Królewscy synowie/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.


Noc już była prawie, gdy na osobny podwórzec, królewicz Bolko, w kilkanaście koni z drużyną swą, zajechał z łowów wracając. On i mało co od niego starsi towarzysze, w czwał, jak burza i wichry wpadli przeganiając się we wrota, i popędzili przed podsienia, u których służba czekała. Bolko konia swojego osadził w miejscu żelazną ręką, aż się spiął do góry i omało wznak nie przewalił; skoczył lekko z niego i puścił, dwu towarzyszów ze swoich szkap zleciało.
Wojsław ochmistrz królewicza, mający nadzór nad nim, wolniej dociągnął za niemi, gdy już Bolko, otrząsnąwszy się z kurzu, śmiejąc się stał ująwszy w boki.
Ci co pospadali śmieli się także, dwór cały był dobréj myśli, zwierzyna nabita oszczepami i strzałami wisiała na siodłach, wlokła się poprzywiązywana do nich.
Dzień nie był stracony, powiodły się łowy; rżały do stajen i otrząsały się zmęczone konie, psy ujadały wesoło, trzepotały się sokoły, rozprawiali głośno ludzie, a młode chłopię co tym oddziałem dowodziło, po królewsku spoglądało na swe otoczenie, rzucając ku niemu słowy wesołemi. Ochmistrz tylko Wojsław burczał ponuro z konia zsiadając powoli znużony.
Śliczniejszego pana nad to chłopię, które z niebios na ziemię zesłał Ś. Idzi patron cudowny, nad to dziecię wymodlone u Boga, widzieć było trudno jak te ziemie szerokie stały.
Lat dziewięć mając Bolko już w puszczy bił niedźwiedzie, a gdy z Sieciechem pierwszy raz na wojnę się wyprosił, trudno było powściągnąć i utrzymać dzieciaka, który się parł gdzie największe było niebezpieczeństwo.
Natura to była owych pierworodnych, do wielkich spraw przeznaczonych gorąca, niepohamowana, szybka, nierozważna, zuchwała, prędka jak piorun, szalona jakby się swą młodością upajała.
Gdzie się on ukazał, był jak ogień co wszystko grzeje; ciepło się robiło gdy przystąpił, pobłyskiwały oczy, śmiały się ku niemu usta, słowem ludźmi miotał jak chciał, rzucał niemi, bo miał owo królewskie słowo co nie rozkazując nawet budzi do posłuszeństwa.
Mimo własnej woli krnąbrni nawet biegli gdzie wskazał, a on sam, skoro go myśl porwała nie zważając na niebezpieczeństwo, pędził zapamiętale nie zważając na nic. Kipiało w nim życie i jak wrzątek wylewało się za brzegi...
Chociaż jedenaście ledwie miał skończonych, rycerzem już się mógł nazwać, szanowano go jak dorosłego męża. Nad wiek się rozwinął, zmężniał, zolbrzymiał; tylko nie porosła twarz i policzki niewieście o latach świadczyły.
Gniewało go to że starszym nie był, ale mu chłopięcych lat niktby był zadać nie śmiał, obawiano go się. Biłci już Pomorzan, krew przelewał, raną się chlubił, śmierci w oczy zaglądał nie drgnąwszy, chłopak od Boga darowany.
Dość spojrzeć nań było gdy tak stał między słupami, otoczony drużyną, zdala każdy królewicza w nim poznał: kształtny był, krzepki, zwinny, giętki, choć całego swojego wzrostu nie miał jeszcze, już duży, ramion szerokich, piersi wypukłéj jakby puklerzem okrytéj, rąk silnych choć drobnych.
Twarz téż była piękna, rycerskiego wyrazu, tylko około ust z jednéj strony, wrzód który był nabrał i rozpękł w dzieciństwie ślad po sobie zostawił, piękne wargi skrzywiwszy, nieco. Dziwny to wyraz dawało twarzy, nie szpecąc jéj bardzo. Królewicz mawiał wskazując na szram ten że broda i wąsy go pokryją. Szkoda tylko że blizna nie od włóczni jest ale od wrzoda lichego.
Twarz miał ciemno ogorzałą, bo jéj nie szanował i nie krył; czoło tylko jak śnieg białe, policzki rumiane jak jagody, oczy ciemne w których płomię skryte nieustannie paliło się i gorzało.
Gdy stał, choć spokojnym być chciał królewicz, drgał jakby go wewnątrz coś bodło i spokoju nie dawało.
Gwiazda to była wszystkich co się do niego zbliżali, kochali go wszyscy, choć podczas i srogim być umiał a popędliwym. Gdy się pogniewał a rozjątrzył ubić gotów był druha, choćby go potém opłakał.
Mówili nań niektórzy — Bolesława to onego wielkiego potomek prawy, odżyje w nim tamten, wdał się w niego. Miał odwagę niezłomną Chrobrego a Szczodrego szał bojowniczy i wspaniałość.
Straszném się to zdało że tak wczesnym był, bo w jedenastu leciech mężem prawie. Nic mu nie brakło, bo pobożność ojca i matki, któréj nie znał, odziedziczył, męztwo dziadów i ich rozum; po księgach go jednak szukać nie lubił. Słuchał chętnie rozumnych ludzi, mawiając że lepsze są księgi żywe nad te co się na zdechłych skórach piszą. Do nich téż i czasu nie miał, bo koń i oręż, zabawa rycerska śmiała mu się w dzień, marzyła w nocy...
Pieszczot macierzyńskich nie znał Bolko, niewieściego wychowania nie kosztował; matka mu zmarła na świat go wydając, a macocha nie lubiła téj perły, która nie jéj była. Wyszło mu to na dobre, że go zawczasu wzięli między siebie wojacy, bo w tym wieku, gdy drudzy się jabłkami bawią, on z łuku ptastwo strzelał, a konia małego dosiadał jakby doń przyrosnął...
Macocha go precz od siebie oddaliła, zdając na ręce Wojsława, ale ojciec za to miłował jak oko własne jedynaka, owe dziecię z daru Bożego.
Szanował w nim niemal ten cud wyjednany ofiarą Ś. Idziemu złożoną, że gdy się już potomka nie spodziewał, Bolko na świat przyszedł.
Pobożny król gryzł się bezdzietnością swą, bo mu Zbigniewa bez ślubu i błogosławieństwa duchownych narodzonego, za syna uznawać nie dozwolono. Kochał i tamtego a wyrzec się musiał, pragnął więc takiego któregoby kochać mógł bez grzechu. Miłował go téż nad wszystko w świecie, a i z tém prawie się musiał ukrywać, bo macochę to jątrzyło że nie jéj był ten którego kochano.
Z królem razem kochali go wszyscy oprócz zazdrośnéj Judyty i oprócz Sieciecha.
Wojewodzie ten syn pański, dziedzic prawy, choć go przy ojcu pod niebiosa wynosił, był solą w oku i strachem; stał mu na drodze, zapierał wschody do góry...
Przed królem Sieciech mawiał zawsze iż młodego pana ostro i surowo trzymać było potrzeba aby się nie rozbujał zawcześnie, nie zhardział do zbytku, cugli sobie nie popuścił. Po cichu i wzdychając przypominano cesarza Henryka IV, który z obu synami miał zatargi. Z ręki też Sieciecha, krewny jego Wojsław dodany był za ochmistrza królewiczowi.
Wojsław może w początkach posłusznym był temu co go posadził na straży, gdy Sieciech nań patrzał, surowo się z wychowankiem obchodził, ale się wprędce rozmiłował w nim, nawykł mu ulegać i sprzeciwić się nie umiał. Urok ów i potęga życia pełnego młodości podziałały nań. Zaczynał często od strofowania a kończył na uścisku, wołał głośno a wprędce zniżał głos, uśmiechał się, milknął.
Wojsław mrukliwy był, podżyły, ciężki, często do zbytku milczący; w potrzebie śmiały, ale nie prędkiéj myśli i niepewien siebie; Bolko go wyprzedzał we wszystkiém, a gniewnego czasem objąwszy za szyję skruszył pocałunkiem i śmiechem. Powoli rozmyślając Wojsław widział więcéj, rozumiał lepiéj niż się zdawało, nie chwalił się z tém, milczeć umiał. Mówił mało, ale to co rzekł ważyło. Do niedźwiedzia podobnym był z postawy i obyczaju, ruszyć mu się było ciężko, a gdy się dźwignął, druzgotał co popadł.
Rachował nań Sieciech jako na krewniaka ze swéj ręki postanowionego, przeliczył się jednak sądząc że mu w myśl jego działać będzie. Wojsław obowiązek swój pełniąc, nic na deń zrozumieć nie chciał. Zżymał się Wojewoda, ale go już z miejsca ruszyć nie było można.
Gdy burza ta młodzieńcza wpadła w podwórzec zamkowy, aż cały grod niemal zatrząsł się od niéj, pozostałe psy zamknięte w psiarni zawyły, konie w stajniach rwać się i rżeć poczęły, ludzie z komor powybiegali. Każdy się domyślił że to królewicz przyjechał.
W spokojnéj nawet izbie królewskiéj, oddalonéj od Bolkowego dworu, zadźwięczały naczynia stojące na stole. Władysław nastawił ucha i uśmiechnął się; on także czuł że to syn jego ukochany przylecieć musiał... On jeden a chyba Pomorcy drudzy na zamek iść mogli z takim szturmem i nagłością. Sieciech co przy królu siedział zmarszczył się, królowa stojąca przy mężu, zacięła wargi. Na twarzy Władysława Hermana malowało się jakby ubłogosławienie.
Przybywało życie jego, tak jak ten co Wrocław zajechał, był dlań śmiercią i sromem.
Bolko stał w przedsieniu, chciał widzieć gdy zdejmą zwierzynę, gdy psy, konie i ludzie się rozejdą, a na jutro nowe łowy, ludzi, konie i psy zakazać. Na jutro mu obiecywano niedźwiedzia. Polowania dlań nie było na tego zwierza co pierzchał, ale na tego co walczył.
Już miał Bolko zakrzyknąć na swą czeladź, gdy z ławy na któréj wdali w kącie podsienia siedział, podniósł się młody chłopak bladéj twarzy, szczupły, drobny, ale zręczny jak jaszczurka co się między kamieniami zwija, z długim włosem jasnym, z ogromnemi oczyma niebieskiemi, które mu z pod czoła wyskakiwać się zdawały. Był to ulubiony służka i towarzysz królewicza a zwali go Pruszynką, choć imie miał Mikołuszka.
Szedł jak ocucony ze snu, i domyślić się było łatwo czemu; choć panu ulubiony w domu pozostał, bo rękę jedną miał całą chustami obwiązaną i niósł ją, niemogąc poruszyć. Na polowaniu dobijając borsuka dał mu się pochwycić zębami, tak że musiano żelazem ściśniętą rozwalać paszczękę, aby wydobyć dłoń chłopca strzaskaną, która się dopiéro ziołami okładana goiła.
Dla Pruszynki zostać w domu było srogą karą, ale ruszyć się nie mógł, bo słuchać musiał. Królewicz go lubił nad innych ze swéj drużyny, bo Pruszynka szedł i biegł z nim, choć sił jego niemiał, w ogień i wodę. Dla Bolka gotów się był dać ubić i zarznąć. Sypiał u pańskiego progu, stał cały dzień u jego boku, chodził i jeździł gdzie się kolwiek ruszył.
Zobaczywszy go Bolko krzyknął wesoło.
— Cóżeś to nie zdechł Pruszynko?
Chłopak potrząsł głową i włosy odgarnął.
— Nie, miłościwy panie, odparł z pokłonem, tylko z nudów a żalu żem tu sam jeden zostać musiał, o małom nie przepadł; ręka się już goi, baba mówi za dni pięć, a ja za trzy do licha, płachty i onuczki rzucę w pokrzywy.
Rozśmiał się, rękę chciał podnieść i jęknął, pogroził mu królewicz.
— Nie dokazuj, rychło mi będziesz potrzebny.
— Wojewoda Sieciech przybył! cicho odezwał się Pruszynka.
Skrzywił się nieco Bolko.
— Co mi potem! rzekł krótko.
— Licha nam nawiózł.
— Jakiego? co?
Wojsław stał niedaleko, usłyszawszy rozmowę zbliżył się zwolna swym niedźwiedzim, ociężałym krokiem.
Pruszynka mówił daléj.
— Srogie rzeczy rozpowiadają.
Wyrwał się słyszę klechom Zbyś co siedział w klasztorze u Sasów, zawiedli go panowie do Wrocławia i jak na stolicy posadzili. Biorą go Szlązacy za księcia.
— Co ty szalejesz! przerwał Wojsław.
— Cały już dwór o tém prawi! zawołał urażony Pruszynka, tak ci jest, król o mało nie omdlał gdy się dowiedział.
Stał Bolko namarszczony.
— Nic tak strasznego, odezwał się, ludzi zebrać a prędko, nie tracąc i dnia, dopóki oni głów nie mają, póki się nie spodziewają paść na nich i rozbić a zgnieść...
Ręką w powietrzu zakreślił koło i pokazał na ziemię.
— Dobrze! dodał, wojna będzie, a nie, toby się ludziska pospali i popuchli! — a! dobrze pójdziemy na wojnę...
Spojrzeli nań wszyscy — oczy mu pałały.
— Ale on z sobą ma Czechów pono i Magnusa, rzekł Pruszynka, ludzi dużo nazbierali.
— A my to ich niemamy? śmiał się Bolko — on zbiéra, my tylko wici poślemy aby stawano, pod gardłem. Muszą być!
Co drugim zachmurzało czoła, królewiczowi twarz rozjaśniło, rad był! Spodziewał się na tę wojnę wyprosić. Czemże dlań były łowy przy prawdziwéj wojnie, w zażartym boju do którego wzdychał, walki w któréj się rąbano zajadle i on mógł ręki na karkach ludzkich spróbować!
Z drugiego podwórca pędem biegł komornik królewski.
Król już wiedział o synu i wołał go do siebie bo cały dzień nie widział ukochanego i tęsknił, a chciał wiedzieć czy był cały, czy mu się nie stało nic.
— Król, pan miłościwy, wzywa a żąda was pilno — rzekł komornik, pospieszajcie.
Choć nie odziany był tylko tak jak na łowy, w kaftanie krótkim, w łosiowém, obcisłém ubraniu do konia, w bucikach do jazdy, a róg jeszcze miał na plecach i mieczyk myśliwski u boku — pospieszył jak stał.
A że nieumiał ślimaczym chodem iść jak drudzy, popędził przedsieniami żwawo, nim Wojsław miał czas mu przypomnieć aby się przeodział. Ruszył za nim powolny ochmistrz, gdy już mu z oczów zniknął, więc ręce załamawszy stał mrucząc.
W komnacie królewskiéj, Władysław siedział na tym samym miękko wysłanym stołku, na którym go z rana zła wieść znalazła. Stała królowa u jego boku tak, iż król jéj widzieć nie mógł, a ona Sieciecha naprzeciw stojącego miała przed sobą. Znaki mu dawała jakie chciała, nie bardzo troszcząc się o to iż u progu stojący podkomorzowie i komornicy je także widzieli.
Król posępniejszy był niż z rana, ale rzeźwiejszy nieco. Sieciech przy nim, gdyby drugi król swobodnie się obracał, a choć pana szanował z nawyknienia, znać było że go nie wiele ważył.
Po szybkim chodzie ojciec poznał Bolka, twarz mu się rozjaśniła, usta otwarły, na drzwi wzrok obrócił, zapomniał o wszystkiém.
W tém po młodzieńczemu wpadło chłopię z czapeczką w ręku, z rogiem na plecach prosto biegnąc ku ojcu. Długie włosy rozwiane na ramiona mu spadały, twarz umyślnie rozweseloną przybrał, i szedł spiesząc do ręki ojcowskiéj. Oburącz pochwycił go król za głowę i począł nic nie mówiąc, ściskać i całować. Od ojca zwrócił się królewicz ku Judycie.
Ta dziwnie się z nim obchodziła, kochała go czasem do zbytku, częściéj nienawidziła i niechęć wyraźną okazywała. Urok młodości téj wesołéj, żywéj, wdzięcznéj chwytał ją za serce, potém wstręt jakiś odpychał. Była macochą, a niemiała syna.
Zawahała się z podaniem mu ręki, aż zwolna wyciągnęła ją ku niemu. Bolko pochylił się do pocałowania i ustąpił prędko. Sieciech stał jak mur groźny, surowy, niemal straszny, na powitanie oczekując i niewyprzedzając go. Z wejrzenia jakie rzucał na syna królewskiego widoczném było że dlań nie miał życzliwości, że mu zawadzało to chłopię tak ukochane ojcu i wszystkim.
Pokłonił się zdala wojewodzie królewicz, w zamian Sieciech ledwie głową skinął lekceważąc sobie dzieciaka.
— Bolek — zawołał król zwracając się ku niemu i ręce doń wyciągając — słyszałeś? wojna, mieć będziemy wojnę!
— Tak, mówiono mi coś gdym z konia zsiadał, rzekł królewicz, niech więc Bogu będą dzięki!
Ręce obie podniósł do góry, Sieciech się obrócił doń zmarszczony...
— Niegodzi się, rzekł surowo, wojny pożądać nigdy, nikt nie wie jak ona wypadnie.
Król westchnął głośno.
— A! gdyby i najgorsza była, rzekł wesoło królewicz, zawsze to wojna, a dla ludzi rycerskich cóż nad nią milszego.
Czoło króla rozpogodziło się, cieszyła go ta odwaga dziecięcia.
— Prawy wojak z ciebie będzie, zawołał i pociągnął go ku sobie, całując w głowę.
Judyta skrzywiła się, Sieciech przeszedł w głąb izby kroków kilka, jakby na te pieszczoty ojcowskie nie rad patrzał. Stanął potém nieco opodal, zwrócił się i przerwał szepty króla z Bolkiem, których dosłyszeć nie mógł.
— Miłościwy panie, królewiczowi po łowach czas spoczywać, ja czekam rozkazów waszych, bo i jednéj nocy tracić nie trzeba.
Odprawiony w ten sposób Bolko oczyma się pytającemi do ojca odwołał, a król ręką wskazał aby nieco ustąpił. Chłopak się cofnął ku ścianie, Sieciecha wzrok poszedł za nim.
— Mów, wojewodo, odezwał się król, nic nam chłopiec nie wadzi, niech słucha owszém i waszego się uczy rozumu.
Była chwila wahania się i milczenia. Sieciech spoglądał na królowę, ta mu znaki jakieś dawała, nareście począł, będąc posłusznym królowi.
— Miłościwy panie, rany goić potrzeba dopóki się nie zaognią.
Wyślę więc posłańców po grodach aby się ludzie nasi ściągali co najrychléj tu do nas. Musimy iść siłą znaczną na Magnusa i Wrocław. Zdrada jawna, lecz przystało nam zrazu w nią nie wierzyć, oczy zamknąć, sprobować ażali się nie pomiarkuje. Jeżeli go do rąk dostanę, łeb mu zetnę.
Pójdzieli jedna ziemia po swéj woli, osobno każdéj się zechce swego księcia mieć i stać samopas...
Magnus zaskoczony nim siły zbierze, uledz musi i Zbigniewa nam wyda. Ale mnie nie przystało samemu iść, powiedzą że ja to czynię a nie wy, miłościwy panie. Musicie być ze mną osobą swą, Sieciecha, nienawidzą, dla tego że wam wiernie służy. Sieciech im solą w oku, na Sieciecha wszystko złe zwalają! Bez was, miłościwy panie, powagi nie będzie, Magnus ulegnie wam a mnie się opierać będzie.
Król słuchając z uwagą natężoną, kilkakroć dłonią drżącą powiódł po czole — wzdychał ciężko.
— Luźnym słowom które lada kto przynosi odezwał się, nie dawajcie łacno wiary. Nim się rycerstwo zbierze, nim wystąpiemy, do Magnusa trzeba słać z pytaniem, niech powie czego chce, co myśli. Podda się może bez bitwy, nie, pójdziemy nań, gdy inaczéj nie może być.
Sieciechowi słuchającemu, twarz się mieniła i ramiona poruszały.
— Ślijmy do Magnusa, kiedy taka wola Wasza — odparł miłościwy panie; ślijmy doń, ale wici trzeba słać i lud gromadzić, aby być pogotowiu.
— Gromadźcie, potwierdził król smutnie, wy lepiéj wiecie co trzeba.
Bolko stojący pod ścianą ręce zacisnął z radości. Młodéj głowie jego tylko zdało się że słać do Magnusa nie było po co, a z buntem się w rozmowę wdawać nic potem; wprost nań uderzyć, rozbić i ukarać... Po dziecinnemu myślał. Po co tu w słowa grać, gdy w miecze brzęknąć można!
Stało się milczenie.
— Niewiem ci co Magnus powie, począł Wojewoda, ale to wiem że podłym zdrajcą jest. On to z jamy dobył klechę, aby go przeciw nam prowadzić, nim się zastawić i ranić serce ojcowskie. Tak! zdrajcą jest, on i wielu innych po tych ziemiach co z nim przeciw mnie trzymają. Niemogą na króla uderzyć, biją we mnie, wiedząc że król stoi za mną.
Wszyscy przeciw mnie są, wszyscy przeciw wam, panie! zdrajcy niepoczciwi wszyscy!
Poczynał się coraz bardziéj unosić.
— Na mnie biją, mówił, bo ja stoję na straży dobra pańskiego i całości tych ziem, które oni rozerwaćby radzi na kawały; każdy z nich ciągnie w swą stronę, radby sam panem być, słuchać niechce nikt. A co warte królestwo rozerwane na poły i szmaty?
Wszakci je krwawo Mieszko i Bolko spoili na to w jedno, aby siłę miało, na to korona im była dana, aby pod nią się wszystkie ziemie jak kurczęta pod kokoszą gnieździły...
Władysław słuchając niby na stół patrzał, myślał niewiadomo o czém; wzrok czasem ukradkiem wyrywał się ku synowi. Roztargniony był i gdy się Wojewoda zatrzymał, rzekł jakby machinalnie.
— Ślijcieno do Magnusa.
— Kogoż, wasza miłość posłać każecie! pytał Wojewoda.
— Wybierzcie sami — szepnął Władysław, ja niewiem.
Królowa poczęła znaki dawać Wojewodzie, który się namyślać zdawał, milczał.
— Duchownegobym słał — odezwał się Sieciech, aby pokryjomu i z ks. biskupem Żyrosławem się rozmówił, a jego téż ku nam nakłonił. Gdy ojciec a pasterz słowo rzecze, ludzie rychléj za nim pójdą niż za Wojewodą. Duchownegoby potrzeba, ale takiego coby i mógł i chciał, niewidzę.
— Znajdźcie i wyślijcie kto wam po myśli, potwierdził król zbywając się ciężaru.
Znowu królowa dała znak.
— Duchownego nie mam, Wojsława poślę, gdy innego nie znajdę — odezwał się Sieciech. Temu przynajmniéj zawierzyć mogę że mnie nie sprzeda. Mojéj krwi jest i wam wierny, miłościwy panie, Wojsław małomówny, powolny, ale jak kamień twardy; nie przemienią go, nie kupią, nie nastraszą.
— Ślijcie Wojsława, zamruczał król obojętnie.
Ruszyła z politowaniem ramionami Judyta.
— Co ma rzec im? — zapytał uparty Wojewoda.
— Co wy mu każecie, rzekł król zimno, spuszczając oczy, będziecie wiedzieli jak mówić do nich. Niech wichrzeń wszelakich zaniechają, niech Zbigniewa nazad pod strażą do klasztoru odeślą.
Mówił coraz ciszéj, rozmowa widocznie króla nużyła, ocierał pot z czoła tuwalnią, wzdychał, oczyma niespokojnemi po izbie wodził, jakby ratunku szukał przeciwko temu męczeństwu.
— Idźcie, wojewodo miły — dodał żywiéj, idźcie, rozporządzajcie, czyńcie jako chcecie, wiem że co uczynicie dobrém będzie. Na wszystko rękę daję — na wszystko.
Sieciech głowę uchylił, poruszył się jakby odchodzić miał, i zawrócił raz jeszcze.
— Więc wola wasza, wojsko ściągać — Wojsław jutro na zaraniu w skok do Wrocławia ruszy, takeście przykazali, tak się stanie, ale Wojsław wróci z rękami próżnemi.
— Usłyszym czego chcą — mruknął król trochę niecierpliwie.
Jeżeli zażądają co niegodziwe, postanowiemy co daléj.
Gdy Sieciech już ku drzwiom się zbliżał, królowa za krzesłem pana stojąca, ruszyła się jakby goniąc za nim, Władysław podniósł oczy na nią, ale widząc że gdzieindziéj była zwróconą, ku synowi spojrzał. Ruch ten dostrzegłszy macocha śpieszniéj jeszcze do wyjścia się miała. Suknia jéj jeszcze nie znikła całkiem za zasłoną, gdy Bolko z pod ściany poskoczył i wesoło zbliżył się do ojca.
Oba się do siebie uśmiechali, król o trosce zapomniał.
— Łowy? jak że poszło na łowach? spytał.
— Już mi łowy nie w głowie, kiedy wojna za pasem! — prędko począł Bolko. A! miłościwy ojcze, po co do nich posyłać, na co ich pytać, iść na nich, na karki paść i tłuc!
O! ja — zawołał chwytając ojca za rękę, ja z wami i Sieciechem idę.
Władysław głową potrząsał.
— Nie — nie, rzekł.
Zachmurzyła się twarz Bolkowi, odskoczył.
— Chodziłem na Pomorze! zawołał.
— Inna to wojna, jeżeli od niéj Bóg miłosierny nas nieuchroni — rzekł król smutnie. Któż wie kogobyś mógł napotkać naprzeciw siebie!
Bolkowi oczy się zaiskrzyły.
— Kto przeciw ojcu mojemu idzie, ten mi wrogiem jest, nie pytam jak się on zowie, zawołał.
Król przyciągnął ku sobie i w głowę pocałował, dwie łzy mu pociekły po twarzy, które otarł po cichu. Zamiast odpowiedzi głową potrząsał długo — słowa rzec nie mogąc. Głośna rozmowa, widać dla tych co u drzwi choć zdala stali, ale słyszeć ją mogli, przeszła w szepty ciche.
Król dopytywał, słuchał odpowiedzi roskoszując się niemi; widać było że żył w tém dziecięciu — uśmiechał się do niego, głaskał. Nagle przycisnął go do piersi i rzekł głośno.
— Idź już! idź!
Posłuszny syn, do ręki się pochylił, ucałował ją i zwrócił ku wyjściu. Na twarzy królewskiéj niepokój się odmalował, na komornika skinął, który gdy się zbliżył szepnął cichym głosem.
— Ojca Lamberta wezwijcie do mnie.
Czy dozorca i kierownik sumienia królewskiego był tak blisko, czy się spodziewał i czekał wezwania wieczornego do modlitwy lecz i jeden pacierz, nie upłynął gdy już się ukazał na progu. Na widok jego cała służba komornicza, która dla rozkazów zwykła stać była we drzwiach, cofnęła się zaraz i znikła.
Ojciec Lambert, mężem był poważnym, lecz umiał składać tę powagę i surowość, a stawać się łagodnym w potrzebie. Rozum patrzał mu z oczów. Mimo dość podeszłego wieku twarz miał rumianą, od któréj siwe zupełnie włosy mocno odbijały.
Rysy były wyraziste, piękne niemal, ożywione przelatującemi po nich wrażeniami. Usta choć się starały być dumnemi, miały więcéj łagodności i pobłażliwości, niż powagi, prawdziwy to był kapelan dworski, który dla spełnienia posłannictwa swojego naprzemiany różne przybierać musiał charaktery; do niczego już zbytniéj nie przywiązując wagi. Szedł zwolna do króla nie uniżając się przed jego majestatem, z którym był oswojony, patrzał tylko jakim go znajdzie, aby się do stanu choréj zastosować duszy.
Król witał go z upragnieniem, zdala głową i ręką zapraszając ku sobie. Nieprzyspieszył kroku ojciec Lambert i dopiéro przy stole stanąwszy, ukłonił się.
Na wezwanie podał rękę, Władysław obyczajem wieku, z pokorą ją ucałował.
Oczy jego zwróciły się ku drzwiom niespokojnie, ale tam już nikogo nie było.
Rozkazawszy przybliżyć się duchownemu, Władysław pochylił się ze złożonemi rękami, jakby spowiedź przed nim miał czynić.
— Ojcze mój, począł, ojcze uspokój sumienie moje. Nieszczęście dotknęło mnie. Grzech mój wychodzi na światło dzienne, aby się pomścił nieprawości méj. Chciałem go przed światem utaić, czyniąc ofiarę na przebłaganie Boga.
Wiecie? zapytał król.
O. Lambert zawahał się trochę, choć z twarzy jego łacno poznać było, że wiedział to o co był pytanym. Przez o. Lamberta, który sumieniem pana władał, kierował niem Sieciech, musiał go więc uprzedzić zawcześnie.
— Wiem co Bóg dopuścił — westchnął kapelan.
— Wiecie więc niedolę moją, na którą pociechy szukam i rady, mówił Władysław. Dziecię moje, które daleko ztąd ukrywałem, wyciągnęli na świat nieprzyjaciele moi. Mnie, ojca, na sąd powołują! na pośmiewisko podają!
Co pocznę? — Ojcem jestem i zguby dziecka pragnąć nie mogę.
Ojcem jestem.
Królowi pot zciekał z czoła, łzy z oczów, głosu mu brakło.
Duchowny wpatrywał się w niego z uwagą milcząc.
— Coście uczynili raz — rzekł, a dobrém było, nie cofajcie. Osiem lat spędził w klasztorze, Bogu był ofiarowany, cofać nie godzi się daru położonego na ołtarzu. To gniew Boży przebłaga. Spuścił głowę Władysław.
— A! mówili mi szeptał — donosili, pisywał przełożony, że go nałamać nie mogli i suknia mu powołania nie dała, krnąbrny był.
— Upor złego ducha w nim złamać było potrzeba, rzekł o. Lambert.
Król w dłoniach ukrył czoło.
— Cóż winne biedne dziecko? wyjęknął.
— Dziecięciem grzechu jest, odpowiedział kapłan.
Nastąpiło milczenie, po którém król znowu mówić począł, jakby litości wzywał nad sobą.
— Ojcze mój! wy to najlepiéj wiecie, ile takich małżeństw do niedawna było jeszcze, nim kościół nakazywać począł, aby bez jego błogosławieństwa ludzie się żyć nie ważyli. Niewiasta z któréj się narodził syn ten, prawą mi i wierną żoną była, żoną się zwała moją, tak jak ja mężem jéj się wyznawałem. I byłaby została małżonką moją do końca żywota jéj, gdyby mi po Bolesławie nie kazano wziąć tego ciężaru nad siły, a innéj królewskiego rodu małżonki dla potomstwa. Naówczas tamtą usunąć musiałem... dziecka się zaprzeć.
— Stało się i dobrze się stało, odpowiedział duchowny. Dla królestwa téż waszego lepszém jest jeden co je dzierżeć będzie, niż dwu coby je mieli rozrywać.
Bolek miłym wam jest.
Królowi obficie się łzy rzuciły, płakał ręce wyciągając.
— Ojcem jestem, powtarzał, wnętrzności ojcowskie dla obu mam, i to jest dziecko moje!
Wyrzekł to tak silnie przejęty, że kapłan, który go nie spuszczał z oczów, na chwilę oniemiał, zbierając się do odpowiedzi.
— Miłościwy panie, rzekł po namyśle. Miłość ojcowska nie wymaga po was ofiary spokoju ziem tych i bezpieczeństwa. Gdy się Zbigniew narodził królem nie byliście, nie winniście mu działu z królestwa, bo by pokrzywdzonym był ten którego modlitwy pobożnéj królowéj wyjednały. Azali w klasztorze szczęśliwym nie może być?
Miłujecie Bolesława! powtórzył Lambert, bijąc w słabość królewską.
— Kocham go jak oczy moje, rzekł król — jak życie i nad to mizerne życie, ale na sumieniu kamieniem, brzemieniem cięży mi ten — ten!! Nocą słyszę płacz jego w kolebce, jawi mi się nocami matka jego, staje u łoża i woła jako na Kaina.
Coś uczynił z dzieckiem mojém? — Azali ono i twojem nie było?
Trwożę się i drżę a boleję, bo gdy serce odpowiada, Bogum go dał na ofiarę, ona woła na mnie, iż Izaaka nie chciał Bóg od Abrahama, choć posłuszny pod nóż głowę skłaniał a ten niechce jéj poddać pod słodkie jarzmo Chrystusowe.
Widząc króla tak mocno poruszonym, iż w mowie czuć było niepokój, o. Lambert począł łagodnie go pocieszać.
— Miłościwy panie, sny i widzenia zsyła moc nieczysta... Krzyż od nich uwalnia. Klasztor nie jest stosem ofiarnym, ale przedsieniem przybytków niebieskich.
Mogliżeście mu co lepszego dać nad spokój i pewność zbawienia? Czyż świat ma co droższego nad to? niemacie na sumieniu nic, boście wedle serca ojcowskiego postąpili.
Zamilkli, płakał król jeszcze.
— Módlmy się, ojcze, odezwał się znużony — psalmy mówcie abym je powtarzał za wami, aliści dusza się moja uspokoi i wstąpi w nią łaska pańska a da siłę.
Kapłan natychmiast ukląkł u stołu, złożył ręce, król nieco się przychylił klęknąć niemogąc i psalmy razem odmawiać zaczęli.
Nabożeństwo to trwało tak długo, że gdy o. Lambert powstał, aby odejść, a komornicy weszli aby króla rozdziać i do łoża prowadzić, znużony pan o swéj sile dźwignąć się niemógł.
Podczaszy niósł napój na sen w kubku złotym, drudzy misę, nalewkę i ręczniki, inni odzież nocną. Młodsza czeladź przyświecała. Dwóch pod ręce podniosło chorego i tak pochodem długim ciągnąc znikli w przyległéj sypialni, a w pierwszéj izbie zostali tylko na czatach komornicy.
Na zamku cicho już było, świeciło się tylko i poruszało w komnatach królowéj. Sieciechowi ludzie stali pogotowiu zbrojni, których rozsyłał na wsze strony. Coraz to się z zamkowych bram wysunęła gromadka i pognała gościńcem w noc ciemną.
O. Lambert z pacierzy i rozmowy, wprost poszedł do Wojewody.
Pełno téż tu było starszyzny różnéj, z którą narady trwały do białego dnia, wszystko co króla otaczało szło tu po rozkazy, bo Sieciech w Płocku, jak we wszystkich ziemiach panował sam, czynił co chciał i w rękach trzymał wodze, które ściskał tém mocniéj, im mu się bardziéj wyrywać chciano.
I na ten raz, ci co go znali, potrząsając głowami zapowiadali, że groźbę i niebezpieczeństwo na swą korzyść obrócić potrafi.
Palatyn chodził zasępiony i gniewny, powtarzał ciągle jedno.
— Dam ściąć zdrajcę Magnusa, a z nim wszystkich spólników jego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.