Królewscy synowie/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.


Nazajutrz rano, gdy się u bram orszak Wojsława ukazał, domagając wpuszczenia z królewskiém słowem, rozkazy już były wydane, aby go na gród do namiestnika prowadzono.
Wojsław nie zbyt pańsko wystąpił, nie nadto okazale, nie miał nad jakie dwadzieścia koni z sobą. Dodany mu był duchowny, wikaryusz z Płocka, ksiądz młody, imieniem Teodor, bo naówczas żadne się poselstwo, żadna czynność ważniejsza bez duchownego rady i nadzoru nie obchodziła.
Biskupi wyżéj już stali jak wojewodowie i królowi pilno na ręce patrzali.
Znał téż Sieciech krewniaka swego, iż o ile twardym był a nieugiętym, tak równie do słowa ciężkim i w wymowie nie obrotnym.
Zbigniew od rana nie wychodził z izby swéj, wahając się, czy mu się ukazywać należało, lub wszystko zdać na namiestnika, przy którym Dobka postawił. Dworowi wszakże swemu, pogotowiu być kazał...
Poselstwo wprost od bramy, przeprowadzane przez gawiedź ciekawą, która za niém biegła aż ku dworowi, na gród się udało. Magnus już na nie czekał, całą starszyznę około siebie skupiwszy. Nienawiść ku Sieciechowi, pomimo obawy wojny, nastrajała gniewnie umysły.
W dziedzińce wjeżdżając Wojsław dojrzał, rozglądając się ciekawie, iż wszędzie ludu zbrojnego moc była wielka, jak nabito żołnierza, między którymi sporo Czechów poznawał.
Posłańcowi z królewskiém słowem uchybić nie chcąc, Magnus do progu wyszedł przeciwko niemu. Odział się na dzień ten świątecznie, ludziom téż zbrojnym na grodzie przykazał, aby wdzieli odzież i zbroje przystojne. Zsiadającego z konia przywitał w przedsieni. Spotkali się milczący, mierząc oczyma, poczém Wojsław z księdzem Teodorem szli do izby razem, gdzie czekała starszyzna liczna, jak na radę zgromadzona.
Mógł już tedy rozpoznać Wojsław, że niespodzianym tu nie był, że o nim wprzódy wiedziano, gotowano się na przyjęcie, myślano, jaką mu dać odpowiedź.
Do izby wszedłszy rzucił oczyma poseł, ażali nie ujrzy Zbigniewa, któregoby się był domyślił, choć go nie widział od dziecka. Lżéj mu się stało gdy go nie zobaczył. Dokoła tylko na ławach siedzieli ludzie posępni, gromadnie, ciasno, z brwiami namarszczonemi, z twarzami groźnemi, dłonie na mieczykach, milczący i jak do sądzenia gotowi.
Tu i owdzie spostrzegł twarz dawniéj sobie znajomą a wrogą; te których nie znał jawnie okazywały, że nie lepiéj myślały. Wstali niektórzy, inni się nawet nie podnieśli, szmer dał się słyszeć, za wchodzącymi wtoczyło się więcéj jeszcze ciekawych, wszystko zbrojne, nachmurzone. Do ucha mogły dolecieć słowa i śmieszki niemiłe, lecz Wojsław zimnym na to był i jak wszedł powolnie, tak nieustraszoném okiem obiegł ławy dokoła obojętnie, zwrócił się do Magnusa i rzekł:
— Miłościwy pan król Władysław mnie do was przysyła.
Namiestnik wskazał duchownemu i jemu miejsce przy sobie, milczenie trwało głuche dość długo, a że Wojsławowi do słowa przyjść tak zrazu łatwo nie było, prosił ks. Teodora o wyręczenie.
— Miłościwy pan Władysław przysyła nas — począł ks. Teodor — chcąc wiedzieć, prawdali to jest, że przyjęliście tu Zbigniewa, którego on chciał mieć w klasztorze? prawdali, że przyjęliście zbiegów i zdrajców, którzy na karę zasłużywszy chroniąc żywota do Czechów pouciekali!
Wstrzymał się ksiądz, Magnus obrócił ku nim i rzekł po krótkim namyśle:
— Królewicza Zbigniewa i biednych ludzi, co się niesprawiedliwie prześladowani tułali po obcych, przyjęliśmy. Tak — prawda jest.
— Więc winniście zdrady i nieposłuszeństwa? — wtrącił sam Wojsław.
— Nie jesteśmy jéj winni — rzekł Magnus. — Królewicz nieszczęśliwy miłosierdzia się ojcowskiego domagał, a zbiegowie, bracia nasi, przeciw królowi nic nie zawinili.
Gdy to mówił, z ław dokoła dało się słyszeć mruczenie naprzód, potém kilku zawołało:
— Nie zawinili przeciw króla, pana naszego, ino przeciw Sieciecha...
— Przeciw Sieciecha! — kończył Magnus. — Złości a samowoli pana Sieciechowéj dłużéj nikt z nas znosić nie chce.
— Nie! nie! nie będziemy jéj więcéj cierpieli. Nie! — poczęli z ław odzywać się siedzący śmieléj coraz.
— Z Czechami się przeciw własnemu królowi wiążecie, na własny kraj następujecie — odezwał się Wojsław zwolna. — Król o wszystkiém wié.
— Źle wie! — zawołał Magnus goręcéj — nie chcemy taksamo czeskiego panowania, jak Sieciechowego. Niech król sam nami rządzi, albo niech nam syna da.
Sieciecha nie chcemy!
— Sam król was zdrajcami mieni — odrzekł ks. Teodor — woli jego nie jesteście posłuszni.
— Innego tu zdrajcy nie ma! — wyrwał się Dobek, stojący za Magnusem — tylko Sieciech jeden. On to miłości pańskiéj nadużywa, on z kraju wierne jego sługi pędzi, on prześladuje, on obdziera, on nieprzyjaciół robi — on.
Chórem z ław wszystkich, coraz śmieléj, głośniéj coraz, zaczęto już krzyczeć niemal, zapalczywość rosła.
— On! Sieciech! zdrajca!!
Wojsław i towarzyszący mu duchowny postrzegli, że niebezpieczném było zbyt ostro przemawiać, bo umysły już się oczekiwaniem zburzyły i rozjątrzyły same. Spojrzeli po sobie. Wojsław sam zwolna począł z chłodną krwią, która go nigdy nie opuszczała.
— Nie z panem wojewodą Sieciechem to sprawa, ale z panem a królem naszym. Ja nie od Sieciecha, ale od niego tu przysłany idę. Co komu do woli i postanowienia królewskiego, który chciał tego, aby dziecko poboczne w klasztorze się chroniło, a sromoty mu nie czyniło? Nie godzi się nikomu stawać pomiędzy ojcem a dziecięciem; ojciec każdy, gdyby i królem nie był, ma prawo nad swoimi. Wolno mu z niémi czynić co chce. Dlaczegożeście srom królowi uczynili?
Dobek się wyrwał:
— Jako żywo dziecko poboczném nie jest. Matka jego, ziemianina córka, tak dobrze żoną była pańską, jako która Judyta i syn to tak dobry, jakby się z królewnéj rodził, skoro ją pan Władysław swego czasu miłował i za żonę trzymał. Srom czyni królowi, kto krzywdę czyni dziecku, nie my!! nie my!
— A zbiegowie i zdrajcy? — spytał Wojsław.
Tak nazwani zdrajcy i zbiegowie siedzieli naprzeciw mówiącego na ławach, Dobek téż do nich się liczył, więc skoro to słowo rzekł, szmer, wrzawa i zburzenie powstało wielkie.
Magnus chcąc nad nim zapanować, podniósł się, wstał i rękami a wołaniem począł zażegnywać ową burzę, ukazując, że sam mówić pragnie.
Ucichło po trosze.
— Powiem co na sercu mam — zawołał — kryć prawdy się nie godzi. Zbiegowie to są, którym nie król, ale Sieciech dokuczył i nie od króla, ale od Sieciecha uciekali, bo na ich gardło nastawał. Nie wiemy już, kto u nas panem. Władysław król czy Sieciech? On zagarnia pod siebie wszystko, krakowskim wojewodą jest, niech na Krakowie siedzi, a nam da rządzić, gdzie nas postawiono. On wojsko całe ma w ręku, on grody, zamki, urzędniki, dwór, on króla i królowę, on królewicza. Ino już nie widać, gdy zapragnie, aby sam panował.
Tego my nie zniesiemy, tego my nie damy uczynić. Równy nam ziemianin jest...
Znowu nie mogąc się powstrzymać, krzyknęli wszyscy:
— Nie zniesiemy tego! nie damy.
Ci, co siedzieli dotąd na ławach spokojnie, wstali, zaczęli się poruszać gromadnie, skupiać i postępować na izbę. W głowach szumiało, paliły się twarze, wyrywały słowa grube, łajania ostre, przekleństwa i pogróżki. Wojsławowi słyszeć ich nie godziło się, rozumieć nie było można. Magnus, który rad był uspokoić Szlązaków, rękami dawał znaki gwałtownie, ale bezskuteczne. Rozprzęgał się ład, jeden od drugiego zarażał się gniewem, powstrzymać było trudno.
Wojsław pobladł trochę, ksiądz Teodor wstał i chciał począć mówić, ufając w to, że go suknia osłaniała.
Zamilkli niektórzy, ale w dalszych rzędach i głębi wciąż jeszcze szumiało.
— Między króla a jego urzędniki, któż ma prawo wchodzić — rzekł ksiądz. — Nie nasza rzecz sądzić, co król czyni. Komu źle, niech się skarżyć idzie.
— A! tak! słyszycie! — krzyknięto z ciżby — ho! Albo go to dopuszczą? Na drodze go wezmą, do ciemnicy zasadzą, jak Janka z Borku, jak Ludka Doliwę! Jak Andrka z Bolimowa, co mu głowę Sieciech uciąć kazał. Król mówicie, albo my to króla mamy? Nie Sieciech królowi, ale pan nasz Władysław panu Sieciechowi służy!
Śmieszki urągliwe dawały się słyszeć tu i owdzie. Wojsław blady wstał.
— Nie wolno mi słuchać tego, co mówicie, bo nieprawdą to jest, a oszczerstwem. Ci, co się z posłuszeństwa wyłamują, na Sieciecha wołają, bo do woli królewskiéj zmusza. Sieciech praw — nieprawi ci, co nań nastają!
Słów tych ledwie mógł dokończyć, gdy wrzawa wzmogła się gwałtownie i zagłuszyła go.
Popędliwy Dobek pierwszy miecza dobył z pochew, drudzy téż zobaczywszy to, chwycili się do żelaza; kto co miał, nóż, mieczyk, topor, podnosząc do góry. Zgiełk powstał straszny, cisnąć się zaczęto groźnie ku posłom, tak, że Magnus poskoczywszy w czas, ręce rozpiął, sobą ich zastawił i od pierwszéj napaści obronił.
Na małoby się to jednak było przydało, bo rozjątrzenie było straszne, a nienawiść wygnańców ku Sieciechowi taka, że na krewniaka jego, co śmiał stawać w obronie Wojewody, rzuciliby się byli i rozsiekali niechybnie, gdyby z drugiéj strony o. Teodor nie stanął, a na księdza nikt nacierać nie śmiał. Ława stała niedaleko drzwi do drugiéj izby prowadzących, namiestnik prawie gwałtem popchnął w nie Wojsława, sam ciągle go sobą okrywając. Poseł z księdzem ledwie mieli czas wpaść do bocznéj izby i drzwi zaprzeć za sobą, gdy tłum runął na nie rozwścieczony i bić począł rękami i mieczami, z zapamiętałością taką, iż Magnusa nawet słuchać nie chciano i nieposzanowano.
Jak to zwykle bywa, gdy jeden pierwszy da hasło, tłum się da pociągnąć i siła w nim liczbą rośnie; pomiarkowanie i pamięć stracono, miotano się, nie zważając na kogo... Rozbijali jedni drugich do drzwi się cisnąc. W Wojsławie Sieciecha widziano i krzywd się chciano pomścić.
— Zabić! rozsiekać! — krzyczeli przodujący.
— Sieciechów służka, na gałęź z nim!
Szczęściem drzwi, za któremi skrył się Wojsław z ks. Teodorem, dębowe były, grube, kute i do wyłamania nie łatwe, choć wszyscy się na nie zwalili, barkami je chcąc wyważyć niesłuchając Magnusa, który całą siłą głosu i ramienia im się opierał.
Na całym zamku zburzyło się i zawichrzyło.
Widząc, co się w izbach działo, pachołkowie i czeladź starszyzny na ludzi Wojsławowych wpadali, spędzili ich z podwórza, aż się do szpichrza skryć musieli przed niemi, zasunąć i założyć, aby życie ocalić. Zaczęto ich tu oblegać i kamieniami ciskać.
Zbigniew posłyszawszy wrzaski, choć zrazu się porwał biedz także, strwożył się wprędce o siebie i Marka Sobiejuchę posłał tylko na zwiady, co się tam stało.
Do podobnych spraw, gdzie dziesięciu na jednego idzie, Marko był najlepszy, wrzasku rad przyczyniał i drugich popychać był gotów; zobaczywszy o co szło rzucił się ochotnie i resztę spokojnych ludzi pociągnął za sobą. Zakipiało wszędzie, nikogo nie słuchano.
Szturmowano do drzwi i do szpichrza coraz gwałtowniéj. Drzwi, za któremi skrył się Wojsław z księdzem, runęły nareszcie wyparte, wrzeciądze pękły; tłum wpadł z mieczami do komory, ale Wojsław miał czas ujść oddawna. Wylękłe niewiasty dały mu się skryć na strychy, od których drabiny odjęto i pochowano.
Napastnicy w izbie pustéj nie znaleźli nikogo, a z drugiéj patrzały niewiasty, stanąwszy śmiało ze starszemi na czele, bo wiedziały, że im się nic stać nie może.
Magnusowa żona w białéj namitce i szubce jedwabnéj, zaparła im drogę. Ręce założywszy na piersiach, z brwią namarszczoną, patrzała na oszalałych spokojnie, ani się nawet odzywając. Cofnęli się przed nią, rozbiegli po kątach, ale nikogo nie znaleźli.
— Darmo się nie trudźcie — odezwała się w ostatku groźno stara niewiasta z wyrzutem do Dobka. — Gościny nie umiecie szanować! a myśmy mu dawno konia kazały dać, aby uchodził. Nie ma go na zamku.
Ochłonęli jakoś oszaleli ludzie cichy ten i spokojny głos posłyszawszy, stanęli, miecze do pochew wkładając. Magnus nadszedł gniewny, łając i bezczecząc, wyganiać ich nazad do wielkiéj izby.
I jak się ten ogień od jednéj skry począł, tak téż rychło uśmierzył, jedni sami przyszli do opamiętania, drudzy się wzięli zagorzałych imać, odciągać, hamować i poskramiać. Wrzawa powoli ustawała, pojedyńcze głosy tylko podnosiły się w górę z odgróżkami na Sieciecha, na Wojsława, a nawet i na króla samego.
Marko Sobiejucha, przodem zawsze idący, gdzie niebezpieczeństwa nie było, u szpichrza dokazywał, aż go z rozkazu Magnusa precz odegnano. Zajrzał potém do izby i do Zbigniewa ruszył, aby go ściągnąć tam, gdzie się jeszcze ucierano, bo mógł z tego rozjątrzenia dla siebie korzystać. Królewicz się wahał jeszcze, lecz poszedłby może, gdyby od Magnusa nie przybiegł komornik z prośbą a zaleceniem, żeby się nie pokazywał, dopóki spokój nie wróci. Wojewoda i tak miał do czynienia wiele, by umysły rozjątrzone ukołysać.
Marko Sobiejucha, Dobek i inni zebrani przy Zbigniewie, radzi sprawę doprowadzić do ostatka, aby Wrocławian wmięszać w wojnę, na Magnusa wykrzykiwać zaczęli.
W wielkiéj izbie uciszało się, gdy tu zgiełk powstał.
— Namiestnik na dwu stołkach siedzi — krzyczał Dobek — my tu z nim nie sprawiemy nic, próżno się nań oglądać.
— Przechera, zdrajca jest, niegodziwiec! — wołał Sobiejucha — mówiłem od początku, to wieprz tuczny ci swojego brzucha ochrania.
— Co poczniemy? — pytał Dobka.
Zbigniew milczał gniewny.
— Nas tu jutro królowi oddadzą, z postronkami na szyjach — odezwał się Dobek.
— Zewsząd zdrada! — mówił Marko — królewicza w matnię zagarnęli.
Usłyszawszy nową wrzawę, która z mieszkania królewicza dochodziła, Magnus sam dobiegł niespokojny dowiedzieć się, co tu się burzyło, otworzył drzwi, powitano go spojrzeniami, jak wroga.
— A cóż? — począł poskakując ku niemu Dobek. — Sieciechowego bratanka wy bronicie i osłaniacie!! Wy! Jeszcze nas powiązanych oddać mu gotowi!!
— Broniłem go tak, jakbym bronił was — rzekł surowo Magnus, mierząc go oczyma — gdyby oni mordować chcieli. Robię, co mogę i com powinien, więcéj ani na włos. Posłyszeli prawdę, czekamy końca. Jeżeli król przybędzie z wojskiem, mówię otwarcie, wojować nie będziemy, oblegać się nie damy, a Sieciechowi i w oczy powtórzę com rzekł.
Zbigniew słuchał z boku stojąc, blada twarz jego zaogniła się gniewem, brwi ściągnęły, nie odpowiadając Magnusowi, odwrócił się do swoich i zawołał głośno:
— Cóż my tu dłużéj czynić będziemy, gdzie Sieciechowych bronią, a o nas nie myślą? Precz chyba iść!
— A iść! iść! — powtórzył Dobek.
— Marko — odezwał się książę, kto ze mną trzyma i chce iść razem, ludzi zwołać, strąbić, na koń, w pole, położymy się obozem, bezpieczniejsi będziemy!!
Sądził zapewne, że namiestnik wstrzymać go zechce, lecz Magnus popatrzał, skłonił głowę i rzekł:
— Gwałtem was strzymywać nie będziemy. Ja was tu miłościwy panie nie powoływał, nie obiecywałem nic. Mnie proszono, nie jam prosił. Chcecie iść, otwarte bramy, szczęść Boże.
Ochłódli wszyscy i zamilkli.
— Prawdę rzec — odezwał się uspokajając wojewoda — nie ma tu co czynić w ciasnym grodzie, w pole przyjdzie wyciągnąć dziś czy jutro. Posłów uratowałem, wrócą do króla i Sieciecha z tém, co tutaj posłyszeli. Król wojsko już zbiera, ruszy na nas z nim. Ja miasta mu nie zamknę, bo wojny wydawać nie mogę.
— A my bić sie musimy i będziemy! — krzyknął Dobek.
Zbigniew mniéj śmiało, ciszéj powtórzył za nim toż samo.
— My się bić będziemy!
— Zatém wam nie zostało nic, tylko w pole iść — zakończył Magnus.
Marko Sobiejucha, któremu we Wrocławiu wygodniéj było niż w polu, niekoniecznie podzielał to zdanie, aby z miasta wyciągnąć, stał jednak milczący, zachmurzony, bo mu się przeciwić nie godziło, gdy wszyscy jedno postanowili.
Ostygło jednak jak od zimnéj wody wszystko. Zbigniew napróżno w swoich szukał gorętszego poparcia.
W tém Magnus począł, zwracając się ku niemu.
— Wasza miłość nie będziecie się na mnie gniewać, uczyniłem com mógł, daléj nie zdążam i obiecywać nie chcę, gdy strzymać nie potrafię. Gdybyście w mieście zostali, oblegną nas, ogłodzą, oskoczą i wezmą, głowy pod miecz pójdą. Bezpieczniéj w polu. Ludzi nagubimy dużo i was tu zgubaby czekała; w szerokiém polu choćby się nie powiodło, jeszcze ujść można, do Czech schronić i lepszego czasu szukać.
— A no, a no, — odezwał się Dobek — może i wasza prawda. Grodu chronicie i o sobie myślicie, za to wam nikt nic nie powie, ale po coście Sieciechowego bratanka ocalili! Nagubił dosyć naszych Wojewoda, mieliśmy prawo się pomścić.
— I cóżby wam z krwi jego przyszło? — odparł Magnus. Królby jéj niepomszczonéj nie zostawił.
Tak się skończyło owo poselstwo królewskie, choć nie krwawo, ale bez skutku.
Gorętsi nieprzyjaciele Sieciecha, którzy na Wojsława godzili, domyślali się, że gdzieś ukryty na zamku być musiał jeszcze, a chcieli go szukać po kątach. Magnus z sobą u stołu zatrzymał ich długo, nie dając odejść. Mrokiem Wojsławowi i ludziom jego boczną furtą Pałka ułatwił ucieczkę.
Odetchnął dopiero namiestnik, gdy mu znać dano, że w pole wyjechali i bezpiecznie do lasów czas mieli się dostać. Przewidzieć teraz było łatwo, że król natychmiast z wojskiem na Wrocław pociągnie. Rad się więc był pozbyć Zbigniewa i jego ludzi z miasta, ażeby gród od niebezpieczeństwa ocalić.
Nazajutrz już Marko Sobiejucha ruszał się, gromadząc swych ludzi, zwołując Czechów, ściągając, co gdzie było ciurów a ochotników, którzy na wojnę i łupy czekali. Wygnańcy zjechali natychmiast, rozbiegając się po kraju, przyjaciół jednając i ochotników, między nienawistnemi Sieciechowi. Nie było o nich trudno, gdyż wojewoda surowością swą naraził wielu, a jego pomocnicy i przyjaciele, ufni w swą moc, po ziemiach wszystkich byli znienawidzeni.
O królu nikt nie wspomniał, nie myślał; na Sieciecha się gotowali wszyscy.
Magnus karmił, poił i czém mógł opatrywał królewiczowskich ludzi, którzy powoli oddziałami w pole wyciągali. Za niemi i Zbigniew miał iść, acz jawnym już było dla najbliższych nawet, co mu sprzyjali, że ochoty do boju wielkiéj nie miał, a głowę pełną tylko dumy, i pragnienie igraszki płochéj, jaką sobie ze dworem czynił. Szyto mu chorągwie, strojono czeladź, zbierano urzędników, ściągano trębaczy i śpiewaków, bo o to się najwięcéj troszczył... Chciał téż mieć i namioty książęce, obszywane, kraśne i pokrycia na konie szkarłatne, bez tego się nie chcąc ruszać w pole. Z grodu téż dobrze zaopatrzonego ciągnąć precz w lasy i pustkowia, gdzie i głodem przymrzéć i chłodem przyboleć i biedy zażyć było trzeba, nie miał książę ochoty.
Gdy go z klasztoru brano, spodziewał się do gotowego działu przyjść, wszystkiego znaleźć podostatkiem, a nie dobijać się swoich praw jeszcze. Narzekał, iż mu zawód srogi uczyniono.
W kilka dni już ostatki Zbigniewowych żołnierzy wyciągać miały, i on gotował się rad nie rad iść z nimi. Widząc go posępnym i złym, Magnusowi żal się krwi królewskiéj zrobiło. Dał, co mógł, w końcu radę podszepnął.
Wieczora ostatniego, gdy już w mieszkaniu Zbigniewa sakwy wiązano, węzełki ściągano i zabierano, opróżniając kąty, co się tylko dało zagarnąć, a Zahoń i dwór ciągle o coś jeszcze chodził się upominać u wojewody, Magnus sam poszedł do Zbigniewa, który od niego unikał.
Dobek ciągnął za nim w ślad, pilnując, aby królewicz sprawy sobie w czém nie popsuł, lub się nie zadarł bezpotrzebnie.
— Dam wam na odjezdném radę jedną — odezwał się Magnus — posłuchajcie, nie pożałujecie.
— Czemu nie posłuchać, aby dobra! — odezwał się Dobek, który nie dowierzał staremu i ząb doń miał od owego poselstwa.
— Nim wyciągniecie w pole, — mówił stary — jedźcie do biskupa pasterza naszego, a proście go, aby, gdy król przybędzie, wstawił się za wami. Pobożny pan usłuchać go może prędzéj niż innych.
Królewicz zbytniéj do tego nie okazując ochoty, zamruczał coś.
— Biskupie słowo wiele znaczy, ciągnął wojewoda, a o. Żyrosława król pan nasz szanuje wielce.
Dobek słuchał milcząc.
— Jeżeli do niego pojedziecie — ja z wami — dodał Magnus.
— Po co mi biskup, gdy wojnę prowadzić mam! odezwał się Zbigniew, lecz Dobek potrząsł głową.
— Choć nie wiem i ja po co do biskupam iść gotów, księdza żadnego omijać się nie godzi — straszni ludzie są.
— Staruszek ojciec nasz dobry jest — dodał Magnus — pokłonu uczynionego nie pożałujecie.
Nie było sporu o to, choć i wielkiéj ochoty nie okazywali. Zbigniew dał się pociągnąć.
Nazajutrz rano zakazał królewicz, aby dwór wystąpił okazale i licznie, wedle swojego upodobania, chciał nawet dwóch trębaczy z sobą prowadzić, aby przodem jadąc oznajmywali o nim, co mu ledwie Magnus odradził. Z żalem zostawił ich i śpiewaków, a hałaśliwą część dworu, towarzyszącą mu wszędzie, bo i bez niej ludzi było do zbytku.
W czasie pobytu we Wrocławiu królewicza, O. Żyrosław wcale się do niego nie odzywał i do spraw tych nie mięszał. Mąż to był pobożny, spokojny, chorowity, nie rad plątać w zawikłania i spory. Dosyć miał do czynienia z duchowieństwem i ludem.
Gdy orszak królewicza zbliżył się do oparkanionego dworu biskupiego, służba poznawszy Magnusa, zaraz o nim znać dała. Kapelan biskupi wyszedł na spotkanie i gości wprowadził.
Biskupa, który dla wieku i choroby z siedzenia prawie się nie ruszał, zastali skulonego we dwoje na poduszkach, w przyciemnionéj izbie, w któréj przed obrazem mała paliła się lampa.
Domyślił się starzec, kogo miał przed sobą; zobaczywszy Zbigniewa, strwożone oczy podniósł, przypatrując mu się pilnie. Książę z wielką pokorą i butę swą straciwszy, do pocałowania ręki się przybliżył. Z podziwieniem postrzegł Magnus, iż twarz mu się nawet zmieniła wielce i złagodniała.
Nie rzekłszy jeszcze słowa do nich, biskup skinął, aby go zostawiono sam na sam z królewiczem.
Magnus i Dobek do drugiéj izby ustąpili, Zbigniew pozostał, ułożywszy pokorną postawę.
— Dziecko moje — odezwał się staruszek głosem słabym — boleję nad losem waszym. Po co was skuszono, spokój klasztorny mieniać na niepewne losy?
Zbigniew, któremu może się przypomniały zakonne czasy, a może uznawszy potrzebę uniewinnienia się przed ojcem duchownym, pragnął go zjednać dla siebie; złożył ręce na piersiach, spuścił głowę i niewyraźnie, cicho, niemal bojaźliwie zaczął bełkotać.
— Pochwycono mię siłą z klasztoru ojcze przewielebny, nie mogłem się oprzéć! Zmuszono mnie dopominać się praw moich.
— Praw! praw! — pochwycił biskup — oszukano cię dziecko moje, mówiąc o prawach, miłosierdzia tylko u rodzica żądać możesz...
— Ja — ja nie władnę sobą — rzekł Zbigniew — starszyzna, panowie mnie wiodą. Nie moja wina!
Westchnął biskup, zdziwiony trochę wejrzał nań.
— Inaczéj mi o was mówiono — począł z politowaniem: Cieszę się dziecko moje, że przeciwko ojcu i królowi nie podnosicie oręża, grzechby to był wielki.
— Mam nadzieję — odezwał się, ośmielając Zbigniew — że wasza przewielebność raczycie przemówić za mną. Pozory są przeciwko mnie, lecz posłuszny iść muszę, zagrożony jestem, życia nie pewien. Nieprzyjaciele wojewody chcą mnie mieć z sobą, iść z nimi muszę. Łzy leję w skrytości...
Zamyślił się o. Żyrosław; nie posądzał księcia o fałsz a udanie, znajdował go jednak tak odmiennym od tego, o którym słyszał, że uszom własnym wierzyć mu się nie chciało.
— Z ufnością w łaskę waszą pasterską — ciągnął daléj książę — składam żal mój i utrapienie na łono jego. Nie chciejcie wydawać méj tajemnicy. Otoczony jestem ludźmi, którzy każdy krok mój i słowo śledzą. Ledwiem uprosić ich mógł, aby mi tu po błogosławieństwo waszéj przewielebności przyjść było wolno...
Z ubolewaniem patrzył nań o. Żyrosław i zdala drżącą go przeżegnał ręką.
— Jeżeli król pan nasz miłościwy przybędzie tu — rzekł — będę się starał poruszyć serce jego dla was... Chceszże wrócić do klasztoru?
Pytanie to niespodziewane wzruszyło mocno księcia, który się uczuł we własne sidła schwyconym, zamilkł nieco. Namyślał się.
— Ostra reguła ojca naszego Benedykta ciężką jest dla mnie — rzekł, zawahawszy się. Wyrwano mnie z ciszy klasztornéj, powrótby był już trudny...
Śledził go biskup oczyma i nie rzeki nic na to.
— Nieszczęśliwe losy twe — dokończył po chwili — modlić się będę za ciebie, Bóg się ulituje. Serce króla anielskie, litości pełne...
Przeżegnał go raz jeszcze. Zbigniew uniżywszy się przed biskupem, rękę jego drżącą ucałował.
O. Żyrosław dał znak stojącemu zdala naprzeciw drzwi kapelanowi, aby wojewodę wprowadził.
Wszedł Magnus, chcąc biskupa pożegnać dłużéj nie trudząc rozmową, lecz starzec zapytał go o poselstwo od króla. Wojewoda zaczął się otwarcie uskarżać na Sieciecha. Słuchał go o. Żyrosław cierpliwie, dał mu żal wylać i czynić zarzuty, a gdy skończył, westchnął boleśnie.
— Słyszę narzekanie na Sieciecha ze stron wszystkich — rzekł. — Przypomnijcie sobie czasy pierwszych panów naszych. Ile to krwi kosztowało, nim się ziemie zdobyte zlepiły w jedno państwo, aby mieć siłę przeciw sąsiadom? Chcecieli, aby znowu się rozpadły na łup Czechom, Rusi i Niemcom? Sieciech winien, że ciśnie w jednéj dłoni, co się już rozsypuje! Sieciech.
Nie mógł powstrzymać się Magnus.
— Tyranem jest! — zawołał — władzy mu się chce, królestwa dla siebie pragnie. Królowa z nim trzyma, a uchowaj Boże chory pan zemrze, nie dzieci jego wezmą państwo, ale on razem z siostrą cesarską. Powstajemy nań, bo zdrajca jest!
Gwałtowny wybuch wojewody pozostał długo bez odpowiedzi. O. Żyrosław przebierał drżącemi palcami książkę, leżącą przed nim.
— Napisano jest tu w tém piśmie, którego słowa prawdą są wiekuistą — rzekł — iż zginie wszelkie królestwo rozdzielone w sobie. Pomnijcież na to, abyście w więzy obcych nie poszli, nie umiejąc swoim być posłusznemi. Pomnijcie!
Magnusie miły — dodał biskup, spojrzawszy na Zbigniewa — wyż to myślicie wojnę syna z ojcem zażegać?
Namiestnik zamilkł, ale Dobek gorący naprzód się wysunął:
— Nie my wojnę wydajemy — rzekł — ojcze przewielebny, nie my! Bronić się będziemy tylko. Zbigniew pokrzywdzony jest, praw swoich szuka.
— Jakich praw — odparł starzec. — Na ojcu?
Dobek się namyślił i rzekł:
— Na królu!
Potrząsł biskup głową i z litością odwrócił wzrok ku Zbigniewowi, który stał pokornie, oczy w ziemię wlepiwszy.
Tak się rozmowa skończyła. Gdy przystąpili do pożegnania, o. Żyrosław zbliżającego się Zbigniewa pobłogosławił nieznacznie, a do towarzyszących mu odezwał głośno.
— Radbym was błogosławił wszystkich — nie wolno mi. Tym, co idą na wojnę, w któréj syn ma walczyć przeciw ojcu, błogosławić się nie godzi. Modlić się będę, aby Bóg odwrócił krwi rozlew, zesłał upamiętanie!
Dobek poruszony i przelękły już się miał ku progowi, pokłoniwszy się zdala, Zbigniew téż odchodził, gdy Magnus przystąpił do ręki biskupa i szepnął:
— Ja na wojnę nie ciągnę. Wasza przewielebność zechcecie mi pomódz do przejednania króla. Jakoście nam mówili słowa prawdy, rzeknijcie je panu naszemu, aby tyranii Sieciechowéj koniec położył. Inaczéj padnie w gruzy królestwo i rozsypie się.
Biskup nie odpowiedział nic, pochylił się już nad księgą i modlić zaczął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.