Wszyscy dokoła posługiwali mu chciwie; jeden kaftan podawał, drugi pas opinał, inny chciał hełm próbować. Zbigniew nogą obutą bił w ziemię, śmiał się, urągając i wykrzykiwał głośno.
— Osiem lat mię więzili — wołał — raz wolny wolę zginąć, niż się im dać okuć na nowo. Ani panu ojcu, co się zaparł syna, ani królowéj macosze, ani miłemu bratu, ni w świecie nikomu.
Wydali mi wojnę gdym dzieckiem był; zaprawdę, nie poczynałem jéj, będą mieli wojnę, bo ja tak ich nie znam, jak oni mnie znać nie chcieli. Prawo tylko swe znam i Boga nad sobą, więcéj nic.
Dobek nie zbliżając się, przysłuchiwał z za drugich.
Kleryk (bo mu już tu pierwszego dnia niektórzy nadali to przezwisko, mające przy nim zostać na zawsze) im mu bardziéj śmiechami potakiwano, tém raźniéj wykrzykiwał. Nie wiedział Dobek, czy się miał tém radować, czy trwożyć; miarkował, że człek był jeszcze nie wytrzeźwiony z pierwszego szału, a młody, lecz w zahukaném dziecku nieśmiałości się zbytniéj raczéj było można spodziewać, niż takiego nagłego rozzuchwalenia.
— O! ho! — wołał ryhocząc wyzwolony, gdy mu miecz przypasywano — oho teraz mi już nikt nie zabroni, gdy włosy odrosną puścić je na ramiona i brodzie téż dać bujać, a jeść a pić i — na niewiasty patrzéć i pieśni słuchać i śmiać się dowoli!!
— Na niewiasty — wtrącił któryś — nietylko patrzéć wam wolno, ale je i brać.
— O! — przerwał Zbigniew — a no cicho! tu o nich ani mówić, ani ich widzieć, ani myśléć o nich nie wolno pod karą wielką. Ojcowie mówią, że szatan siedzi w nich.
Śmiali się niektórzy, inni szeptali.
— Krew nie woda, teraz sobie nagrodzi!
Zbigniew dosłyszał to i ręce podnosząc, począł wołać.
— Zaprawdę! zaprawdę! nagrodzić sobie muszę stracone lata! Gędźby, pieśni, śmiechu, swawoli zażyć, jak mężczyźnie przystało.
— Wszystko mieć będziecie — odezwał się poważniéj Dobek — ale i miecz téż nie będzie próżnował.
Zbigniew spojrzał na wiszący u boku obojętnie jakoś.
— Tym ja jeszcze nie władnę, rzekł, bo mi téż ani go dotknąć, ani probować nie dano. Zkądżebym miał wziąć go tam, gdzie i pałka zakazaną była?
Nauczycie mnie z nim się obchodzić.
— Nauczymy! nauczymy! — odezwali się chórem wszyscy.
Wesołość była wielka, bo każde słowo książęce nią witano, on zaś był jak pijanym i rozpasanym do zbytku. Nogami gniótł i szarpał zrzucony habit, i wyciągał się radując wygodnemu kaftanowi, mieczowi przypatrywał, pasa pociągał, a coraz to mu się słowo wyrwało zuchwalsze, niżby się z ust kleryka spodziewano.
Dobek odwiódł Starżę na stronę.
— A co, pan nasz? — spytał po cichu.
— Widzicie go — rzekł Starża — człek chudy, zasępiony i frasobliwy z natury. Musiało mu się od téj nagłéj swobody w głowie zakręcić. Mówi jak po pijanemu — po mnie ciarki chodzą słuchając.
Pochylił mu się Dobek do ucha.
— Jeszczeby was gorsze wzięły dreszcze — rzekł — gdybyście posłyszeli, co do mnie o nim opat rozpowiadał — a, no, wyboru nie mamy.
— Cóż mówił?
— Straszył mnie nim. Ażali my na nasze karki nie ostrzymy topora? — Szeptał Dobek nieco zasępiony. — Któż wié?
Namyślił się Starża.
— Gorzéj ci nie będzie — odparł po namyśle. — W naszych on rękach, jakeśmy go wzięli, tak go porzucić możemy...
— Łacniéj pono wziąć, niż się zbyć — dokończył Dobek. — Znajdzie sobie zawsze tych, co go podpierać będą.
Spozierali z ukosa na królewicza, a Starża rzekł w końcu:
— Po tém, coście wy od opata słyszeli i ja się trwożyć będę. Bogiem a prawdą, ten syn królewski do serca mi nie przystał. Suknia zakonna nie uczyniła go lepszym, choć na rozumie i języku mu nie zbywa.
Przysłuchajmy się im — Czech wtrącił.
— Dzieckiem jest jako oni wszyscy po klasztorach, po wielkiéj niewoli bryka człek jak źróbek, którego na łąkę wypuszczą.
— Prawdęś rzekł — potwierdził Dobek. — Nie łapmy ryb przed niewodem!!
I zbliżył się do wesołego kółka, które Zbigniewa otaczało.
Właśnie stoły dla gości zakonni braciszkowie przygotowywali do wieczerzy, gdy Dobek ze Starżą podeszli do królewicza, który odziany w szaty nowe, pysznił się niémi. Siedział na ławie, dumnie spoglądając na braciszków, niedawno towarzyszów swych, z obawą jakąś rzucających nań przestraszone wejrzenia. Przeistoczenie to człowieka, którego wczoraj sądzili, już na wieki obleczonym suknią i ślubem, budziło w nich myśli trwożne. Wedle ich pojęć zgubionym był i zaprzedanym nieczystéj sile. Z poszanowaniem podnieśli z ziemi podartą suknię zakonną, którą Zbigniew zdeptał nogami, i jeden z nich wyniósł ją co prędzéj z foresterium. Na twarzy pozostałych malowała się zgroza, oburzenie, postrach kary bożéj, która świętokradzcę dosięgnąć miała.
Zbigniew się im rozparty na ławie urągał.
— Bracie Łukaszu, bracie Agapicie, braciszku Odonie, patrzajcie no! nie wyglądamli ja na rycerza? nie dobrze mi tak? Chciałoby się i wam takiéj sukni? hę?
Braciszkowie nie spoglądali nań, nie odpowiadali nawet, ustawiali na stole miski, kładli chleby, krzątali się około kubków i dzbanów; spuszczali oczy. Wesołość tylko co rozdzianego kleryka, choć się tłómaczyć dała, nawet świeckim jego towarzyszom wydawała się nieco dziwną, trochę rażącą, cóż dopiero skromnemu braciszkowi Łukaszowi! Szał ten trwożył go nad wyraz wszelki, gdyż i ów sen i przygody uważał za dzieło złego ducha, wiodącego nieszczęśliwego do zguby.
Wejście nawet opata i kilku milczących zakonników, którzy mu pokornie towarzyszyli, postępując za nim z oczyma w ziemię wlepionymi, nie wiele uśmierzyło rozbujanego książęcia.
Dobek musiał go cichą przestrogą skłonić, aby nieco skromniéj i ciszéj się znajdował, za co mu wejrzeniem złośliwém zapłacił.
Opat odmówił stojąc błogosławieństwo, gościom podano miednice, nalewki i ręczniki, skromny posiłek zastawiła służba na stołach, na trzech jedną, wedle obyczaju, dając misę, z któréj społem jedli.
Rozmowa stała się ciższą i nieśmiałą, opat był poważny i milczący. Nie biesiadowano téż nad miarę, gdyż, choć przyjęcie dostatnie było, zbytku w klasztorze nie dopuszczano. Piwa po kubku postawiono przy każdym, jadła brał każdy ile chciał i jak stało. Mięso dawano tylko dla obcych, a Zbigniew długo pozbawiony go, niepomiernie użył i z widoczną żarłocznością.
Nie okazując tego opat mierzył go oczyma, spoglądali nań i inni, nie mogąc poznać w tym śmiałym aż do zuchwałości chłopcu, który się im urągać zdawał, chmurnego, milczącego braciszka, jakiego znali w sukni zakonnéj.
Po dziękczynnéj modlitwie mnisi ucałowawszy z przyklęknięciem rękę opata, opuścili jadalnię, przełożony sam został z obcymi.
Widać było, iż życzył sobie mówić ze Zbigniewem, który unikać się go zdawał. Stało się to nareszcie niemożliwém, gdy o. Abdon wprost doń podszedłszy, stanął, mierząc go oczyma, które wzrok spuścić zmusiły. Sile tego wejrzenia, którego słuchać był nawykł, uledz musiał. Gniewny czekał, co opat mu powie.
— Powinszować wam chcę i pobłogosławić — odezwał się głosem surowym przełożony. — Zmienił się los wasz tak pono, jakeście w duszy waszéj pożądali; daj Boże, by na szczęście dla was i dla tych, co was na pana ku sobie powołują. Wielki ciężar zaprawdę spada na ramiona wasze, a ujrzycie kiedyś, iż cięższym jest do dźwigania od téj sukni ubogiéj, któréj nie umielibyście umiłować. Idźcież w świat z Bogiem miłościwy panie — tak z Bogiem! nie zapominajcie o Bogu, którego wola spełnia się nad wami. Jutro do dnia, niżeli rozpoczniecie podróż, odprawię mszę świętą na intencyę waszą i pobłogosławię...
Sądzili wszyscy, słuchając, że się chłopak słowy pełnymi dobroci uczuje za serce ujęty, że się ugnie, jako należało przed opatem i podziękuje za doznaną opiekę i względy. Czekali. Zbigniewowi czoło się zachmurzyło tylko, zmarszczyły brwi, oczy spuścił w dół, zamruczał coś niewyraźnie i nie pochylił się nawet do ręki opata.
Kapłan stał, popatrzał chwilę, nie rzekł już więcéj nic, głowę skłonił ku otaczającym się zwracając i krokiem powolnym, z klerykiem, który ze światłem czekał nań u drzwi — wyszedł.
Gdy się te za nim zamknęły, książę dopiero podniósł głowę z wyrazem niemal gniewnym.
— Ha! — mruknął — chciał, bym mu jeszcze dziękował może, że mnie ręką żelazną trzymał przykutego bez litości lat tyle. Niedoczekanie ich! Mnichy i życie mnisze mi dojadło. Jutro jak świt, w drogę!
— Ale nie bez mszy i błogosławieństwa — odezwał się Dobek. — Niepewna jeszcze, co nas i was miłościwy panie czeka, jest o co Pana Boga prosić.
— O! dla mnie byle na swobodę i za te mury — zawołał Zbigniew, ręką machając przed siebie.
W tém zbliżył się nieśmiało braciszek Łukasz, dawny towarzysz, pytając go, czy w dawnéj swéj celi nocować nie zechce.
— Ja, w téj dziurze! — krzyknął szydersko Zbigniew. — Nie! wolę tu na gołéj ziemi. Od moich towarzyszów nie odejdę krokiem.
Wnet młodsi wzięli go między siebie, a brat Łukasz zawstydzony, skłoniwszy głowę, z pomiędzy nich się wyśliznął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.