Królewscy synowie/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Pijany jeszcze kłótnią swą z bratem i urojoném nad nim zwycięztwem, Zbigniew był dobréj myśli. Śniło mu się teraz królowanie, zemsta i zamiast sukni mniszéj, która go paliła jeszcze wspomnieniem, złotem bramowany płaszcz królewski.
Wszedł do izby, w któréj oczekiwano na królowę, ze swém zwykłém niezgrabstwem i butą, potrącając ludzi, wywracając ławy i oznajmując się hałaśliwie. Wrzawa mu wszędzie towarzyszyła.
Za nim szedł niedobrany dwór jego, zbierana włóczęgów drużyna, którą Marko Sobiejucha dowodził. Była to gromada z różnych narodów, różnego wieku ludzi złożona, po większéj części takich, co się gdzieindziej nie mogli pomieścić.
Zbigniew czasu długiego swojego pobytu w saskim klasztorze na pół się stał Niemcem, chętnie więc i Niemców brał do siebie, miał kilku Czechów; koło niego też często szwargotano tym językiem dla drugich niezrozumiałym. Marko w swych wędrówkach nabył w nim wprawy. Mówił on źle ale za to wszystkiemi językami znanemi, i tak śmiało, jakby się z niemi w ustach urodził.
Bolek miał samą młodzież z Polan dobraną, synów najmężniejszych władyków i rycerzy, a jednego tylko starca, co jak Marko po zachodnich krajach wędrował, a praw ówczesnego rycerstwa i turniejów tam się nauczył.
Bolkowa drużyna przy królowéj dworze łamać sobie musiała języki, aby się z nim rozmówić, Zbigniewa towarzysze między Niemcami i Węgrami byli jak w domu. Bratało się to dobrze z sobą. Królewicz, którego Judyta z początku wzgardliwie odpychała, mówić prawie nie chcąc do niego, nie lubił jéj wprawdzie, lecz pewne poszanowanie okazywać jéj musiał.
W chwili po wnijściu królewicza do izby, ukazał się ochmistrz królowéj Judyty z laską w ręku, poprzedzający siostrę Cesarską, strojną jak zawsze, uśmiechającą się i wdzięczącą.
Za nią tuż przy królewnach szła piękna Greta, którą Judyta sama na dzień ten przystroiła.
Miała na sobie obcisłą suknię niebieską, która pełne jéj kształty aż do zbytku uwydatniała, złoty pas, na czole przepaskę złocistą, na szyi łańcuch z wiszącemi poczepianemi do niego kółkami, pierścieniami i kutasy. Utrefione włosy jasne w części się zwijały około ślicznéj twarzyczki na głowie, w części spadały na białe pulchne ramiona. Blask i świeżość tego kwiatka, który zdawał się dopiero rozwinięty, porywały oczy wszystkich, cmokali patrząc na nią starzy i młodzi, a Greta choć zdawała się niewiedzieć o tém, czuła że ją wejrzeniami ścigano.
— Eh! Marko mój — szepnął Zbigniew, patrząc na Niemkę przechodzącą powoli ze spuszczonemi oczyma. — Dobrze że sutanę zrzuciłem, wolno mi teraz choć oczy napaść tą zwierzyną! patrzajno, co za łania! Człek by za nią w las pobiedz gotów!
Marko choć podżyły był też wielkim niewiast wielbicielem, szepnął na ucho królewiczowi.
— Nam to na tę zwierzynę tylko patrzeć zdala i oblizywać się, a wam ino chcieć, to ją mieć będziecie łatwo.
— O! ho! — odparł Zbigniew — nie tak łatwo jak ci się zdaje, dziewka dumna i królowéj ulubienica.
— To co? — zawołał Marko śmiejąc się. — Będzie wolała ulubienicą królewicza zostać niż królowéj! Ino skińcie palcem, a ja pójdę w swaty...
— Przecież się z nią nie ożenię! — zaśmiał się Zbigniew.
— Któżby myślał o tém tak zawczasu — począł Marko. — Tymczasem zabawić się nikt nie broni, gdy dziewczyna hoża i nie od tego...
Królowa dla Zbigniewa była dnia tego jak nigdy łaskawą. Skinęła nań uprzejmie, a złożyło się jakoś tak, że królewiczowi miejsce dano tam, gdzie się niewiast siedzenia kończyły; usadowił się tuż obok pięknéj Grety.
Z rachuby zalotniczéj wypadało odsuwać się od niego bardzo bojaźliwie a skromnie; królewicz wyzwany tą obawą coraz bliżéj przysuwać się zaczął.
Spojrzeli sobie w oczy, ona stłumiła śmiech, z którym się lękała wybuchnąć, on mrugał ku niéj tak śmiało, jakby nigdy klerykiem nie był.
W owych czasach pierwotnych, cale inny był stosunek z niewiastami, swobodniejszy daleko i śmielszy. Mówiono sobie w żartach takie piękne rzeczy, jak w dramatach Shakespeara, jak nasi parobcy folwarcznym dziewczętom prawią. Choć we Francyi już Cours d'amour się poczynały i słodkie słowa a dowcipne igraszki w użyciu były i modzie, igrano tak grubo, że dziś zagadek, które książęta królewnom zadawali, trudnoby w przedpokoju powtórzyć.
Królowa Judyta lubiła, gdy około niéj o takich wesołych rzeczach mówiono; wkrótce po usiądzeniu na ławach, śmiechy się rozpoczęły.
Greta mierzyła ciekawymi oczyma tego, którego z rozkazu pani ująć sobie miała. Niepowabny był wcale z długą swą twarzą bladą i grubemi rysy, wstrętliwego coś w nim było, dzikiego, wzbudzającego obawę. Nawet namiętność ta, która łagodzi człowieka, w nim przybierała wyraz jakiś groźny i krwiożerczy. Ale i Greta była pod złotemi włosy, białą twarzyczką, lazurowemi oczyma, stworzeniem co się bronić umiało, opanować potrafiło i nie ulękło łacno.
W tém spotkaniu szło jéj tylko o to, by wiedziała, czy zmódz go potrafi, czy w nim siła jest większa nad tę, którą w sobie czuła. Każdą niewiastę instynkt tego uczy cudowny. Dwa razy oczyma zetrze się z przeciwnikiem i wie czy mu ustąpić ma, czy go podbije i zapanuje nad nim. Dwa też razy Greta wlepiła swe na pozór spokojne wejrzenie w Zbigniewa i za drugiém kleryk oczy spuścił zmięszany.
Rozmowa poczęła się dziwnie, od usuwania na ławce i napastliwego zbliżania. Zbigniew zwyciężył, dano mu się przysiąść blisko — umyślnie. Był pewien że zdobył siłą to miejsce.
Nim przyszło do słów śmiech się rozsiadł na ustach Grety, która aż zakrywała usta i oczy, tak się jéj niby niepomiernie śmiać chciało, bo potrzeba było wesołością zagaić rozmowę, aby ją uczynić śmielszą i ostrzejszą.
Zbigniew śmiał się także ryhocząc szerokiemi usty, nie kryjąc się, chwaląc przed wszystkiemi z zaczepki i walki. Greta się nie wstydziła, choć na nią zewsząd patrzano. Dalszą rozmowę poczęły ręce pod stołem.
Jedna z nich nieostrożnie jakoś była zwieszona a tak śliczna, biała, pulchna, bezbronna, strojna w ogromne pierścienie leżała tuż blizko, że ją królewicz pochwycił. Wyrwała mu się natychmiast, dziewczę się odsunęło niby strasznie przelękłe, niby srodze zagniewane. Zbigniew śmieléj pochwycił raz drugi tę źle uciekającą rękę, poczęła mu się wyrywać znowu, wyrwała, dogonił ją w drodze i zatrzymał ściskając mocno. Trzeba było uledz przemocy! Czuł jak drżała w jego dłoni.
Wszystko to doświadczona Greta mogła obrachować z góry, a gdy królewicz już ją zagarnął, jękneła po niemiecku.
— Jak to wasza miłość napastliwy jesteś i dla niewiast niebezpieczny. Prawdziwie.
— Byłoby obrażającém — rzekł kleryk — ażebym siedząc około tak ślicznéj panny, nie starał się jéj sobie pozyskać!
— O! ja wcale nie jestem piękna! — odparła Greta wyzywająco.
— Jesteś najpiękniejsza — odpowiedział Zbigniew. — Klnę się, żem takiéj jak wy nie widział jeszcze nigdy.
— Boś miłościwy pan w klasztorze nie widział żadnéj — śmiejąc się rzekła Greta.
Na wspomnienie klasztoru znienawidzonego, Zbigniew się zachmurzył nieco.
— Dajcie mi tam pokój z klasztorem — zawołał — nie wrócę do niego więcéj, psie w nim było życie.
Ręka, którą pochwycił Zbigniew już mu się wcale nie wyrywała, choć wysunąć się mogła gdy chciała.
Wejrzeniem pełném politowania odpowiedziała Greta. Królewicz pił, jadł, zmuszał do kosztowania wina z jednego kubka, czemu się panna zrazu wielce broniła, spoglądali na siebie coraz poufaléj i porozumienie się nastąpiło przed końcem uczty.
— Piękna, najpiękniejsza Greto — odezwał się królewicz ośmielając coraz bardziéj — gdybyście mnie przyjęli za miłośnika sobie, kochałbym was jak należy.
— Alboż to wy wiecie jak miłować należy? — spytała figlarnie uśmiechając się panna. — Gdybyście posłuchali jak to tam u nas na zachodzie niewiastom cześć oddają i służbę przy nich pełnią rycerze.
— O tém ja nie wiem — przerwał Zbigniew — ale sprobujcie ze mną w przyjaźni żyć, zobaczycie że nie ustąpię w tém nikomu; a miłować potrafię. Tego się pono człek uczyć nie potrzebuje.
Greta zdawała się namyślać. Nie wypadało jéj przyjmować tak łatwo, co tak bardzo zdobyć pragnęła. Podrożyć się trochę musiała.
U stołu inni się zajmowali tak dobrze wszelaką swawolą, błazen królowéj Spatz takie wygadywał słone rzeczy, iż się izba śmiechami rozlegała, a Zbigniew mógł tymczasem bez przeszkody z Gretą się zabawiać.
— No, powiedźcież mi — odezwał się w końcu — jakże to będzie z nami?
To mówiąc już ją w pół obejmował, a Niemka, choć się niby trochę wymykała, nie broniła jednak nad miarę.
— Ohydne zwierzę! — mówiła sobie w duchu w twarz mu patrząc zblizka — ale i do takiego przyzwyczaić się można!
I zapalała go coraz mocniéj niebieskiemi oczyma.
— Królowa pani bardzo dla nas surowa — mówiła zcicha do królewicza. — Wy jéj nie dworujecie, ona się gniewa na was. Cóżby było gdyby się dowiedziała?
— Co? — rozśmiał się królewicz pochylając ku Niemce. — Co? Greta by poszła do mnie, a jabym jéj sobie odebrać nie dał. I gorzéjby jéj nie było u mnie niż na królowéj dworze.
Greta potrząsała główką.
— A! nie może to być! nie może! — poczęła żywo. — Wy się z ubogą dziewczyną ożenić nie możecie, a ja, ja!!
Zbigniew niedając jéj dokończyć parsknął śmiechem i coś rzucił śmiesznego do ucha. Zarumieniła się mocno...
Szeptano już ciszéj...
Tak w sposób bardzo prosty i pierwotny poczęły się miłostki niepięknego królewicza z prześliczną Niemką, w któréj on strach i obrzydzenie wzbudzał.
Naprzeciw siedzący zdala jeden z tych co już miłość Grety mieli i stracili, patrząc na nią, mówił do drugiego.
— Bąku miły, patrz ino na tłustą Niemkę? Spojrzałeś ty kiedy w oczy wężowi, gdy głowę z pod liści wysunąwszy ślepia swe otworzy? Zda się i on jakby żądła nie miał, jakby się w tobie serdecznie miłował, jakby cię chciał całować! Tak z Gretą, a i ona kąsa.
Greta tego dnia wydawała się odmłodzoném dziewczątkiem niewinném. Zbigniew pożerał ją oczyma; na królewnę zaczarowaną z bajki mu wyglądała. On co się jeszcze nigdy w życiu do tak uroczéj nie zbliżył istoty — oszalał.
Gdy potém Judyta zawołała swą dziewkę do siebie, a ta Zbigniewowi rzuciwszy wejrzeniem pożegnanie pobiegła do pani, królewicz stłumionym głosem szepnął do Marka.
— Niech się dzieje co chce, a ja ją muszę mieć. Dziewka jak jabłko złote. Choćby przyszło siłą brać.
Podpiły Sobiejucha skłonił mu się do nóg.
— Każecie? Skiniecie! Królowéj ją z przed nosa pochwyciemy i na zamek który uwieziemy...
— Zaczekamy! zobaczemy — szepnął Zbigniew.
— Mnie się zda — dodał Marko — pójdzie ona i sama, gwałtu nie będzie trzeba.
Królewicz się uśmiechnął.
Judyta gładząc po twarzy ulubienicę szeptała jéj.
— Już go masz? nieprawdaż? patrzałam. Dobrześ zażyła klechę, ani tchnął...
Greta się śmiała do królowéj cale inaczéj teraz, z trochą szyderstwa i dumy.
— O! niewielka sztuka go było wziąć — rzekła cicho. — Tak miał długi post w klasztorze!
— A jeźliś go wzięła, trzymajże i nie odprawiaj jak innych — dodała królowa. — To się nam zda.
Gdy potém z kolei przyszły pląsy i skoki, Zbigniew jak do wojny tak i do nich się nie przydał, patrzał tylko. Chciało mu się bardzo pochwycić oburącz tę niebieską sukienkę i ponosić ją przy sobie; lecz choć się winem dobrze podochocił, choć odwagę miał, czuł żeby go w tańcu wyśmiano.
Inni więc zabierali mu Gretę i nosili się z nią, aż z zazdrości płonął, a ona go zdala oczyma wyzywała i jątrzyła.
Tymczasem królowa, która też z młodzieżą wyprawiała pląsy, zdyszana zbliżywszy się do królewicza, pogroziła mu.
— Ino mi nie probujcie bałamucić mojéj Grety — rzekła — bobym się za to gniewała srodze. Znam ja was, tych co to po klasztorach siadywali, a udało się im z nich wyrwać: nie ma nad nich straszniejszych ludzi na świecie dla biednych niewiastek.
Zbigniew się śmiał i dumniał.
— Chce się wam koniecznie zbałamucić którą — ciągnęła daléj królowa wdzięcząc twarz starą — macie innych podostatkiem, których mi nie żal. To dziewczyna jakiéj drugiéj nie ma. Do wszystkiego, do czego chcieć doskonała, i do szycia, i do śpiewu, i do opowiadania gadek, i do tańca, i do usługi. Myślę że i do kochania wyśmienita być musi — dodała szydersko — ale ja jéj do tego nie dopuszczę, boby mi się sprzeniewierzyć musiała.
— O! miłościwa pani, masz dworu dosyć! — odezwał się żartobliwie Zbigniew.
— Ale Gretę tylko jedną, a drugiéj takiéj na świecie nie znaleść! — odparła królowa.
W czasie téj rozmowy umyślnie od tańca przybiegła dziewczyna do królowéj, aby się Zbigniewowi pokazać zblizka, z zarumienioném liczkiem, z rozochoconą twarzyczką. Dyszała ze zmęczenia ząbki pokazując białe, pierś się jéj podnosiłą, oko pałało. Królewicza dobiło wejrzenie. Królowa zaś Judyta, jakby zapomniała o niebezpieczeństwie, o którém mówiła, odeszła zaraz i zostawiła ich z sobą.
Usiadła na ławie zmęczona Greta, a Zbigniew, jak to było naówczas w obyczaju, podnóżek wziął i na nim u kolan się jéj przysiadł. Znaczyło to wiele, bo cały dwór patrzał. Greta tryumfowała.
W téj chwili jakoś ustała gędźba i śpiewy, ciszéj się zrobiło w sali i z podwórca słyszeć się dały rogi myśliwskie, Bolko z drużyną z łowów powracał.
Greta posłyszawszy granie pobladła.
— Pewnie brat mój z lasów powraca — zawołał Zbigniew — daje znać o swojem przybyciu, aby mu się radowano. Rycerz wielki!!
— Dzieciak jeszcze! — dorzuciła Niemka.
— A już mu się chce nad starszemi panować! — rzekł Zbigniew.
— O! gdyby mu tylko dozwolono, wszystkichby pod swe rządy zagarnął — rzekła cicho Greta.
— I was? — zaśmiał się Zbigniew.
— O! nie! nie lubię tego malca — odpowiedziała Niemka — nie dałabym mu się i sukni mojéj dotknąć.
— Za to że go nie cierpicie — wtrącił królewicz — ja was jeszcze we dwójnasób lepiéj kocham... Ja go też nienawidzę!
— Strzeżcież się go — szepnęła Greta — bo zapalczywy jest i niebezpieczny.
— A jam też niełatwy do wzięcia i pokonania — zawołał brew marszcząc Zbigniew — wierzcie mi!
Greta się trochę zapomniała, pochyliła ku Zbigniewowi, przegięła, zwiesiła nad nim, czuł oddech jéj, woń włosów, dotykał prawie zalotnicy, która z nim długą rozpoczęła rozmowę, wiedząc co w nim drażnić było potrzeba, aby miłość i nienawiść rozbudzić. Nikt nie zważać się zdawał na nich, królewicz trzymał jéj ręce, a te mu się nie wyrywały wcale, i pierwszego dnia początek był tak dobry, że już o Grecie nie wątpił szczęśliwy...
Nazajutrz schadzka była umówiona, wiedziała o niéj królowa, i Grecie się strzymać kazała, aby czekał dłużéj i goręcéj pragnął. Wszystkie wybiegi niewieście znano tu dobrze i posługiwano się niemi.
Zbigniew jak tylko do gospody powrócił, Marka i Niemca, którego miał na posługach, wysłał szukać na podarek dla Grety klejnotu. Z niemałym trudem napytano u żyda naszyjnik złoty, który ledwie puścił z rąk bez pieniędzy za wysoką cenę.
Królewicz przyniósł go z sobą. Zarumienionéj Grecie wsunął w ręce ten podarek jako zadatek miłości wielkiéj, a Niemka nie broniła się od przyjęcia go, co było najlepszym znakiem. Skryła go zaraz zręcznie i wejrzeniem podziękowała.
Marko, który zdala przypatrywał się obrotowi całéj sprawy, rad był bardzo.
— Dobra nasza — rzekł. — Która tylko podarki przyjmuje i tego co obdarza przyjąć potém musi. Będzie ją nasz pan miał.
Bodaj tylko mu bokiem nie wylazła — dodał wielki znawca ludzi — widzi mi się, że jakieś kocie oczy ma, które zdradą strzelają,
Marko, który jak sam często opowiadał, Niemki, Węgierki, Czeszki, Włoszki i Greczynki w ciągu swych włóczęg po świecie poznać miał zręczność, a niewiasty na pierwszy rzut oka wyrozumiewał i ich naturę, w Grecie widział coś niebezpiecznego, piękną była a straszną, królewiczowi przecie nie mówił o tém ni słowa, wiedział że toby się na nic nie przydało.
Po uczcie dnia tego Zbigniew znikłszy z izby znalazł się sam na sam w mieszkaniu Grety, które puste było, bo dwór jeszcze cały z królową zabawiał się śpiewem i graniem. Na osobności mieli wiele spraw ważniejszych do roztrząsania. Greta chciała go przeciw Bolkowi rozjątrzyć i poburzyć, on ją myślał całkiem dla siebie pozyskać.
Skierowała też wnet rozmowę na spór i walkę z bratem.
— Sprawiedliwieście uczynili nie chcąc mu ustąpić — mówiła — to zuchwała gadzina co do oczów skacze. Wszystkich pokąsał już niemało razy, królowę, wojewodę, ochmistrza swojego. Nikt go nie lubi krom jednego króla starego, a boją się go wszyscy.
— Ja się go nie ulęknę — odparł Zbigniew uśmiechając się — ja go obalę. Starszym jestem nie zechce mi być posłusznym zgniotę go. Siedziałem ja w więzieniu, będzie i on w niém zamknięty.
— Król chory jest — poczęła Niemka — królowa pani powiada, że gorzéj z nim codzień. Wojewoda, o! ten wam sprzyja więcéj... Możecie poczynać śmiało...
Zdziwionym był nieco Zbigniew znalazłszy oprócz miłéj przyjaciółki sprzymierzeńca i pomocnika w Grecie. Zręczna dziewczyna starała się wmówić mu, że go nawet ostrzeże, jeśliby jakie od królowéj niebezpieczeństwo zagrażało, choć zaprzysięgała, iż kochała bardzo królowę.
Zbigniew znalazłszy ją tak przyjazną, wyspowiadał się jéj ze wszystkich swych zuchwałych myśli i zamiarów. Przebiegłe dziewczę miało go w ręku.
Wieczorem późnym gdy z Markiem znalazł się w swéj gospodzie, nie utrzymał i przed nim tajemnicy, wypowiedział mu wszystko z naiwnością człowieka, który potrzebując powiernika, nie przebiera w tém, co mu się nastręcza. Szczęśliwym był i pewnym, że z łatwością cel osiągnie.
Przeciw Bolesławowi spiskowano do późnéj nocy, solą w oku był im wszystkim. Lubiło go rycerstwo, garnęli się do niego ziemianie, miał sławę dzielnego rycerza, potrzeba więc go było obalić. Zbigniew śmiało się kusił o to.
Od spotkania w Santoku, zdala już byli od siebie. Bolko lekceważył brata i pokątne jego zmowy, o których mu donoszono. W ojcu kochanym i kochającym go miał opiekuna, a ufał też własnéj sile i druhom, których umiał pozyskać.
Zbigniewa zazdrość z dniem każdym rosła, ile razy obok siebie stawali, młodszy pięknością, postawą, zręcznością, wprawą we wszystkie rycerskie ćwiczenia brał nad nim górę. Walczyć z nim ani się mógł porywać, burzył się i odgrażał.
Ojciec po powrocie Bolka starał się ich sprowadzić razem dla przejednania; stawili się na rozkaz, podali ręce, bo król tego wymagał, ale w obu pozostała taż sama gorycz i niechęć wzajemna.
Bolko o bracie mówiąc, przezywał go klechą i mrukiem.
Zbigniew mu się odwdzięczał lżąc go jako jaszczurkę jadowitą co do oczów skacze.
Greta coraz silniéj poduszczała Zbigniewa; półsłówkami rzucanemi przy spotkaniu waśń się zajątrzała, a wojewoda, choć z rozkazu króla starał się jednać, dopomagał do utrzymania niechęci. Czasem i królowa Judyta, niby przypadkiem potrąciła mówiąc ze Zbigniewem o nieznośną Bolka dumę, jego chęć wynoszenia się i panowania.
Wszystko do palącego się już ognia dolewało smoły.
Na Bolku jednak najmniéj znać było, żeby go to miało wielce obchodzić; on i jego drużyna żyli trybem cale odrębnym, niewiele się łącząc z innemi. Rycerskie gonitwy, małe turnieje na wzór tych, które się na cesarskim dworze co roku prawie uroczyście odbywały, wprawa we wszystkie wojennego rzemiosła obyczaje, były główném zajęciem i celem życia dorastającego królewicza, który przedwcześnie pasa rycerskiego się dorabiał.
Ani pohamować, ani pokierować nim nie mógł powolny i dobry Wojsław, który się ochmistrzem nazywał, ale był nim więcéj imieniem niż w rzeczą. Bolko zwłaszcza w ostatnich czasach wymykał mu się ze swoją drużyną i nie buntując jawnie, nie słuchał go już wcale. Wojsław żołnierz mężny, wojak wprawny, nieobrotny był, ciężki, myślał nad każdą rzeczą długo, badał pilnie, gdy Bolko chwytał porywczo co wiatr przynosił i pod pierwszém wrażeniem leciał na oślep nie licząc się z żadném niebezpieczeństwem, ani z ofiarą jaką czynił, choćby cel wart jéj nie był.
Wojsław nim się namyślił, nim coś postanowił, wychowańca jego już nie było, a niezawsze i dognać go potrafił. Śmiał się potém i dawał łatwo przebłagać miłemu chłopięciu, do którego tak był przywiązany, że dlań Sieciechowe pokrewieństwo i łaskę poświęcał.
Bolko jeśli którego dnia na łowy nie ruszył, siadał na koń z Pruszyną, Doliwą, z innemi przybocznemi harcowali po podworcach i na łąkach nad Wisłą, ścigając się, przeganiając, rzucając oszczepami do celu, strzelając z łuków i kuszy, spotykając się na tępe włócznie.
Do tych zabaw królewicz miał namiętność szaloną. Chciał się mu kto przysłużyć i łaskę jego pozyskać, to mu przynosił wiadomość, gdzie niedźwiedź miał łożysko, gdzie na żubra lub tura stanąć było można. Za psy i ptaki oddawał co tylko miał...
Zwożono mu z zagranic, z Zachodu najpiękniejszy oręż, najwykwintniejsze zbroje i wszystko co do porządku rycerskiego należało. Trafił się podróżny co wiele po dworach bywał i kraje obce przewędrował, gościł go królewicz u siebie, zatrzymywał, nie puszczał, póki się od niego nie dopytał i nie nauczył wszystkiego, co mu nieznaném było. Nie było też w Niemczech, we Włoszech, u Franków i Gallów żadnéj rzeczy nowéj w rycerstwie, któréjby dla niego nie przywieziono.
Paliła się młoda głowa myślą wielką, aby z inném rycerstwem chrześcijańskiém iść razem na odzyskanie grobu Zbawiciela, i ledwie go tém powstrzymać było można, iż pogan miał pod bokiem, od których niebezpieczeństwo groziło i zwalczyć ich naprzód było potrzeba. Niejeden już raz Bolko padał do nóg ojcu, błagając go, aby mu choć ze stu rycerzami dobranemi iść dozwolił z królmi i książęty chrześcijańskiemi na odzyskanie Jerozolimy.
Ilekroć zadrgała ta sprawa święta na zachodzie, Bolko się nią rozgorączkowywał; ani wiek, ani kraju położenie puścić go na niepewne losy nie dozwalały.
Sieciech wprawdzie niezbyt był temu przeciwnym, lecz opierającego się ojca nie śmiał namawiać.
Na małym dworze królewicza tylko o podobnych rycerskich dziełach myślano i rozprawiano: o podboju Pomorców, o wojnie dla krzyża świętego, o zawojowaniu ziem nowych, ustaleniu granic, odzyskaniu krajów jednego języka, które Niemcy zagarnęli i obsadzali swoimi. Bolko miał wszystkie przymioty ówczesnego rycerza chrześcijańskiego, pobożność wielką, poszanowanie słabych, cześć dla starości, nieustraszone męztwo w boju i miłość wypraw nęcących niepodobieństwy i niebezpieczeństwami. Rzucał się najzapalczywiéj tam, gdzie coś nadzwyczajnego mógł dokazać, spełnić jakiś czyn bohaterski.
Cała ta garstka młodzieży, zowiąca się jego drużyną, do niego była podobną i naśladować go usiłowała.
Tu ściśle przestrzegano aby żadna z form rycerskich, z praw przyjętych na Zachodzie, zaniedbaną nie była; nie wyruszano w pole bez modlitwy i śpiewu, nie zabijano proszącego o miłosierdzie, obraniano bezbronnych. Nawet najdrobniejsze przepisy w trzymaniu włóczni, we wdziewaniu zbroi, w użyciu oręża ściśle były przestrzegane, z czego prości ludzie naśmiewali się trochę.
Nie dziw téż iż drużyna Bolka Zbigniewową wyśmiewała, sposób życia starszego królewicza wyszydzała, z pogardą mówiąc o kleryku, o jego hałaśliwéj gromadzie, o miłostkach z niemką płochą i całém obchodzeniu się niezręczném a dumném.
Królowa zdawała się o Grety stosunkach ze Zbigniewem nie wiedzieć wcale, choć one nie były tajemnicą dla nikogo. Greta potroszę się z tém chwaliła, a królewicz téż nie dbał o ludzi.
Bolko od dworu Judyty zdala się trzymał, albo się wcale u niéj nie pokazywał, lub milczący przychodził na rozkaz ojca, niedługo pobył i wymykał się do swoich.
Nie udało się macosze w ten sposób go opanować jak ujęła Zbigniewa; Greta zawczasu próbowała go sobie pozyskać i została odepchniętą pogardliwie, inne téż nie były szczęśliwsze. Nie miały dlań niewiasty uroku, a wychowanie męzkie nauczyło go niemi pogardzać niemal, jako istotami słabemi, którym poddanie się uwłacza rycerzowi. Matki nie znał Bolko, wychowywał się od dziecka na męzkich rękach; macocha, któréj nikt nie szanował, wstręt w nim i obawę obudzała.
Słyszał o tém jak na Zachodzie rycerstwo czciło piękne panie, którym wiekuistą miłość poprzysięgało, lecz wyobrażał sobie niewiasty godne takiego przywiązania wcale innemi nad te których dwór królowéj był pełen...
Wszyscy już prześladowali niemkę klerykiem, gdy jednego dnia w przedsieni dworca, Bolko idąc do ojca na drodze swéj spotkał strojną Gretę.
Nie mógł i on się powstrzymać.
— E! piękna Greto! — zawołał — zapomniałem ci powinszować zwycięztwa. Słyszałem upolowałaś dużego ptaka.
— Jakiego? gdzie? — spytała czerwieniąc się z gniewu niemka.
— Ludzie go zowią czasem królewiczem, drudzy klerykiem, a mnie kazano go bratem nazywać. Prawdaż to piękna Greto?
Dziewczyna nic nie odpowiadając, popatrzyła mu w oczy dumnie, pozwalała mu się domyślać, nawet że miłości téj na zemstę użyć potrafi.
Bolko po młodzieńczemu szydził.
— Piękny chłop! — rzekł — ale piękna Greta warta była zgrabniejszego. Nauczyłażeś go tańcować i śpiewać? Do chóru w kościele nie wątpię że się przyda, ale do pieśni przy pląsach, chyba wy go nałożyć potraficie.
Greta płonęła gniewem.
— Dużo innych rzeczy trzebaby go uczyć, piękna Greto! — śmiał się nielitościwy Bolko. — Nie wiem jak sobie z niewiastą poczyna, ale z koniem niedobrze, z łukiem licho, z oszczepem niezdarnie.
Nie mogła już niemka wytrzymać szyderstwa i z ust się jéj wyrwało.
— Patrzcie tylko, aby ten niezgrabny człek kiedy się wam nie dał we znaki!
— A! o to się nie frasujcie, — odparł Bolko — ja się niedźwiedzi lękać nie zwykłem. Wiecie pewnie, boć to we dworze wszystkim wiadomo, żem, dawno temu ubił jednego właśnie gdy się do samicy zalecał.
Grecie zdawać się mogło że w Bolku zazdrość mówiła, wesołe chłopie, wcale o tém nie myślało, bo niemka była dlań niepiękniejszą od innych...
— Tak, piękna Greto, — dodał uczcie go a uczcie, bo dużo rzeczy nie umié i wiele się potrzebuje dowiedzieć, a lepszego ochmistrza nad was nie znajdzie!
Rzuciła nań oczyma złemi niemka, jakby mu grozić chciała. Bolko się uśmiechnął.
— Nie gniewaj się, piękna Greto — rzekł zabierając się iść daléj. — Cały dwór prawi głośno żeście mu obróżę nałożyli i na podwiązce go prowadzicie, nie godziło się bym wam nie winszował! Gotowiście jeszcze królewicza poślubić i zostać mi bratową! Ho! ho! — Śmiech Bolka rozjątrzył do ostatka dziewczynę, zdala zacisnąwszy pięść spojrzała nań wyzywająca, łagodna jéj twarzyczka zmieniła się nagle w głowę Meduzy, niebieskie oczy zciemniały, twarz zbladła, usta zadrgały, zęby się ścięły...
— Poznasz ty mnie i jego! — szepnęła odchodząc, — poznasz! a ja ci te szyderstwa przypomnę. I szybkim krokiem pobiegła na skargę do królowéj.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.