Królewscy synowie/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Królewscy synowie | |
Podtytuł | Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1877 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Zamknięty więźniem w tych izbach Kruszwickiego zamku, w których szukał po bitwie schronienia, nie wiedział Zbigniew nawet co się działo dokoła; oprócz swéj straży milczącéj nie widując nikogo.
Przygotował się, rozmyślał nad obroną swéj sprawy, gdyby go badano, ale od króla nikt do niego nie przyszedł, głucha cisza go otaczała. Zahoń towarzyszący mu, trochę miał więcéj swobody, bo go przynajmniej na podwórce wypuszczano, mógł też czasem coś posłyszeć i przynieść. Lecz wieści te skąpe były. Wojska królewskie od zatrutych brzegów Gopła odciągnęły, obóz zwinięto, na grodzie tylu tylko ludzi pozostało, ile do strzeżenia go było potrzeba. Na pobojowisku nad jeziorem dla niedostatku wody i wielkiéj ilości niepogrzebionego trupa królewscy długo nie mogli pozostać. Zgnilizna z ciał tylu śmiertelnemi wyziewy napełniała powietrze, z miasta nie pozostało nic, oprócz węgłów niedopalonych i zamku, który ocalał; biskup nawet wyniósł się z tego pustkowia, jednego kapłana tylko zostawując przy kościele.
Zbigniewa jak prostego więźnia opatrywano w pierwsze do życia potrzeby, nie troszcząc się o nic więcéj, jak by nie umarł z głodu. Strawę mu dawano tęż samą co straży, nikt ani spytał, czy czego nie potrzebuje. Dumnego królewicza więcéj bolała ta wzgarda i zapomnienie, niżby może zemsta i męczarnie wymyślne dręczyły. Cierpiał milczący, lecz w duszy zbierało się zemsty pragnienie. Od wszystkich w świecie, nawet przez ojca był zapomniany. Zahoń pytany przynosił mu zawsze prawie jednostajne wieści z ust straży pochwytane, osobiście go nieobchodzące — nikt ani się zgłosił, ani spytał ni dowiedział o niego. Zdawał się przeznaczonym na powolne gnicie w tych murach, razem z trupami na Gople...
Upłynęło tak tygodni parę, gdy dnia jednego wpadł Zahoń z wiadomością, że na kruszwickim zamku dla wody zepsutéj i chorób między ludźmi, załoga wytrwać nie może, zatem ją i ich gdzieś zapewne indziéj przesadzą.
Dokąd? Zahoń się nie mógł dowiedzieć.
Jednego mroźnego ranku jesieni, ujrzał Zbigniew przez drewniane okien kraty, że konie z szop wyprowadzano i ludzie się krzątali żywo. Ruch na pustém zwykle i cichém zamczysku był nadzwyczajny, radość jakaś nieznana brzmiała w głosach ludzi, bo wszystkim szczęściem się wydawało uciec z téj pustki, w któréj oddychać było ciężko, żyć straszno i powolnie konać musiał każdy, czując jak zeń życie ucieka.
Wysłany Zahoń potwierdził, iż z Kruszwicy wyciągać mają. Zimny był dzień, a królewicz odzieży innéj nie miał nad tę, którą w dzień bitwy wdział na siebie. Gdy Sotnik co mu miał towarzyszyć wszedł do izby, zażądał Zbigniew kożucha na drogę.
Dano mu prosty niepowleczony niczém, barani, zdjęty z któregoś z ludzi, bo innego dlań nie było. Koń też, na którym miał podróż odbywać, z szerścią najeżoną, obrosły, dziki, nie pańsko wyglądał. Podesłano kawał sukna grubego, a sznury za wodze służyły. W podwórcu gęsta straż otoczyła Zbigniewa z oszczepami w ręku, i tak ruszyli za wrota. Pierwszy raz od pamiętnego dnia bitwy Zbigniew miał spojrzeć na dzieło swoje. Z Kruszwicy nic prawie nie zostało. Tam gdzie było miasteczko, ani jednéj całéj chałupy ogień nie oszczędził, w kilku tylko miejscach powracające zbiegi sklecili ubogie szałasy. Czarne zgliszcza szeroko zalegały stopy wzgórza, gdzieniegdzie sterczały na nich niedogorzałe belki i ściany.
Od jeziora wiatr przynosił woń jakąś straszną, która upajała i truła. Wody stały gęste i mętne, gdzieniegdzie brudną pleśnią okryte. Nad niemi ptacy podlatywali krzycząc żałośnie. Nigdzie człowieka, bydlęcia, znaku życia — śmierć dokoła i zniszczenie.
Na zrytém końskiemi kopytami pobojowisku, trawa porosnąć nie miała czasu, czerniało nierówne, poszarpane, świecąc gdzieniegdzie kośćmi już przez kruki i dzikiego zwierza odartemi.
Zbigniew, choć nie wiele czucia miał, wzdrygnął się patrząc. Jakby naumyślnie straż go powiodła kawał drogi wzdłuż tego pobojowiska, mogiłami zasianego, na którém czaszki pod kopyty końskiemi chrupały zgniecione, ponad zagniłemi wody jeziory, pluszczącemi skargą umarłych. Wiatr jakiś nagle zerwał się od Gopła i świstał, jęczał, szumiał głosami dzikiemi. Zahoń spuścił głowę, spojrzeć nie śmiał, uszy sobie zatulił kołnierzem, drżał cały, zdało mu się, że duchy zabitych widzi przed sobą, rad był popędzić konia, ale straże wolno jechały, pospieszać nie dając.
Do Zbigniewa nikt nie mówił słowa, jechał sam z Zahoniem, jak opuszczony, wzgardzony winowajca, którego na stracenie prowadzono. Sotnik Mrówiec, człek prosty, raz czy dwa z ukosa na królewicza spójrzawszy, nie okazywał dlań dobréj woli, ani się myślał zbliżyć do niego. Zahoń go zagadywał kilka razy, dokąd jechali, nie odpowiedział mu nic, tylko ramionami potrząsnął.
Zbigniew trwożyć się zaczynał.
Drugiego dnia, gdy Zahoń probował znów sotnika badać z pokorą, prosty chłop odrzekł szydersko.
— Nie bójta się — będzie wam dobrze! Kto się dostał w ręce naszego pana miłościwego, Wojewody Sieciecha, z rąk się jego żyw nie wydobędzie. Wy jemuście pod straż oddani, — czego więcéj chcieć?
Przykazanie jest, gdyby który uciekać chciał, oszczepem go!!
Słyszał to Zbigniew, dreszcz poszedł po nim. Ani in, ani Zahoń kraju otaczającego nie znali, odgadnąć więc nie mogli dokąd ich prowadzono. Na noclegu z zaściany, przysłuchując się ludzi rozmowie Zbigniew pochwycił nazwisko Gniezna, kilkakroć powtórzone. Z tego się domyślił, że zapewne ich na gród ten prowadzono. Skłonny do tłumaczenia sobie na dobre tego co go spotykało, nabrał królewicz lepszéj myśli. W Gnieźnie prędzéj żywą twarz zobaczyć, głos ludzki posłyszeć mogli.
Przy kościele znajdowali się księża liczni, do których Zbigniew uciec się miał nadzieję i przez nich coś może u króla uzyskać.
Myśli różne snuły mu się zawczasu po głowie, roił przez drogę całą. Zahoń, który w początkach widział go ponurym i niemal zrozpaczonym, zdziwił się, gdy drugiego dnia zobaczył pana uśmiechniętym, mrugającym oczyma, dosyć żwawo i ochotnie zabierającym się do dalszéj drogi.
Powolnie bardzo posuwał się ów orszak królewiczowski, wynędzniałe mając konie, słabych ludzi. Stawano ciągle na spoczynki, popasano często i długo nad miarę, na noclegi stawano zawczasu, ruszano z nich późno. Nikomu widać spieszno bardzo nie było. Wreszcie nad wieczorem dnia jednego pokazała się Lechowa góra i gnieznieńskie zamczysko. Zdala już widać było bielejące jaśniej mury kościoła, który teraz dopiero po zniszczeniu owém za bezkrólewia po Mieszku i łupieży czeskiej odbudowywano. Zmierzchło zupełnie, nim się powoli wlokąc, do okopów i bramy zamku dostali.
Tu dokoła grodu cale inne niż w Kruszwicy było życie, ludu mnóstwo, wozów wieśniaczych po drodze, pieszych i konnych żołnierzy na zamek i z zamku spieszących.
Podwórce obszerne, do których się dostali, pełne téż były różnego tłumu. Wśród żołnierzy przesuwało się duchowieństwo, które w części kościoła odrestaurowanéj już nabożeństwo odprawiało; robotnicy téż obcy, jak z odzieży poznać było łatwo, do budowy i ozdoby świątyni sprowadzeni, w znacznéj się liczbie kręcili.
I języki słychać było rozmaite wśród tłumu.
Gdy gromadka przybyła, stanęła w dziedzińcu, wyszedł zaraz starosta grodowy (castellan), człek stary, szubą okryty, w czapce ogromnéj, za nim klucznik i inna czeladź, aby przyjąć królewicza z rąk straży.
Nikt mu jednak i głową nie skinął. Z konia z siadłszy pod strażą iść musiał pieszo na tylną część zamku, gdzie dlań izba stała gotowa jedna, a przed nią druga, w któréj stróże pilnować go mieli.
W oknach téj izby pustéj, w któréj ledwie ławy brudne, stół prosty, a w rogu tarczan był sianem przyrzucony — w oknach błon nawet na zimę nie wprawiono, tylko kraty gęste i okiennice zasuwane.
Zawiedziono go tu nie mówiąc doń, nie spytawszy o nic, ledwie nań patrząc, jak prostego winowajcę, którego jutro tracić mają.
Starosta drzwi i okien mocy próbował, stróżom wydał rozkazy i poszedł precz jakby Zbigniewa unikał.
Zahoń się musiał upominać o skórę na posłanie, o jadło po drodze głodnéj, o ogrzanie izby zimnéj. Zbigniew milczał. Naniecono ognia trochę z mokrych gałęzi, który więcéj dał dymu, niż ciepła. Noc zaszła ich słuchających świstu wichru, który szalał do rana, bijąc o ściany, wciskając się do środka, mimo pozasuwanych okiennic.
Choć przyjęcie to złą wróżbą było dla królewicza, Zbigniew nie stracił nadziei. Zahoń patrzał mu w oczy zdziwiony, przybity, nierozumiejąc go, zbywany szyderstwy i łajaniem. Jemu tu nie lepiéj było, cudzo jeszcze i z ludźmi obcemi ciężko, bo się obchodzili z nim ostro i surowo.
Trzeciego dnia rano, Zbigniew wstał z twarzą rozjaśnioną, jakby mu się co szczęśliwego zdarzyło, zawołał do siebie Zahonia i zburczał go za ponure wejrzenie.
— Idź mi zaraz, rzekł do starosty, powiedz mu odemnie, żem księdza nie widział oddawna, mszy nie słuchał, spowiedzi nie odbył, tego i na ścięcie idącym nie odmawiają.
To mówiąc, uśmiechnął się chlubiąc przed Zahoniem chytrością swoją, na któréj ten się nie poznał.
Poseł spełnił co mu polecono.
Starosta wysłuchał, nie odpowiedział nic i ręką go odprawił. Powrócił z niczém, ale z południa Zbigniew, który znaczniejszą część dnia wylegał się na posłaniu, postrzegł przybywającego duchownego. Prośba została spełnioną.
Wszedł krokiem powolnym, nogami sunąc, przygarbiony staruszek w czapce z uszami, z kijkiem w ręku, pozdrawiając wedle obyczaju chwałą Chrystusową.
Królewicz uradowany zerwał się doń żywo i pospieszył do ręki. Zahoń stojący z boku zdziwił się, widząc go nagle tak zmienionym, jakby innym był człowiekiem. Postawę przybrał pokorną, jaką miał, gdy klerykiem był jeszcze, twarz smętną i spokojną, szedł z oczami spuszczonemi ku ziemi. Zuchwalstwo obozowe i buta znikły, zastąpił je wyraz niedoli, pognębienia i poddania się nieszczęśliwemu losowi.
Ksiądz zapewne uprzedzony, spoglądał nań z ciekawością, a razem pewném niedowierzaniem. Usiadł mrucząc coś niewyraźnie i wpatrując się w człowieka, który litość musiał obudzić.
— Ojcze mój, począł Zbigniew głosem do postawy zastosowanym, najnieszczęśliwszego z ludzi widzicie przed sobą, niewinną ofiarę za grzechy cudze pokutującą, oszczerstwem obluzganą, oczernioną złością ludzką. Aliści nie żalę się za grzechy pokutując i skarbiąc sobie łaskę Bożą, boleję tylko nad jedném, że mi największy skarb na ziemi, miłość i serce ojcowskie wydarto, wszelkiéj pociechy pozbawiony, jako prosty niewolnik do ciemnicy rzucony, cierpię w pokorze dopust i krzyż pański!
Mówił to z takiem uczuciem, gorąco, serdecznie, iż księdza poruszył.
— A pocóż było dziecko moje — odezwał się staruszek — po co było Chrystusowe porzucać gniazdo, i suknię zwlekać co pokój duszy daje?
— Gwałt mi uczyniono, ojcze! — odparł Zbigniew.
Ksiądz popatrzał nań, potrząsając głową, widać było, że pragnął uwierzyć w to co słyszał, a lękał się być łatwowiernym i oszukanym.
— W klasztorze — ciągnął daléj głosem skruszonym królewicz — miałem, choć zapomniany przez ojca ziemskiego, niebieskiego ojca pociechę, wspólną modlitwę z braćmi, w ofierze codziennéj uczestnictwo — tu i tego jestem pozbawiony.
Tak się rozpoczęła rozmowa, w ciągu któréj Zbigniew usiłował się okazać pobożnym, stęsknionym za religijną pociechą, błagając, aby mógł kiedy niekiedy przynajmniéj przypuszczonym być do wspólnéj z duchowieństwem modlitwy.
Staruszek słuchał tego wylewu wyrazów, płynących z ust królewicza obficie, łatwo, przekonywująco. Z początku uszom wierzyć nie chciał, późniéj zwolna się dając ująć wymowie, któréj głos nawet drżący i łzawy dopomagał — uległ wrażeniu miłemu dlań. Znalazł człowieka potępionego lepszym niż się spodziewał. Począł pocieszać więźnia. Nie śmiał mu jeszcze nic obiecywać, lecz przyrzekał się starać, aby losowi jego ulżono i dozwolono mu, choć pod strażą chodzić do kaplicy i do spowiedzi przystępować.
Ucałował ręce jego Zbigniew, a gdy staruszek dłużéj nad zamiar zasiedziawszy się, ruszył ku drzwiom, odprowadził go zgięty w pół do progu.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, a ów królewicz tak nieszczęśliwy zmienił się w zuchwałego młokosa, jakim był przedtém. Zahoń stojący w kącie osłupiał.
Twarz Zbigniewa rozmaszczyła się, oczy przymrużyły szydersko, usta otwarły uśmiechem, ukazał na drzwi i zatarł ręce.
Zahoń proste chłopię z uwielbieniem był dla swego pana, który tak sztucznie mienić się umiał, popatrzał nań i poszedł w swój kąt rozmyślać nad tą dziwną naturą pańską.
Drugiego dnia już na mszę ranną pozwolono Zbigniewowi do kościelnéj kaplicy.
Czcigodny starzec arcybiskup Marcin, wedle dawnego kościelnego obyczaju, na biskupim tronie siedział za ołtarzem i tejże mszy przez kapelana swego odprawianéj słuchał. Zbigniew w owym brudnym kożuszku, w ladajakich chodakach, z włosami odrosłemi, które mu się w nieładzie jeżyły na głowie, blady, wymęczony, stał nieszczęśliwy widokiem swym istotnie serce mogąc litościwe poruszyć.
Było to przecież królewskie dziecię! — Arcybiskup Marcin znanym był z wielkiego miłosierdzia i cnoty chrześciańskiéj. Ujrzawszy tę królewską krew w takiéj poniewierce i poniżeniu, zapłakał nad losem biednego więźnia, — słyszał już o nim od staruszka O. Laurentego, który wprost doń wczora poszedł, niosąc mu obraz téj niedoli i skruchy.
Przez cały czas mszy świętéj, arcybiskup patrzał na królewicza, po kilkakroć ocierając oczy.
Gdy się msza skończyła, odprowadzono jeńca nazad, ale miał już opiekuna i obrońcę.
Tegoż dnia arcybiskup wezwał do siebie starostę grodowego, dla którego najwyższy dostojnik duchowny królestwa, na równi był z królem. Należała mu taż sama cześć i posłuszeństwo.
Począł go badać staruszek o więźnia, dając do zrozumienia, że choć rozkazy Sieciecha ostre i surowe były, miłość chrześciańska ulżyć losowi królewskiego syna nakazywała.
Rada arcypasterza była rozkazem. Za nią wnet poszło i lepsze łoże, i odzież nowa, i strawa znośniejsza. Zwycięzko na to wszystko ukazywał Zahoniowi królewicz, ale gdy O. Laurenty przychodził, lub kto z zamkowéj straży go odwiedzał, wracał do smutku i pokory, wydając się im niewinnym barankiem i ofiarą.
Gdy znowu kiedyś przybył O. Laurenty, począł mu obszernie opisywać królewicz niemal ze łzami, jaką przemocą, mimo próśb i zaklęć z klasztoru go wyrwano, jaką nad nim w obozie tyranję wywierano, zmuszając do powstania przeciwko ojcu własnemu.
Poruszył tém do głębi staruszka, który zupełnie mu uwierzywszy, starał się go pocieszyć.
Rozeszła się potém po zamku wieść, jakiego to bogobojnego młodziana trzymano w srogiej kaźni z winy tych zdrajców, co za narzędzie go używszy, sami wprawdzie marnie zginęli, ale królewiczowi świat zawiązali.
Oburzał się nadewszystko arcybiskup Marcin i płakał nad sponiewieraną krwią królewską, a gdy mógł potajemnie ze stołu swojego posyłał jedzenie i droższe nad nie słowa otuchy i nadziei.
Arcybiskup Marcin stał na czele duchowieństwa polskiego, tak jak kościół Gnieźnieński był matką wszystkich innych w kraju całym; na równi z królewską była powaga jego i władza, a poniekąd nawet przechodziła ją, gdy szło o sprawy wiary i sumienia.
Pobożny król, chociaż ulegał ślepo Sieciechowi posłuszniejszym jeszcze kościołowi być musiał. Uczył przykład Szczodrego świeży jeszcze, uległości dla duchownéj władzy.
Na tę miłość jaką sobie pozyskał, zarabiał Zbigniew nadzwyczajną pokorą i rezygnacją. Słuchając mszy świętéj, najczęściéj w obec arcybiskupa korzył się, padał na ziemię, wzdychał i łzy ocierał, a wróciwszy do izby, gdy nikogo nie było oprócz Zahonia, śmiał się przechwalając przed nim, jak chytrze umiał sprawę swoją prowadzić.
— Nie będziesz żałował, — mówił mu, — żeś się przy mnie został, obaczysz, że postawię na swoim. Wszedłem tu prawda, w odartym kożuszku, a wyjdę w szkarłacie, jak synowi królewskiemu przystało. Wówczas ci się też bieda teraźniejsza nagrodzi.
Zahoń w końcu już w to uwierzył.
Tak stały rzeczy, gdy jednego rana ów wierny towarzysz powróciwszy do izby z podwórca, długo przed ogniem stał w zamyśleniu jak osłupiały, potém nagle zwracając się do pana, zawołał.
— Miłościwy panie! Czy też to może być, żebym ja na moje oczy widział Marka Sobiejuchę?
— Kiedy? gdzie? spytał Zbigniew.
— Tutaj, dziś — odparł Zahoń.
— Marko przecie pod Kruszwicą zginął, biedaczysko — rzekł królewicz.
— Albo to on, albo rodzony brat, albo kto do niego jak dwie krople wody podobny — rzekł chłopak.
— Gdzie i jak go widziałeś? — odezwał się obojętnie Zbigniew.
— W podwórcu, tysiącznikiem nad wojskiem. Nietylko twarz, ale i głos ten sam — rzekł Zahoń.
— A on? widziałże ciebie?
— Powinien był, ale czy znać nie chciał — czy... nie wiem! mówił chłopak. Patrzał się na mnie i odwrócił.
— Toć nie on chyba — rzekł Zbigniew, — mało ludzi do siebie podobnych! Zbliżyć się było.
— Krzyczał i łajał strasznie na ludzi, w gniewie był jakimś, nie śmiałem, — rzekł chłopak. — Dziw, bo i opończa na nim taka sama...
Królewicz pokiwał głową zdumiony trochę.
— Opończę widziałeś nie człowieka — odezwał się, — oczy cię omyliły — w bitwie padł.
— A! nie — rzekł żywo Zahoń, — przed bitwą go nie stało. Trochę się pozostał w tyle, a potém go już nie widział nikt.
W parę dni potem zaciekawiony Zahoń, który widmo Markowe ścigał, przyniósł z podwórza wieść że Marko był ten sam, żyw i zdrów, ale ani znać ani gadać nie chciał z nim, bo był w służbie królewskiéj.
Kazał go do siebie przywołać Zbigniew, ale kilka dni uganiając się za nim, Zahoń zbliżyć się doń nie mógł, a gdy wreszcie sam na sam, w cztery oczy go przydybał, Marko mu rzekł ze złością.
— Idź precz! znać was nie chcę.
Rozgniewał się królewicz i począł odgrażać. W kilka dni jednak po tém zarzeczeniu się Marko zmiarkować musiał, że niebezpiecznie było syna królewskiego się zapierać, aby przez niego nie być wydanym. Sam przystąpił do Zahonia i zapowiedział mu, że się którego dnia na straż do nich wyprosi i z królewiczem zobaczy. Tak się też stało. Po głosie poznał Zbigniew zaraz gadatliwego Marka, który do niego wszedłszy, naprzód od tego począł, że wszystkie kąty przepatrzył. Kraty w oknach mocował, zasuwy probował, a dopiero ludzi swych porozsyławszy, do rozmowy się stawił.
— Jakżeś ty się ocalił? — zapytał go królewicz.
— Wyraźną łaską i cudem Bożym, a patrona mojego Ewangelisty opieką, — zawołał Sobiejucha ręce składając i wywracając oczy. Do tylnéj straży docierałem, aby zobaczyć co się tam dzieje, gdy pierwszy zostałem napadnięty przez cały ufiec... Dwudziestu położyłem trupem broniąc się, tymczasem z tyłu ciął mnie w łeb ogromny gbur, aż mi czerep na dwoje rozpłatał, padłem jak nieżywy na pobojowisku. Szczęściem krzyknąłem lecąc na ziemię. — Ratuj Marku święty, i dwie połowy czerepa rękami ścisnąłem, a w téj chwili natychmiast się zrosły... cudem! a tu jak poczęli mnie końmi tratować, trupy na mnie walić, myślałem, że ostatnia przyszła godzina. Zostało mi tylko tyle luzu, żem miał czém oddychać. Leżałem tak przyczaiwszy się do nocy; dopierom pociemku się wydobył, konia pochwyciłem rannego w miasteczku, z którego trzewa wyszły. Włożyłem mu je nazad, zawiązałem chustą i na nim bez tchu leciałem dwie doby, nie jedząc i nie pijąc.
Dopadłem w lesie chaty litościwych ludzi i baby, która się na zielu znała, jak zaczęła mnie smarować, we dwa dni postawiła na nogi.
Sobiejucha tchnął mocno i kaszlnął.
— Co było robić! — dodał — przystałem do królewskiego wojska — człowiek musi żyć — ale to hołota!!
Opowiadał przytém Marko różne rzeczy o koniu i o sobie takie, iż naprawdę cudu trzeba było, aby się one stać mogły. A pamięć mu się jakoś tak zmięszała, od owego rozpłatania czerepa, że za każdą razą coraz inaczéj przygody swe opisywał.
Z mowy i całego obejścia się Sobiejuchy znać było, że równie się musiał obawiać popaść u starosty w podejrzenie, jak u Zbigniewa w niełaskę.
Zabawiwszy tu krótko począł się wymykać, obawiał się bowiem, że mu niedowierzano, i niezmiernie ostrożnym być musiał.
Nie było go potém widać długo, a gdy Zahoń spotkawszy się z nim w podwórzu zapraszał aby przyszedł, wymawiał się tém i owém, przysięgając, iż nań oko mają, że mu nie wierzą, i że dla wielu nieprzyjaciół i zazdrosnych musi się na każdy krok swój oglądać.
Niewdzięczność ta Marka nie wiele obchodziła królewicza, nagradzała się ona sowicie coraz większą łaską arcybiskupa Marcina, który nad dzieckiem królewskiem łzy ronił, widząc je ciągle tak pobożnie modlącem się pokorném i cichém.
Powoli za jego wstawieniem się do starosty, los Zbigniewa polepszał się ciągle. Nie broniono mu chodzić do kościoła, a niekiedy przy dozorze po podwórcach ku wałom się przechadzać.
Arcybiskup posłał mu krzyżyk przez siebie poświęcony i o święte relikwje otarty; nareszcie gdy raz z kościoła wychodził, spotkał królewicz niespodzianie sędziwego starca na drodze.
Zatrzymał się O. Marcin i zbliżył ku więźniowi, nad którym tak wielką miał litość. Zbigniew przyszedł rękę jego ucałować, prosząc o błogosławieństwo przybrał postawę tak uniżoną i zbolałą, że arcybiskup bardziéj jeszcze uczuł się przejęty losem jego.
— Nie trać nadziei dziecko moje — odezwał się doń pocichu zakreślając krzyż nad głową jego — Bóg próbuje człowieka, przez cierpienie go prowadząc do doskonałości, a gdy widzi serce czyste, odejmuje brzemię i łaskę swą spuszcza na niego. Nie trać nadziei dziecko moje!
Powtórzywszy te słowa, oddalił się starzec świątobliwy. Zbigniew uradowany powrócił do izb swoich, ledwie w sobie mogąc radość utrzymać. Ulubieńca Zahonia poklepał po ramieniu i szepnął mu.
— Terazem pewien, że wyjdę z tego zwycięzko! Arcybiskup nie darmo nadzieję mieć każe. Ma on ucho królewskie. Choćby Sieciech stokroć do surowości namawiał, przemoże arcybiskup skłaniając do przebaczenia.
Ha! — krzyknął unosząc się — naówczas dopiero zagramy z Sieciechem, zagramy z Bolkiem o lepszą. Ten co siedział w więzieniu, drugich też do niego sadzać potrafi, — niech wiedzą jak to słodko żyć spętanemu.
W miarę jak arcybiskup coraz jawniéj okazywał Zbigniewowi łaskę swoją, Marko też ośmielał się przybliżać, postać niekiedy w izbie, przynieść jaki mały podarek lub posiłek. Czynił to jednak zawsze tak ostrożnie, że go prędzéj o srogość niż o słabość dla więźnia posądzić było można.
Zbigniew jak przyczajone zwierzę, które się w kłąb zwija, chowając zęby i pazury, samą pokorą i niewinnością okazywać się umiał. Wiedząc że się tém przypodoba staruszkowi, w nabożeństwie szczególną okazywał gorliwość, a ilekroć przy wyjściu z kościoła mógł się do niego odezwać, opowiadał o swéj miłości dla ojca, dla rodziny, o sieroctwie swém, zaręczając, iż nic nie pragnął oprócz spokoju, aby dziełami miłosierdzia Boga mógł chwalić i za ocalenie swe dziękować.
Po każdem takiem wystąpieniu powróciwszy do izby, królewicz śmiał się do Zahonia, który mu uśmiechem odpowiadał i zwierzał się przyszłych myśli.
— Zapłacą oni za moją niewolę! mówił do wiernego sługi, liczę i zbieram co mi się od nich należy! — Jak w piśmie stoi, odbiorę od nich ząb za ząb, oko za oko, nie daruję nikomu!
Zamiast wdzięczności dla sędziwego arcybiskupa, Zbigniew szydził z jego łatwowierności, wyśmiewał dobroduszność, naśladował ruchy i głos jego, rozczulenie i płacz, co głupkowatego Zahonia niewymownie bawiło.
W takiem życiu dość jednostajném dnie w Gnieźnie upływały. Gdy Sieciech wojewoda, Skarbimierz lub kto inny ze starszyzny na gród przybywał, zamykano więźnia i wychodzić mu nie dawano. Po wyjeździe ich wracał do pewnéj swobody i w środku zamku obracał się jak chciał.
Lecz rok, dwa, może dłużéj nawet z nadzieją przeżyć takiem życiem ciężko. Rachuba na arcybiskupa zrazu pewna, zaczynała się coraz mniéj prawdopodobną okazywać — bo skutku żadnego nie miały obietnice — ponawiał staruszek przyrzeczenia jakieś nieoznaczone — głuche, nie mówiąc ani kiedy, ani jak się one spełnić mogą. Z wielkiéj radości Zbigniew wpadał w rozpacz i zwątpienie. Snuło mu się już po głowie, nie spuszczając na żadne obietnice, wydobyć się z zamku pokryjomu, zbiedz na Pomorze, gdzie się zawsze znaleść sprzymierzeńców spodziewał — albo się schronić do Czech, które mu pomódz były powinne.
Zahoniowi już był nawet polecił ludzi sobie jednać i szukać środków do ucieczki, ale chłopię bojaźliwe i niezręczne do podobnéj roboty wcale się nie zdało. Łajanie i szyderstwa z niego nie pomagały; przybity niemi stawał się jeszcze mniéj obrotnym.
Z Markiem, jak się okazało z próby, ani mówić było o tém można.
W tém rozeszła się wieść, że w roku tym, dnia pierwszego Maja, w święto apostołów Filipa i Jakóba, kończąca się w Gnieźnie katedra, poświęcona być miała uroczyście. Na dzień ten zjechać miał z Płocka król Władysław, królowa, Bolko, Sieciech i wszyscy niemal biskupi z kraju całego.
Zdało się Zbigniewowi, iż arcybiskup ten właśnie dzień wybrać może, aby za nim do rodzica przemówić i przebaczenie mu wyjednać.
O. Marcin wyraźnie dnia tego nie oznaczył, ale się kazał domyślać, iż chwila stanowcza się zbliżała.
Rok to był wcześniejszego ciepła niż zwyczajne lata. W kwietniu już naprzód zielonością podszyły się lasy, zazieleniały strumieni brzegi, posrebrzyły łozy, wierzby bujno puściły, brzozy rozpękać zaczęły, słońce dogrzéwać, a choć czasem jeszcze, po cieple przedwczesném zerwała się burza i sypnęła krupami zmarzłemi, ubieliła ziemię na chwilę, słońce wnet powracało zwycięzkie, niszcząc ostatnie zimy ślady.
W końcu miesiąca już tylko dęby stały napęczniałe a ostrożne, resztka drzew młodemi listkami i zielonością żywą się ubrała.
Ozime siéwy na małych pólkach, gęstą zielenią zaścielały ziemię jak kobiercem, po lasach zawodziło ptastwo pieśni wiosenne, a po kotlinach widzieć już było można marcowe zajączki małe, z panią matką uczące się kociego tańca.
Piękne te dni młodéj wiosny wybrał właśnie arcybiskup Marcin Zabawa do poświęcenia swojego ukochanego kościoła, w którym znów, cudem ocalone zwłoki świętego Wojciecha ku czci wiernych wystawione były. Radowało się serce świątobliwego starca iż wielkie dzieło mógł dokonać, pierwszy ów kościół główny Mieczysława i Dubrawki podnieść z gruzów, przyozdobić, piękniejszym jeszcze uczynić niż był wprzódy.
Mąż to był święty ów starzec, który o niczém więcéj oprócz chwały Bożéj a miłosiernych uczynków nie myślał, a cnotą swą wyniósł się tak wysoko, bo ta choć zazdrość obudza, w końcu złych nawet potęgą swą zwycięża.
Arcybiskupie jego dostojeństwo było prawdziwem „brzemieniem za grzechy” (onus pro peccatis), bo, choć wysoko stała ona pierwsza katedra w ziemiach polskich, spokoju na niéj, ani rozkoszy zażyć nie było można. W ruinach leżały kościoły, pustkami klasztory, zdziczałemu ludowi na nowo apostołować musiano, a duchowieństwo z różnych narodowości i rozmaitych ludzi złożone, surowéj do utrzymania w karności potrzebowało dłoni. Gdzieniegdzie wkradało się rozprzężenie, podnosiła głowę samowola, tak że do stolicy rzymskiéj odwoływać się musiano, i z jéj ramienia zesłanemi nowy wprowadzać porządek.
Oprócz starania o dusze, arcybiskup świeckich téż spraw zaniedbywać nie mógł. W rozdzielonem państwie, którém Sieciech rządził, usiłując je zlać w jedno, nieustannie zwaśnionych z nim nieprzyjaciół, powstających przeciw niemu podwładnych waśnie godzić przychodziło, zażegnywać burze.
Król dobry był lecz słaby, królowa płocha i na swe dostojeństwo nie baczna a rodem cesarskim dumna, w rodzinie pańskiéj gotowały się zatargi lub gorszy może nad nie zamach na władzę... Sieciecha potęga rosła, wiedzieli wszyscy iż panowanie sobie przywłaszczyć pragnie i pory tylko sposobnéj czeka. Wszystko to arcybiskup z wysokości powagi swéj i duchownéj władzy musiał hamować, powstrzymywać, przewidywać i zapobiegać złemu.
Mąż był ducha apostolskiego, wiary gorącéj, prostoty obyczaju wielkiéj, który nie mądrością ziemską i rachubą ludzką, ale odwieczną prawdą drogi swoje torował. Téj on nie zrzekał się nigdy choćby na pozór z ludzkim rozumem nie była w zgodzie.
Źle czynić aby dobrego dokonać nie umiał: wierzył iż cnota owoc wydać musi zbawienny a światłość nad ciemnościami zwycięży.
Z uśmiechem prawie dziecinnym na ustach, bez gniewu w sercu, bo tego nie znał, mąż prawy głosił prawdę i stał przy niej wiernie. Sam żył jako najuboższy kapłan, nie potrzebując dla siebie nic, dla kościoła wymagając wiele, dla biednych oddając, jak ów patron, którego nosił imie, nietylko płaszcz, lecz choćby nawet koszulę. Od złych odwracał się, ale się nad niemi litował i za nich się modlił. W zło zaś nie rad wierzył i nie widział go chętnie, zawsze sobie czémś dobrém, a zwichniętém tłumacząc postępki ludzkie.
W jego sercu Zbigniew znalazł litość dla siebie i usprawiedliwienie. Bolał arcybiskup nad tém że król dziecko własne dręczył, widząc w tém raczéj dzieło Sieciecha niż rodzica.
Nie mylił się w tém starzec pobożny.
Już na dni kilka przededniem SS. apostołów Filipa i Jakóba na zamku Gnieźnieńskim widać i czuć było gotującą się uroczystość wielką. Gości, duchowieństwa świeckiego i zakonnego spodziewano się wielu. Dla króla i królowéj sposobiono dworzec stary, po czeskiéj napaści odbudowany, dla braci biskupów, gospodarz własne domostwa gotował. W podwórcach dla mnogich dworów i czeladzi namioty stanąć miały. Drogę z zamku do kościoła wysadzono młodą brzeziną, ozieleniono nią budowle, posieczoną jedliną i kosaciem wysypywano drogi dokoła.
Wszystko się cieszyło i radowało uroczystości a szczególniéj duchowieństwo, które ze wszystkich ziem, klasztorów, grodów przypływało na wesołe świątki.
Staruszek nieustannie prawie siedział w kościele, albo go obchodził, czuwając nad tą swą oblubienicą, coraz jeszcze coś starając się przyczynić ku jéj ozdobie i blaskowi.
Niestety! — nie były to już czasy owe Bolesława Wielkiego, gdy złoto stosami brył leżało po skarbcach, gdy się go tysiące grzywien rozdawało kościołom na olbrzymie krzyże, na grube blachy do obicia ołtarzów, na naczynia do ofiar świętych. Mimo pobożności króla, nie przynosiły mu wojny jego takich łupów, aby z nich dziesięcina mogła ozłocić świątynie. Owych porwanych przez Czechów krucyfiksów złotych, zasłon ołtarzowych, pod których brzemieniem łamały się wozy, nie było z czego ulać na nowo. Świeciła jednak nowa katedra i kruszcem i kunsztem przybrana, zawieszona oponami, kobiercami wysłana: obrazy ozdobnemi jaśniejąca.
Wielki ołtarz, nad którym w powietrzu unosił się zawieszony gołąb, godło ducha świętego, niebieską szklistą emalją okryty, stał nieco od chóru odsunięty. Poza nim ławy były dla duchownych, tron dla biskupa, pulpit ozdobny dla śpiewaka. Tu spoczywała olbrzymia księga, skarb drogi, z któréj czytano pieśni.
Przodem odgradzała ołtarz galeria ciężka srebrnemi obita blachami, presbiteryum od kościoła dzieląca, na któréj ogromne sterczały świeczniki. Nad nią w górze na tęczy widać było, jakby w niebiosach rozpięty krzyż z obrazem ukrzyżowanego Zbawiciela, pod którym dwie boleściwe stały postacie ze załamanemi rękami, matka niepocieszona i uczeń najmilejszy.
W pośrodku kościoła widać było, na nizkich a grubych słupkach leżący grobowy kamień Dubrawki. Święte relikwje Wojciecha, leżały, wedle prastarego obyczaju, w Krypcie podziemnéj pod wielkim ołtarzem.
Świeczniki srébrne, na których jakby splecione węże i zwyciężone poczwary wiły się zmuszone służyć światłu, obrusy śnieżne, kapy szyte perłami, okryte złotem, miała już katedra, a zakrystja była bogato zasposobiona. Składali się na nią wszyscy, świeccy i kapłani. Dzwony z blachy ukuto na nowo i głosy ich znowu wołały do modlitwy, budząc u pospolitego gminu gdy się ozwały poważne grozę, poszanowanie i przestrach.
Pogańskich jeszcze na pół obyczajów ludzie, słysząc to powietrzne wołanie, szli posłuszni do kościoła, czując się jakby ciągnieni czarodziejską siłą. W głosie tym było zarazem błogosławieństwo i groźba.
W przededniu wielkiéj uroczystości arcybiskup mszę odprawiając zapłakał łzami radości wielkiéj; iż Bóg mu dał doczekać chwili téj a odchodząc od ołtarza usta jego mimowolnie wymówiły przypomniane słowa Symeonowe.
— Nunc dimitte animam meam. (Teraz odpuść panie, duszę moją).
Gdy to mówił oczy jego padły na klęczącego zboku, w przyodziewku ubogim, z głową spuszczoną, z rękami złożonemi, królewicza Zbigniewa który się zarazem zdawał modlić i płakać. Przechodząc około niego stanął biskup, położył mu rękę na głowie, i szepnął.
— Nie trać nadziei, dziecko moje, chwila jest blizką.
Rzekłszy to odszedł. Zbigniew niedługo już potrwawszy w modlitwie, wstał i do izby powrócił. Z téj już mu teraz wychodzić nie miało być wolno, dopóki król, dwór jego, Bolko i Sieciech znajdowali się w Gnieźnie. Okna jéj żakratowane wychodziły na boczne podwórze, widać z nich tylko było wrota zamkowe i drogę do dworca w części, tak że z zakrat swych mógł więzień policzyć przybywających. Na chwilę téż nie oddalał się od okna.
Około południa już mnożyć się zaczęły orszaki, biskupie naprzód, gdyż Wrocławski, Kruszwicki, Poznański i Krakowski na uroczystość przybywali, rycerskie potém, wojewody Sieciecha, równający się królewskiemu, Skarbimierza, młodego Zelisława Beliny i wielu innych panów dostojnych.
Nad wieczór wreszcie poznał, albo się raczéj domyślił Zbigniew dworu króla ojca swego, naprzeciw którego duchowieństwo wyszło z krzyżem i pieśnią, rycerstwo z okrzykami, i dzwony kościelne ozwały się witając go radośnie.
Zdala postrzegł postać przygarbioną na koniu i świetny orszak królowéj, około któréj młodzież najpiękniejsza i najwykwintniéj strojna zniemiecka się zwijała i Bolkową drużynę młodą, zbrojną, rycersko wyglądającą, na któréj widok wstrząsł się cały zazdrością i gniewem.
A miał zaprawdę czego mu zazdrościć, bo nic piękniejszem być nie mogło nad ten świetny orszak młodego pana, w którego oczach płonęło wesołe męztwo. Miał już naówczas Bolko, wzorem Bolesława W. dwunastu towarzyszów dobranych wiekiem, postawą, dzielnością, którzy składali nieodstępny dwór jego, towarzyszyli mu wszędzie. Mieczyk pański wiózł ulubiony Pruszynka, dawno już wyleczony, tarczę drugi, proporczyk trzeci; za niemi jechała służba, wszystko raźna, młoda i ochocza.
Bolko nad niemi wszystkiemi królował, jeśli nie urodą to blaskiem jakimś, który bił od niego, siłą, która w nim mieszkała.
Przed jego ognistem, niemal dziecięcem wejrzeniem, nieraz starsi, sam Sieciech nawet, oczy spuszczali, bo zdawał się im w duszy czytać tym czystym wzrokiem niewinnego wieku i dobywać z jéj głębin, ukryte w nich tajemnice.
Wojsław Ochmistrz królewicza, ciężki człek, ledwie za tą lekką jazdą poskakującą nadążał, choć konia pod sobą miał dzielnego, a sam téż sprawiał się na nim jak na rycerza przystało. Wiek i tusza już go nieobrotnym czyniły, dlatego królewicza zawsze za zbytni pośpiech strofował, nietylko w obrotach, ale w myślach i postanowieniach. Był bowiem w istocie Bolko pochopny pierwszym wrażeniom, rączy do zbytku i niepohamowany, a często się zapędzał za daleko, nie patrząc za siebie. I wierzył ludziom do zbytku łacno, a słowo padało nań jak iskra na wysuszone pruchno, wnet je zmieniając w żarzewie.
Wojsław hamował go, lecz ognistéj natury téj nic zmienić już nie mogło; życie ją coraz namiętniejszą czyniło, bo w nim spoczynku nie miał nigdy i nigdy do rozwagi czasu.
Sieciech, gdy zdala nań patrzył brew mu się jeżyła; nie w smak mu była ta krew kipiąca, która i na niego wylać się mogła.
Z szyderskim uśmiechem, gdy Wojsław się uskarżał na popędliwość królewicza, Sieciech odpowiadał półgębkiem.
— Nie będzie winy niczyjéj, gdy się gdzie na oszczep Pomorca natknie i zginie! — Tak zwykle kończą ci zapamiętali.
Sieciechowi może, koniec taki byłby na rękę wypadł i niebardzo nastawał, aby go hamować. Jedno dziecię królewskie skazane było i zamknięte, drugie samo na zgubę się mogło nastręczyć, naówczas Sieciech całe owo królestwo miał w dłoni. Król dogorywał i w oczach gasnął, królowa miłowała pięknego wojewodę, nieprzyjaciół miał mnogich ale bezsilnych, wojsko liczne, wszystkie grody poobsadzane bratankami, stryjecznemi, ciotecznemi, powinowatemi, ludźmi których on wyprowadził z niczego, dla których górą trzymał przynętę, jak ptakowi myśliwemu mięso, gdy ma z berła lecieć na upatrzone ptaszę.
Gdy przy dźwięku dzwonów, graniu rogów i okrzykach król na zamek wciągnął, naprzód zsiadł przed kościołem, aby się w nim pomodlić. Wprędce potém pieszo go na zamek wiedziono: dwu komorników słabego pana podręce podtrzymywało.
Ci co króla Władysława nie widzieli dawno, litowali mu się spojrzawszy nań; blady był jakby krwi w nim już nie stało, a mimo otaczającego wesela smutny i przybity. Tylko gdy na Sieciecha swego spojrzał, na tę otuchę i podporę, twarz mu się nieco rozpogadzała.
Sieciech dnia tego podobniejszym był sam do króla, niż do wodza stojącego pod rozkazami pańskiemi; on tu rozrządzał, on władał, jemu w oczy patrzano, i skinienia słuchano. W pośród wszystkich górował i postawą i twarzą i ubiorem wspaniałym, bo nawet płaszcz na ramiona wdział, nie mogąc szkarłatu podbity nim, a zbroję miał świecącą srebrnemi gwoździami i łańcuch na szyi z wizerunkiem króla taki sam, jaki jeden tylko Bolko, syn królewski nosił.
W pięknéj, męzkiéj jego twarzy widać było zarazem rycerza, silnéj woli dostojnika i zalotnego człeka, który sobie serca chciał jednać. Gdy nań nikt nie patrzał, przybierała ona wyraz przebiegłości i szyderstwa. Śmiechem rad pokrywał mądrość swą, z którą się nie zdradzał, chętniéj udając nie wiele o co dbającego człowieka.
Na zamku gotowe już czekały stoły, służba z pochodniami dokoła. Dla króla i królowéj osobne siedzenia szkarłatem obite na podwyższeniu stały. Bolko ze swemi u wielkiego stołu miał zasiadać, duchowieństwo starsze przy królu i królowéj, jako im równe, miejsca zabrało: młodszy kler przodował u drugich stołów. Zwyczaj to był od Mieszka jeszcze zaprowadzony, że z książęty ich równano.
Przytomność króla i biskupów, nie bardzo się głośno dała biesiadującym weselić, skromnie i zcicha rozmawiano. Uczta téż, z powodu obchodzonéj wigilii, postna, wkrótce się zakończyła.
Wnet i znużeni drogą rozchodzić się poczęli każdy do izby sobie wyznaczonéj, a Bolko z towarzyszami w podworce i na zamczysko, dokąd piękna, spokojna noc wiosenna wyzywała.
Sieciech, który królowi służył razem z podkomorzemi i podczaszym, oko miał na wsze strony. Znał wszystkich, patrzał wszędzie bystro, jakby z twarzy myśli odgadywać chciał i czytać.
W chwili, gdy króla wiedziono na spoczynek, skinął nań arcybiskup, Sieciech z poszanowaniem zbliżył się do niego.
— Dajcie mi ucho na chwilę, odezwał się staruszek — potrzebuję mówić z wami.
— Dzisiaj? — spytał wojewoda.
— Tak jest, dziś jeszcze, jest tego wielka potrzeba.
Spojrzał nań Sieciech ciekawie, skłonił się i odprowadziwszy królestwo oboje, wrócił do arcybiskupa, który sam już z kapelanem w pustéj izbie nań oczekiwał.
Gdy się wojewoda ukazał, skinął na towarzysza swego biskup aby się oddalił. Sieciech stał przed nim, — piękne starca oblicze ubłogosławione było radością téj uroczystéj życia godziny.
— Wojewodo — zawołał — od was zależy abym jutro szczęśliwym był jako nigdy.
— Odemnie? — zapytał Sieciech.
— Tak, bo wy władzę macie wielką nad sercem pana naszego, a potrzeba mi je skłonić do miłosierdzia.
Sieciech niespokojnie się poruszył, twarz zmarszczył, skłonił się.
— Król dla was, Ojcze przewielebny, uczyni i bezemnie, czego żądać będziecie.
— Bez was lub przeciw wam król albo nieuczyni nic, albo uczynioném gryźć się będzie, gdyż słusznie w was szanuje podporę tronu swojego, rzekł starzec.
— Pierwszym sługą jestem — odparł Sieciech.
— Bądźcież doradcą — dobrym, mówił O. Marcin. — Kto miłosierdzie czyni, temu ono będzie uczynionem.
Popatrzał sędziwy biskup na Sieciecha, lecz wejrzawszy nań, pogoda z jego twarzy ustąpiła, rozlał się po niéj frasunek. Zawahał się ze stanowczém słowem.
Po chwili milczenia, począł powoli.
— Niesłuszném jest, że król jedno dziecko swoje drugiemu poświęca i srogo karze niewinnego, którego źli ludzie popchnęli do błędu: Dla Zbigniewa potrzeba prosić miłosierdzia i przebaczenia.
Wojewoda brwi ściągając groźno, cofnął się krokiem.
— Ojcze przewielebny — odezwał się, — kapłanem jesteście, pasterzem naszym duchownym, żyjecie w Bogu a naszego złego świata mało znacie. Zbigniewa rozdrażniwszy wypuścić jest to zwierzęciu dzikiemu dać wolność. Będzie godził na ojca, na brata, na mnie, byle siłę pozyskał mścić się zechce, państwo zakłóci.
Być to nie może! — nie może!
— A ja wam powiadam, wojewodo, — rzekł starzec spokojnie, — iż to się stać powinno. Niech król nasz bogobojny nie ma na sumieniu krzywdy dziecka własnego. Więzień przez długi czas był pod oczyma mojemi, patrzałem nań; pobożny jest, cichy, biedny, i będzie wdzięcznym i posłusznym. Nietylko ja, ale i wielu duchownych i świeckich prosić chcą o to króla, aby dziecku nie dał ginąć i pomsty Bożej nie ściągał na głowę swą i królestwo całe. Niewinnego łza waży wiele na szali sprawiedliwości.
— Lecz on winowajcą jest i wichrzycielem! — odparł Sieciech oburzony.
— Gdyby nawet nim był, młodość, niedoświadczenie i kara jaką poniósł starczyłyby już do obmycia go z winy — zawołał arcybiskup.
Na wojewodzie prośby te i dowodzenia, nie zdały się żadnego czynić wrażenia.
— Ojcze przewielebny — rzekł Sieciech skłaniając głowę przed starcem — czyńcie jako chcecie, ja mojego słowa nie dorzucę, nie zgodzę się na to, aby gadzinę puszczać, gdy się ją zdusić może i ma w ręku, królestwo się rozpadnie, a nieprzyjaciele moi i króla, przystaną doń jak do chorągwi.
— Próżne to są obawy, — przerwał O. Marcin. — Mówicie o nim nie znając go. Pokorne chłopię jest.
— A na swobodzie zuchwałem się stanie — dodał Sieciech.
— Pomocy więc swéj odmawiacie mi, — zapytał staruszek łagodnie, wojewodo, panie miły, pomnijcie słowa Chrystusowe, które miłosierdzie, przebaczenie i litość nakazują, to prawo nasze.
Sieciech milczał długo smutny.
— Nietylko prosić za nim niemogę, — odezwał się, — ale mówić będę przeciw niemu. Wyznaję to otwarcie. Sprawą duchownych jest rozgrzészać, my miecz trzymamy, abyśmy karali.
Blada twarz staruszka zarumieniła się, podniósł się nieco, drgnął i hamując się mówić począł.
— Mądrość wasza jest z tego świata, fałszywa, zgubna i omylna. Przeto mówię wam, zawiodą was rachuby i gdzie zbawienia szukacie, znajdziecie upadek. Nie jest daném człowiekowi widzieć naprzód, a kto myśli że widzi przyszłość myli się, i kto sądzi że zapanuje losowi, łudzi się, a ten tylko kto słucha głosu prawdy i idzie za nim, dojdzie do celu.
Jesteście wojownikiem i wodzem wielkim, macie w ręku wojska i skarby, władzę i siłę, nie myślcie przeto ażebyście wszechmocnemi byli. Bóg jeden wszechmocny. Gdy on rzecze w proch się obróci wszystko.
— Ojcze przewielebny — przerwał wojewoda — przebaczcie mi. Nie sprzeciwiałbym się woli waszéj, gdybym nie widział niebezpieczeństwa. Króla uspokajać potrzeba a nie poruszać — chory jest, znękany.
— Najlepiéj go uspokoi, gdy sumieniowi uczyni zadość — odparł arcybiskup.
Sieciech potrząsł głową.
— Pokoju mieć nie będziemy — rzekł, — zawre wszystko i zamąci się, Ojcze, zlitujcie się.
— Mylisz się, dziecko moje — przerwał O. Marcin — ukoi się wszystko gdy sprawiedliwości zadość się uczyni.
— Ojcze! nie czyńcie tego! — nie czyńcie! — odezwał się gorąco Sieciech, schylając się do ręki jego.
Arcybiskup zlekka rękę usunął.
— Uczynię co mi mój obowiązek kapłański nakazuje, co każe sumienie, — rzekł spokojnie, niech będzie co chce, a niech się stanie sprawiedliwość!
To mówiąc powstał starzec podrażniony mocno, skinąwszy na stojącego w dali kapelana i niezwróciwszy się już ku Sieciechowi, który stał blady i gniewny, hamując się tylko poszanowaniem dla duchownego należném — wyszedł z izby.
Wojewoda postawszy chwilę, zawrócił się, niepewien zrazu dokąd ma iść. Podszedł ku sypialni króla, ale tam O. Lambert głośno pacierze odmawiał, czasu których wchodzić nie było można.
Gdy się to działo w wielkiéj izbie gościnnéj, Bolko ze swą drużyną szedł w dziedzińce zamkowe, ciekaw wszystkiego co spotykał.
Śmiejąc się szli opatrując każdy kąt, zaglądając we drzwi wszystkie, mierzyli place na których wyścigi odbywać było można, liczyli ileby ludu mógł objąć gród oblężony. Wojna i wojenne sprawy były im ciągle na myśli.
Ktoś z towarzyszów opowiadał stare Gniezna dzieje i co między ludźmi o założeniu grodu chodziło. Postępowali tak rozpatrując się w starych domostwach, w przybudówkach nowych. Wieczornemu mrokowi przyświecająca łuna zachodnia dość dobrze jeszcze rozpatrywać się dawała, a księżyc już z drugiéj strony białemi promieniami rozbijał ciemności.
Idąc tak Bolko podniósł oczy i ujrzał przed sobą nagle z zakrat okna drewnianych wyglądającą twarz.
Raz tylko w życiu przemknęła mu się ona przed oczyma na pobojowisku Kruszwickiem, spotkał się z nią na chwilkę, i zamienił spojrzenie, które było jakby wyzwaniem do wiekuistego boju. Utkwiły mu jednak w pamięci te złe oczy, Bolko miał je teraz znów przed sobą. Przeczuwał brata.
Zbigniew domyślił się go także, pobladł i drgnął, chciał się cofnąć, duma nie pozwoliła, pozostał w miejscu, aby nie okazać obawy.
Bolko wlepił w niego oczy błyszczące, patrzali tak długo oko w oko, wejrzeniem mówiąc do siebie; naostatek Zbigniew osłabł, zadrżał i spuścił powieki. Nie mógł wytrzymać tego spojrzenia jasnego, gorącego, które nie taiło się z niczém, wybuchało myślą swą całą, czuciem całém.
Ci co otaczali królewicza, zrozumiéć nie mogli tego wpatrzenia się w postać jakąś bladą, nieznaną, która dla nich powszednią, nikczemną zdawała się istotą, niegodną pańskiego wzroku.
Spoglądali na Bolka pytając go co w niéj znalazł iż go zatrzymała, to przypatrywali się więźniowi chcąc dojść co w nim było tak dziwnego, by godzien był ciekawości.
Milcząc stali za królewiczem, szepcząc między sobą i rozpytując się, ktoby to mógł być? Nikt go nie znał.
Bolko prawie pewien był że spotkał brata, choć znaleść go tu się nie spodziewał. Zapomniano o nim na dworze.
Sam nie wiedział jakie się w nim obudziło uczucie na widok téj istoty wynędzniałéj, wybladłéj, z włosem najeżoném, zamkniętéj za kratą — co, dla miłującego swobodę Bolka, sroższą się zdało kaźnią nad śmierć samą.
Budziła się w nim naprzemiany litość i wstręt. Radby go był widzieć wolnym, równym, zbrojnym, nie żeby go kochać może, ale by z nim walczyć; to znowu miłosierdzie czuł nad nieszczęśliwym, który życie męczeńskie wiódł w zamknięciu.
Oba tak nieustępując wpatrywali się w siebie, Zbigniew nie cofnął się do izby; Bolko nie szedł daléj. Mimowolnie wyrwało mu się z ust.
— Ktoś ty taki?
Milczenie trwało chwilę długą, ciężki oddech tylko słychać było i ochrypły głos odpowiedział.
— A ty?
— Nie znasz mnie?
— Nie.
— Króla syn jestem, rzekł Bolko.
Zbigniew rozśmiał się złośliwie, nie był panem siebie, krew i żółć uderzyły mu do głowy.
— Byłem i ja synem króla — zawołał, a widzicie żem dziś niewolnikiem za kratą. Patrzajcie, abyście i wy tak nie skończyli.
Bolko rozśmiał się głośno.
— Ja? — zawołał ruszając ramionami, niebój się o mnie!
I dodał. — Widzieliśmy się już raz w życiu!
— Podobno — mruknął Zbigniew.
— I ty mi winieneś życie — mówił Bolko — bom ci je mógł odebrać.
— Wolałeś, bym zginął w łykach! — odparł Zbigniew.
— Nie wiedziałem co cię czeka, a krwią się twą mazać nie chciałem, — rzekł królewicz postępując bliżéj nieco ku oknu. — Żal mi ciebie.
Zbigniew widząc go zbliżającego się, cofnął się nieco za kratę. Walczył z sobą, twarz układał. Gniew, którym gorzał stłumił w sobie aby nie wybuchnął z niego i rzekł głosem cichym.
— Jeźli żałujecie mnie proście za mną!
Bolesław usłyszawszy to, stał zadumany, gdy Zbigniew rzuciwszy słowo jakby z przymusu, cofnął się od okna.
Królewicz podniósłszy oczy, nie widząc go, poszedł daléj, ale wesołość zastąpiło dumanie — towarzysze milczeli nie śmiejąc się odzywać. Kilkanaście kroków dopiero odsunąwszy się, zawołał Bolko.
— Gdybym mógł prosiłbym za nim.
— Ohydna twarz, szepnął Janko Doliwa, z za kraty wydał mi się jak zwiérz dziki. Stworzony by siedzieć za kratą.
— Straszny bo jest! — potwierdził drugi.
— Któż w więzieniu pięknym być może — zawołał Bolko wstrząsając się cały. — Grób to jest!
— Raczéj śmierć! — krzyknął Pruszynka.
Chociaż na zamku było wesoło, oni smutni się powlekli daléj, widok téj młodéj twarzy zwiędłéj za kratą, zatruł im dnia wesele.
— Gdybym był królem, — odezwał się Bolko, — a zawinił mi człowiek, dałbym mu swobodę i miecz i poszedłbym walczyć z nim a ubić go, by nie więzić. Kaźń to straszna... Zbigniewa uwolnić potrzeba.
— Wichrzyć będzie — rzekł któryś z boku — zły słyszę jest.
— Będziemy mieć sposobność do dzieł rycerskich, — zawołał Bolko — i pokonamy go. Jest że co szlachetniejszego nad walkę otwartą i boje o lepszą?...
— Na tych wam i bez Zbigniewa zbywać nie będzie śmiejąc się dorzucił Janko. — Mamy Pomorze stanie go na długo, Czechów téż, Ruś, a w ostatku Niemców cesarskich.
Weselsza rozmowa wszczęła się już o wojnach, Bolko z drużyną pociągnął na spoczynek do komnat, gdzie właśnie o cudownem oswobodzeniu napadniętego przez Pomorców Santoka, wieść radośną przyniesiono.
Późno z południa skończyła się zawczasu poczęta, długa uroczystość kościelna. Otworem stała nowa świątynia, jeszcze pełna wonności, kadzideł i jakby owiana modlitwami i pieśnią, które się w niéj rozlegały. Kilku ludzi stało we drzwiach spoglądając na lśniące ołtarze. Cisza teraz uroczysta panowała w katedrze.
Wesoły gwar dolatywał tu z zamku, gdzie uczta zastawiona była ze wspaniałością na jaką wiek ów mógł się zdobyć.
Nie była ona wykwintną, dostatek wszystko zastępował. Nawet na twarzy chorego króla promieniała radość z téj chwały Bożéj odnowionéj, pomnożonéj, ugruntowanéj tu na wieki.
W otoczeniu królowej śmieszki słychać było i żarty, Bolko rozprawiał o łowach, drudzy jeszcze o Santoku. Od wczoraj najwięcéj o nim mówiono.
Cud oswobodzenia zamku od napaści Pomorskiéj przypisywano S. Wojciechowi, który nim dawał znak, iż to co uczyniono dla kościoła jego i zwłok, miłem mu było. Opowiadano o zjawionym nocą rycerzu, który Pomorzan już wdzierających się na zamek, odegnał precz mieczem ognistym i męztwem natchnął załogę.
Był to więc dzień powszechnego wesela, a jednak twarz ku któréj oczy króla i królowéj najczęściéj się zwracały, Sieciechowa twarz groźną była dnia tego i chmurną. Niepokój błyskał w źrenicach. Nikt sobie tego wytłumaczyć nie umiał.
Król téż trwożyć się tém poczynał
Sieciech nie zwykł był łacno okazywać frasunku, nie stało się nic złego, coby jawném było, wojewoda milczący, chmurny, bezmówny musiał mieć jaką zgryzotę tajemną.
Napróżno król podnosił ku niemu oczy, wyzywające myśl lepszą, próżno królowa powoływała go ku sobie i poufale mu coś szeptała, inni téż otaczali poszanowaniem tém głębszem, że się doń trwoga mięszała, wojewoda pozostał jakim był, posępny wyraz twarzy wzmagał się jeszcze. Niekiedy z ukosa badający wzrok posyłał ku arcybiskupowi i odwracał go szybko.
O. Marcin promienił dnia tego, widać było jak niewymównie się czuł szczęśliwym; nie słyszał i niewidział co się działo wkoło niego, był jakby w niebiesiech modlitwą duszy dziękczynną.
Uczta miała się ku końcowi. Sieciech parę razy nachylił się do ucha królowi radząc mu spoczynek. Władysław posłuszny ulubieńcowi już się miał ruszyć, gdy arcybiskup podniósł się z siedzenia.
Wzrokiem powiódł po stołach, przy których zasiadali biesiadnicy, jakby ich powoływał ku sobie i ręce złożone do modlitwy podnosząc w górę, zawołał:
— Miłościwy panie, królu nasz!
Sieciech piorunującym rzucił nań wzrokiem, król usiadł zmuszając się do uśmiechu, blada twarz jego drgała obawą jakąś, oczy zwracały się ku Sieciechowi, i na arcybiskupa naprzemiany.
— Miłościwy panie i ojcze nasz, powtórzył starzec, Bóg nam dał ten dzień szczęśliwy, wielki, a ty, panie uczyń nam go dniem podwójnie drogim, dniem pokoju i łaski!
Ja i ze mną, młodsi słudzy twoi, miłujący cię, przychodzą do kolan twoich z prośbą.
Na skinienie arcybiskupa od stołów znaczna część biesiadników podniosła się tłumnie i garnąc się dokoła przed królem stanęła. Była to wprawdzie część tylko przytomnych, ale do niéj przyłączyło się duchowieństwo całe, wielu z najprzedniejszych ziemian, i wszyscy Sieciecha przeciwnicy.
Wojewoda, który stał blizko téj gromadki, tak iż zdawać się mogło że do niéj należał, cofnął się nagle, szum uczyniwszy aby na siebie obrócić uwagę i okazać że do proszących się nie łączył.
— Wszyscy jak nas tu widzisz miłościwy panie, zawołał głos podnosząc arcybiskup — błagamy cię, prosiemy, zaklinamy, uczyń miłosierdzie, zwolnij sercu własnemu, domierz sprawiedliwość i łaskę. Więźniem jest syn twój, dziecko twoje, krew twa, przypuść go do serca i łaski, przebacz mu winę, uwolnij z więzów. Daj mu swobodę i droższą nad nią miłość twoją!
Król, na którego próżno Sieciech groźnie spoglądał, z radośnym twarzy wyrazem obrócił się ku arcybiskupowi, ale drżący długo przemówić nie mógł.
Osłabły, skłonnym był do płaczu, łzy strumieniem z oczów mu się polały.
— Przebacz mu! przebacz! — wołano dokoła — kilku przyklęknęło przed królem...
Królowa blada stała, spoglądając gniewnie na Sieciecha, który rozdrażnienia nie kryjąc czekał tylko, aż się król ku niemu obróci, był bowiem pewnym, iż bez jego rady nic się stać nie może...
Im dłużéj czekał na to, tém burzył się więcéj.
Ci co z nim trzymali poczęli zwolna ustawiać się koło niego
— Czyż ojca prosić o to potrzeba? — odezwał się wreszcie król, azalibym ja nie przebaczył gdyby bezpieczeństwo państwa dopuszczało? —
Mówcie wy, sądźcie! — Nie zaburzyż to i nie zakłóci nam spokoju?
To mówiąc wzrok lękliwy podniósł ku Sieciechowi, który z głową spuszczoną stał niemy, nachmurzony, gniewny, ledwie mogąc się wstrzymać od wybuchnięcia.
— Miłościwy panie, rzekł wreszcie wyzwany wojewoda, miarkując głos, nie czyńcie tego! — nie czyńcie!
Zwierzę dzikie wypuścicie na siebie i na prawe dziecię swoje.
Król, czując że będzie popartym, śmielej nieco zwrócił się ku Sieciechowi, stając już sam w obronie Zbigniewa.
— Ten też prawym jest synem moim, pierworodnym! — zawołał głosem drżącym.
Z oczu wojewody skry się posypały, królowa rzuciła swój stół i siedzenie, podeszła bliżéj poruszona, niespokojna, król wahał się, przelękły był.
— Miłościwy panie — począł arcybiskup. W imię Chrystusa ukrzyżowanego, w imie Wojciecha świętego patrona królestwa tego, w imie świętych apostołów, których dziś uroczystość obchodzimy, zaklinam cię i błagam, usłysz głosy nasze, uczyń tak miłosierdzie jako pragniesz aby ci w dniu sądu strasznego uczynioném było.
W niepewności wielkiéj król stał strwożony, ręce które trzymał oparte na stole trzęsły się ze wzruszenia, łzy z oczów mu płynęły, gdy przez gromadę otaczającą króla przedarł się Bolko.
Z przestrachem jakiemś spojrzał nań ojciec, lękając się może wymówki, gdy szlachetne chłopię rzuciło mu się do nóg i ściskając kolana, zawołało:
— Ojcze kochany, królu miłościwy, i ja za bratem proszę a kłaniam się do stóp twoich, przebaczcie mu! — przebaczcie!
W tém Sieciech nie mogąc się powstrzymać, krzyknął głośno.
— Prosisz za tym który ci odbierze królestwa połowę, spokój zamąci, a jutro cię wyzwie na rękę.
I rozśmiał się dziko.
— Królestwa mu nie żałuję, — odparł młody królewicz — jest ich dosyć do zdobywania po świecie, wyzwania się jego nie lękam! — Będzieli śmiał burzyć się niewdzięczny, pójdziemy nań, złamiemy go, ukarzemy...
Sieciech niemal pogardliwie spojrzał na chłopaka, który po raz pierwszy wystąpił tak śmiało i oczyma rzucił wymówkę Wojsławowi, iż dopuścił a dozwolił na to zuchwalstwo.
— Czyń, miłościwy panie, jak wola twoja, — zawołał Sieciech, — ale racz pomnieć, że ja téj rady nie dawałem, żem był przeciwny i będę.
Umywam ręce. Stanie się złe, zaburzy się królestwo, zamącą ci pokój dni twoich — nie mnie winujcie.
Cofnął się w tył, król blady wahał się znowu, co miał począć. Czytał w oczach królowéj gniew i oburzenie, w oczach Sieciecha obrazę i złość; były to dwie potęgi, które nim rządziły. Tylko w swym ukochanym Bolku, w starym arcybiskupie, w duchowieństwie znajdował poparcie. Co miał czynić, nie wiedział sam... Pot oblewał mu skronie wychudłe, ręce załamał, wzdychał ciężko, oczyma, jakby wzywając ratunku, rzucał na wszystkie strony. Wolałby był nie mieć władzy w rękach, aby nie być zmuszonym do wydania wyroku.
W tém arcybiskup skinął ku braci swéj przytomnéj, wiedząc jak wielka była duchowieństwa przewaga; wystąpił Lambert biskup krakowski i przemówił do króla.
— Panie miłościwy, i ja łączę głos mój z głosem brata mojego w Chrystusie, Marcina — czyń miłosierdzie aby ci ono uczynioném było. Przebacz, uwolnij!
Za nim wystąpił poważnie Paulin Ciołek Kruszwicki pasterz, i odezwał się głosem przejętym...
— Miłościwy panie, sercu twemu ojcowskiemu folguj, a próśb naszych wysłuchaj, przebacz mu!
Stał już za nim w gotowości Dyonizy Poznański biskup, mąż w sile wieku, i zawołał głosem pełnym...
— Nie grozą ani postrachem stoją królestwa, ale łaską Bożą i cnotą ludzką. Cnotą jest miłosierdzie, łaska zyskuje się uczynkiem dobrym. Przebacz mu panie, choćby wrogiem był, zwyciężysz go miłością, przebacz!
Naostatek mniéj pewnym krokiem, na skinienie arcybiskupa wysunął się i Filip Doliwa biskup płocki, głosem cichym, powtarzając za drugiemi nieśmiało.
— Przebacz mu panie!
Niektórzy się do nóg schylili, król płakał i łzy ocierał.
Sieciechowi druhowie i poplecznicy, których on napróżno oczyma popychał, aby występowali z nim razem, nie mieli odwagi iść wbrew duchowieństwu całemu, wstydzili się namawiać do okrucieństwa, gdy drudzy do łaski skłaniali. Stali milczący tem się ograniczając, że nie szli z innemi prosić króla za Zbigniewem. Na obliczu wojewody krakowskiego, gniew pałał krwią po nim rozlaną. Pierwszy raz publicznie złamany być miał wpływ jego i potęga. Nie szło mu już tyle o los Zbigniewa, co o własne upokorzenie. Król był mu dotąd zawsze posłusznym, teraz szedł wbrew jego rady, napomnienia i przestrogi. Jawném było już że Władysław sercu ojcowskiemu ulegnie.
Na czele duchownych idąc, przystąpił bliżéj sędziwy arcybiskup i podnosząc ręce, zawołał.
— Rzeknij słowo panie! — Wysłuchaj nas!
Pomilczawszy trochę, król zdobył się na męztwo.
— Niech się więc stanie, jako żądacie! — niech się stanie! — rzekł głosem poruszonym.
I padł osłabły na krzesło.
Bolko, który stał przed ojcem, gorejąc z niecierpliwości, przybiegł doń, ucałował go w kolana i jak piorun z izby się wyrwał.
Łacno się domyśleć było dokąd i poco. Skinął na swoich po drodze.
— Do więzienia! — ze mną!!
Zrozumiał go arcybiskup, który pobłogosławił ręką zdala, już uchodzącego, pozostali wszyscy na miejscach, Sieciech tylko, niezważając na to że go ludzie oczyma ścigali, natychmiast precz wyszedł na swoich skinąwszy, i ci się z nim oddalili.
Bolko popędził wprost do więzienia brata. W pierwszéj komorze straż napita usypiała, w drugiéj cicho było. Przez szpary drzwi światło przebłyskiwało.
— Pruszynka! — krzyknął Bolko, idź do Starosty, leć do skarbca, biegnij gdzie i do kogo chcesz, a przynieś mi odzież taką, w którąby go można odziać przystojnie.
To mówiąc drzwi otworzył do izby. Zbigniew siedział na ławie, z twarzą pałającą. Zobaczywszy brata wchodzącego, powstał.
— Wolnym jesteś — odezwał się Bolko, wolnym i przebaczonym. Wstawiał się za tobą arcybiskup, duchowni, panów wielu i ja. Odzienie ci przyniosą, pójdziesz do ojca ze mną.
To mówiąc z młodzieńczą gorącością rzucił mu się na szyję.
— Bądź mi bratem! — wykrzyknął wesoło — a chcesz mi być wrogiem, znajdziesz zapaśnika nie do pogardzenia.
Zbigniew w téj chwili pierwszego wzruszenia szczérze może Bolka uściskał, szczérze zaklął się, iż mu do zgonu wdzięcznym pozostanie.
— Zrzucaj tę odzież, żywo! — wołał Bolko pójdziesz ze mną.
Zbigniew się zawahał nieco, po pierwszym wybuchu uczucie już ustępowało rachubie.
— Nie, bracie, — rzekł — nie potrzebuję się przeodziewać, pójdę takim jakim mnie tu znalazła łaska ojca, odartym i opuszczonym, aby ludzie wiedzieli com cierpiał.
Nie rad był Bolko temu, wolałby był ażeby sobą nie czynił ojcu wymówki, nie stawał jako oskarżyciel; lecz Zbigniew trwał w swojem postanowieniu.
— Prowadź mnie do ojca takim, jakim mnie tu znalazłeś — prowadź, idę — powtarzał.
Wahając się jeszcze Bolko go chciał uprosić o przebranie, gdy Zbigniew we drzwi uderzył i wyszedł za rękę go chwyciwszy, wołając. — Chodźmy.
Wzruszenie już minęło, Zbigniew myślał jak obudzić litość i pozyskać serca.
Straż zdziwiona, nie śmiejąc strzymywać więźnia, powiodła za nim oczyma.
Wyszli razem.
W wielkiéj izbie, oprócz Sieciecha, czekali wszyscy; król najmniejszy szmer słysząc, oczyma bojaźliwemi rzucał ku drzwiom, gdy nareszcie postać ta, tak różna od uroczyście i bogato postrojonych gości świątecznych, w progu się ukazała.
Zbigniew dobrze rachował. Wytarta suknia jego siermiężna podpasana prostym rzemieniem, chodaki na nogach podarte, włos na głowie rozczochrany, blada twarz wychudła, niezgrabne ruchy zasiedziałego w zamknięciu człowieka — czyniły królewskiego syna jeszcze politowania godniejszym. W sukni książęcéj byłby może odrażającym, w więziennéj odzieży téj pokutnika budził poszanowanie.
Spostrzegłszy króla, Zbigniew, który szedł słaniając się krokiem niepewnym, upadł na ziemię przed nim i począł nogi jego całować.
Władysław wyciągnął doń ręce i pochwyciwszy go, łkając do piersi przycisnął.
Królowa nawet, która dotąd złośliwe żarty stroiła, przybrała twarz surową, ale pełną wstrętu...
Władysław długo przemówić nie mógł.
— Upadnij do nóg ojcu naszemu duchownemu, — zawołał, — i tym wszystkim co błagali za tobą im dziękuj, bo im winieneś wolność twoją. Przebaczyłem ci. Pomnij iż łaską jesteś dźwignięty i przywrócony do praw twoich, kajaj się, bądź synem posłusznym, bądź bratu druhem wiernym.
Zbigniew stał i słuchał z głową spuszczoną jak winowajca.
— Ojcze miłościwy, — wyjąknął w końcu głosem złagodzonym ale niemiłym. — Nieprzyjaciele twoi użyli mnie za narzędzie. Będę ci synem wiernym, będę bratu druhem, będę królestwu twojemu obroną i służebnikiem. Mówiąc całował ręce arcybiskupa, który téż dodał głosem drżącym.
— Pomnij, pomnij, Kneziu Zbigniewie, iż wzięliśmy cię na sumienie nasze...
Otaczający poczęli wołać niektórzy — Boże, zmiłuj się nad nami! — Inni. — Długi żywot królowi!.
— Królowi żywot i panowanie!
Rozległ się okrzykami zamek i podwórza.
Oczy wszystkich zwracały się teraz ciekawie ku oswobodzonemu więźniowi; litość miał nim się okazał, widok nędzy jego poruszył, jednak nie przystały doń serca.
Strasznym bo był ów wychowanek saskiego klasztoru, nagle przerosły na rycerza i powrócony do praw królewskiego dziécięcia. Nic nie pociągało ku niemu; wzrok dziki, uśmiech fałszywy, ruchy niezręczne, postać niezgrabna odrażała; siła tylko, którą zdawały się zwiastować rozrosłe barki, kazała się po nim spodziewać dzielnego rycerza.
Ze wstrętem patrząc na biedną odzież syna, król natychmiast przykazał Ochmistrzowi dworu, aby mu dostarczono wszystko co dziecku pańskiemu potrzebném być mogło, a że pora spóźnioną była, poczęli wszyscy rozchodzić się na spoczynek.
Król skinął na komorników swych, idąc prawie ze strachem, bo pewien był że w komnacie swéj znajdzie Sieciecha ze srogiemi wymówkami. Wojewoda krakowski tak był gniewnym iż się nawet nie pokazał dnia tego królowi. Zapytał o niego bojaźliwie Władysław, powiedziano mu, że zawczasu odszedł do dworca swojego.
Osobne izby i budowle naznaczone były na zamku dla wielkiego wojewody, jak zwano Sieciecha, a raczéj dla drugiego króla. Liczny jego dwór zajmował całe domostwo przypierające do królewskiego, a przepychem nie ustępował, może przechodził pański. Więcéj tu przybywało ludzi z prośbami, podarkami, pokłonami, niż do Władysława, który sam o niczém nie stanowiąc, wszystkich do Sieciecha odsyłał. Miał dlań słabość i obawiał się go razem, czując że bez téj silnéj dłoni królestwa nie utrzyma.
Wojewoda wpadł na dworzec swój gniewny i piorunujący, ludzi poroztrącał i długo chodził zamyślony po izbach pustych. Wnet co było druhów jego, popleczników, ujętych przezeń ziemian, zaczęło się ściągać do wodza swego. Wszyscy oni wtajemniczeni byli w sprawy wojewody i na powodzeniu jego przyszłość swą budowali. Między innemi wsunął się, powołany ochmistrz Bolka, który także pod rozkazami Sieciecha zostawał, choć nie całkiem mu był po myśli.
Spostrzegłszy jego, Strzyża zausznika swego, Barwienia i Smołę Starostów, Sieciech krzyknął wybuchając.
— Cóż rzeczecie na to? Nie dość było jednego zapalczywego młokosa, dwu teraz będziemy mieli, obu wrogów i nieposłusznych! Król zbabiał, każdemu kto chce wodzić się daje!
— Uspokójcie się, uspokójcie, — przebąknął Wojsław zwolna, ze zwykłą sobie ociężałością — nic ani tak wielkiego, ni tak strasznego się nie stało.
— Sądzisz że ty, żem się ja uląkł tego? — zawołał Sieciech ze śmiechem szyderskim. — Nie, nie boję się ale gniewam.
Wojsław jakby nie słyszał, dodał obojętnie.
— Król się o was w sypialni dopytywał pilno, rad był widzieć.
— Niech się obejdzie bezemnie — rzekł dumnie Sieciech, — jak się obszedł bez rady mojéj.
— Miłościwy panie, — szepnął Strzyż, podchodząc doń bliżéj, — azali tego nie widzicie iż ich dwu sami się rychléj pożrą niż tobie zaszkodzą? Na twoje koło woda.
Ramionami ruszył obojętnie Sieciech.
— Nie lękam się ich obu — rzekł, ale król nieposłuszny gniewa mnie. Gdyby nie ja, w coby już się dotąd obróciło królestwo jego? — alboby je koronowany król czeski zagarnął, albo Pomorcy złupili, a stary tułałby się gdzieś na Cesarskiéj łasce. Mnie winien wszystko, a słuchać nie chce.
— Arcybiskup winien wszystkiemu, — dodał Smoła, — miękkie serce ma.
— A twardy upór, — rzekł wojewoda — pytał mnie wczora, oparłem się, przeczyłem, prosiłem, nie dał się złamać i na swojém postawił, ażeby mi pokazać, że Sieciech tu nic nie znaczy, a Sieciech im pokaże, iż czém był tém być nie przestał.
Pięścią uderzył w stół. Wszyscy stali milczący, Sieciech się rzucił na ławę.
— Odroczy się przez to co się ma stać, ale nie minie — rzekł ponuro.
Królestwo to nie ostoi się bezemnie.
— Co nam Zbigniew! klecha ten! — wtrącił mały, opasły Barwień gładząc bródkę rudą. — Co Zbigniew? — do parobka niż do królewskiego dziecka podobniejszy, a z oczów mu patrzy jak dzikiemu zbikowi.
Nic Sieciech nie odpowiadał, burzył się w sobie. W tém młody chłopak ze dworu królowéj, przyszedł mu coś szepcząc do ucha. Odprawił go ruchem ręki, nic nie mówiąc, gniewny jeszcze na wszystko co go otaczało, lecz po krótkim namyśle wstał i wyszedł, zostawując swych przyjaciół bez opowiedzenia się im dokąd i na jak długo... Ci pozostali rozprawiając nad wypadkiem niespodzianym dnia dzisiejszego. Dworzanin królowéj prowadził wojewodę bocznemi drzwiami do mieszkania Judyty.
Cesarska siostra właśnie poczęła była zdejmować z siebie klejnoty, w które się na uroczystość przystroiła, w sukni rozpiętéj chodziła po komnacie gdy Sieciech się zjawił w progu. Po twarzy jego poznała gniew, z którego nie ochłonął jeszcze, ona téż niemniéj była oburzoną i rozdrażnioną.
— Być że to może, wojewodo, zawołała stając naprzeciw wchodzącego, ażebyście wy nie mieli siły zapobiedz temu, dopuścić to królewskie szaleństwo? (W głosie jéj przebijała się namiętność gwałtowna). Dopuściliście dla mnie srom, dla wszystkich niebezpieczeństwo! Ten nikczemny bękart będzie mnie śmiał nazywać matką? Ten parobek... ten niewolnik...
Słów brakło królowéj, targała rękawy swéj sukni.
— Nie mogliście go kazać umorzyć w więzieniu, mając go w swych rękach? — czekaliście aż na wolność</ref> go puszczą!! Dobrze, pięknie, wybornie się stało!!
— Któż się mógł tego spodziewać? — odparł Sieciech.
— Nie wiedzieliścież, wołała niemka brwi marszcząc, — że nieprzyjaciel póki w nim tchu staje zawsze niebezpieczny. Mogli mu oczy wyjąć ludzie, niktby nie rzekł nic, pozórby się znalazł. Wy! wy nie zdaliście się do rządzenia, wy, jak król słabi jesteście!!
Wojewoda patrzał na nią cierpliwie wymówek słuchając, czynił je pono i sam sobie.
— Miłościwa pani, — odparł gdy gniew jéj głos zatamował, — zasłużyłem na te wyrzuty!. Bez tego mam dosyć wrogów, dość na mnie rzucają czernideł i potwarzy, nie chciałem dać powodu do nowych zaskarżeń i zemsty.
Śmiech królowéj zły i szyderski przerwał mu mowę.
— Dbacie o ludzkie języki! niech szczekają kiedy chcą, — zawołała. — Było je tylko posmarować złotem a przestaliby łajać i poczęli głosić chwałę twoją. Teraz szydzić z was będą, boście słabi, a król nawet was nie słucha!
Ruszyła się żywo, rzucając na stół z brzękiem ciężki łańcuch złoty, który z szyi zerwała.
— Zaprawdę — dodała, wątpię już o waszym rozumie. Dopuścić do tego!! to do was niepodobne! I cóż myślicie daléj? — co?
Sieciech się zbliżył i szeptać począł.
— Stało się. Teraz, ich dwu trzeba spuścić na siebie. Bolko gorący jest, zewrą się; był jedynakiem, teraz i pierworodnym być przestał, młodszym jest, za nim iść musi. Skłócą się, zajedzą się królewicze.
Potrząsając głową królowa niedowierzająco patrzała, usta się jéj krzywiły dumą jakąś i wzgardą.
— Tak, a nim się zewrą z sobą, wprzódy na was, na mnie, na króla sobie ręce podadzą, pójdą przeciwko nam. Was obalą...
Sieciech się uśmiechnął.
— Do tego nie dopuściemy, rzekł. Wojsko wszystkie ja mam w ręku. Grody obsadzone mojemi, oni, ani garstki nie mają własnéj. Starszyzna moja skinienia mego słuchać będzie.
Judyta poruszyła ramionami.
— I wyście już zesłabli, rzekła, puszczacie zwierza aby polować na niego, gdyście w klatce mieli. To nierozum! — Myślicie że pójdzie na drugiego nie na was!
Zaczęła się przechadzać po izbie królowa, Sieciech stał i czekał aż się uspokoi.
— Źle się stało, — rzekł, lecz starego biskupa nikt zawczasu nie zbadał, wystąpił nagle, nie pora było hamować. Jeden taki nieokrzesany klecha, choć go odzieją za książęcia, nic nam nie uczyni. Nie lękam się go, a pozbyć potrafię. W Kruszwickiéj bitwie ludzie go widzieli, rycerzem nie jest. Klerykiem lat osiem był i na całe życie nim zostanie, męztwa nie ma, rozumu niewiele, cała siła w języku. Puści się na swawolę teraz gdy swobodę poczuje... i zginie.
— Wszystko wam teraz dobre! — szydersko dodała Judyta.
Drzwi uchylono, pachole króla domagało się Sieciecha, król po modlitwach żądał koniecznie wojewody, nie mógł usnąć nie widząc się z nim, zbieżano cały zamek szukając; sługa pański dopominał się gwałtownie, by Sieciech szedł z nim do króla.
— Nie pójdę dziś do króla! — zawołał rozkazująco wojewoda. — Powiedzcie iż mnie niema na zamku, żem odjechał. Mówcie co chcecie, nie pójdę. Niech się frasuje król i niepokoi, — dodał, oparł się radzie mojéj, niechże swych lepszych niż ja doradzców się trzyma.
Królowa, któréj oczy zaświeciły, potakiwała mu, bijąc w ręce.
— Niech pokutuje stary — zawołała, — niech się gryzie. — I pacholęciu na drzwi wskazała.
Nastąpiła cicha narada poufna, tak zgodna jak był gniew co ją poprzedził gwałtowny. Na twarzy królowej zjawił się wkrótce uśmiech, czoło się wyjaśniło, słuchając opowiadania Sieciecha. Podała mu rękę na przejednanie, odprowadziła do drzwi i w progu jeszcze żegnała szeptami długiemi.
Wojewoda uwolnił się wreszcie, parę razy przywoływany do drzwi, odprawiany i powracający. Judyta zasłonę drzwi podtrzymując nad sobą, patrzała za odchodzącym, aż zniknął jéj z oczów. Sieciech potrzebował być sam z sobą, aby myśli zebrać i ukoić ducha.
Noc majowa cicha była i spokojna, zamek się cały do snu układał, gdzieniegdzie tylko z izb oświetlonych gwary spóźnione słyszeć się dawały. Na wałach i u bram straże chodziły ospale.
W drugim końcu podwórca, gdzie stało wojsko królewskie i czeladzie, gęśle brzęczały i półgłośne śpiewy. Na mieście zdala psy poszczekiwały i pierwsze kury piały ranną pobudkę.
Wojewoda mijając okna, w których świeciło, podniósł głowę.
Zdało mu się że widzi w nich cienie Bolka i Zbigniewa, z rękami zarzuconemi na ramiona, jakby naradzali się z sobą, przechadzających się po izbie.
Stał i patrzał długo. Czuł w nich wrogów swych przyszłych, a potrzebował uczynić nieprzyjaciół nie druhów, jakiemi się być zdawali. Władza którą dzierżał, do téj pory pocieszała go i ośmielała, nie mógł jéj postradać w jednéj godzinie.
— Wam li to ma się zamarzyć porywać się na mnie! — mówił w duchu. — Wam! Niedołężnemu temu królowi bez korony, dwu młokosom i kilku starym klechom?
Gdybym skinął tylko, jutro! obalę wszystko!
Myśl wzbiła się wysoko i gniew ustawać poczynał.
— Nie jestem że ja tu panem? — a oni na mojéj łasce? — do czasu!
Chodził tak długo, podpatrując co się na zamku działo, zbierając myśli, osnuwając na przyszłość plany. Gdy powrócił do izb swych zmęczony, już w nich nikogo, oprócz służby rozespanéj nie było. Rzucił się na posłanie, pewien że jutro nagrodzi sowicie za doznane upokorzenie.
Nie było w słowiańskich krajach ziemi, coby uporniéj stała przy dawnym swoim pogańskim obyczaju nad Pomorze i plemiona, co je zaludniały. Jedno z nich noszące imie Wilków, nie nadaremnie je wzięło, jak wilcy bowiem czatowali na pastwę, jak oni drapieżni byli i łupu chciwi, okrutni, przebiegli, niepokonani, choć często klęski ponosili. Po każdéj bitwie przegranej, chciwi zemsty, gotowali się do odwetu. Pomiędzy resztami pogan pozostałych nad granicami, mieli potajemnych sprzymierzeńców, nie tajno im było co się u Polan działo, gdzie się obracały wojska, kiedy na nieopatrznych wpaść było można znienacka; korzystali często ze święcenia kościołów, z uroczystości, z najmniejszego odpoczynku i ubezpieczenia, aby się rzucić na rozbrojonych.
Gotowi téż byli ze wszystkiémi się wiązać, służyć każdemu, kto ich wyzywał do pomocy, podać rękę chrześcianinowi, nawet każde zawichrzenie wyzyskać, ale niezależności swéj nie poświęcali nikomu. Jednego dnia Niemcom, drugiego Polanom biegli w pomoc dla łupieży.
W bogatych miastach ich nadmorskich handel, skupiał wielkie zasoby, wojna przynosiła łupy, zamożność dawała zuchwalstwo; naród był bitny, ochoczy do wojny i grabieży, zbrojny dobrze, a im dłużéj niepodległości swéj zdołał obronić, tém pewniéj spodziewał się ją utrzymać.
Napróżno starano się go nawrócić, jedni po drugich szli doń apostołowie, niosąc wiarę chrześciańską, a kończyli wszyscy posłannictwo swe męczeństwem, urągowiskiem i wygnaniem. Ubodzy księża, opowiadający Boga ubogich, nie znajdowali posłuchu u pomorców, rabusiów, handlarzy, którzy bogactwa nad wszystko cenili. Pokłonić się tylko mogli blaskiem okrytéj potędze...
Wiara téż pogańska ostatni tu znalazłszy przytułek, rozkwitała sił ostatkiem; stały świątynie stare na nowo przybrane, rozlegały się w nich pieśni odwieczne, wędrowali pielgrzymi z ziem nawróconych, pokryjomu przynosząc ofiary, a niosąc ztąd nowego ducha.
To gniazdo bałwochwalstwa i rozbojów zniszczyć potrzeba było i nieustannego wroga pohamować.
Władysław Herman walczył ciągle z tymi niewygodnymi sąsiady, niedającymi spokoju, Sieciech chadzał na nich zwycięzko, wyprawiano oddziały rycerskie, które wpadały w głąb ich puszcz, plądrowały osady i miasta, ale podbić nie mogły. Poddawali się pozornie, gdy ich złamano, zdradzali wprędce, trzymali po grodach i miastach, najmniejszą zręczność wyzyskać umiejąc na korzyść swoją.
Od ujścia Wisły do Odry i aż do Łaby, zalegała wybrzeża ta dzicz pogańska, niespokojąc ciągle ziemie sąsiednie.
Dość było wieści, że król i starszyzna gromadzą się do Gniezna na wielkie świątki, aby już pomorcy na zameczek graniczny, przez Polaków osadzony, Santok godzili. Rzucili się nań i tylko cudem a popłochem nocnym wyrugowani zeń zostali.
Napaść tę zuchwałą pomścić zaraz było potrzeba, nie mogła ujść bezkarnie.
Jeszcze w Gnieźnie, gdy Sieciech dał się wreszcie przebłagać królowi i znowu opiekę swą nad nim rozciągać zaczął, uradzono wyprawę na Pomorzan. Bolesław jak tylko zasłyszał o tém, gorąco się do niéj gotować zaczął.
Zbigniew byłby się może złożył tém, iż dworu ani czeladzi nie zebrał jeszcze, nie był gotowym, ale obok Bolka tak pochopnego do boju, wstyd mu było gnuśnym się okazać. Nowy królewicz, którego na równi z młodszym postawiono, łatwo mógł zgromadzić około siebie znaczną liczbę drużyny. Garnęli się ludzie do nowego pana. Nazajutrz zaraz po owym wieczorze, gdy z więzienia wyszedł na dworzec, zjawił się do niego stary sługa Marko Sobiejucha.
— Miłościwy królewiczu — odezwał się, śmiejąc i pomrugiwając, a ręką sunąc ku kolanom — miłościwy królewiczu, bodejbyś żył sto lat! Nie ma się z tém co taić, mogę to wyznać, że jeżeli komu, to słudze swemu winniście swobodę!!
Tu w piersi mocno się pięścią grzmotnął.
— Tak jest, tak jest — niech się miłość wasza ani śmieje ani dziwi temu — dodał Marko... — Ja to chodziłem tak około najprzewielebniejszego arcybiskupa, a kładłem mu to przez różne osoby do uszów, aż nareszcie wziął do serca. Niech to zostanie tajemnicą, chwalić się nie chcę, lecz w istocie winniście swobodę słudze swemu.
Zdumiał się Zbigniew i zadąsał, ale bezwstydny człek klął się i przysięgał, że mówił prawdę, a dochodzić kłamstwa było trudno.
Mówili drudzy że jako żyw, nigdy do ojca Marcina się nie zbliżał i słowa doń przemówić nie mógł.
— Teraz spodziewam się — dokończył Sobiejucha — że gdy wasza miłość odzyskaliście wszystko, o człowieku który za was życie dawał nie zapomnicie. Com wylał krwi pod Kruszwicą! a tu — życie ważyłem. Gdyby nie cud a łaska patrona mojego, jużby mnie dawno krucy zadziubali.
Czyby się czuł do wdzięczności Zbigniew, rzecz wątpliwa, ale gnuśnemu nieco i przebiegłemu panu, który się rad wyręczał drugiemi, dogadzał Marko i służyć mu umiał.
Nikt lepiéj nad niego nie dostał wszelkiego języka, nie podsłuchał zręczniéj, nie wcisnął się śmieléj w kąt każdy i z bogatszym łupem nie przychodził wieczorem, umiejąc go kłamstwy przyprawić. Nikt téż lepiéj i bezwstydniéj pochlebiać nie potrafił.
W pierwszych dniach zaraz, gdy się poczęły rycerskie zapasy, gonitwy, bójki w których Bolko celował, a na które Zbigniew tylko zdala patrzeć musiał, bo do nich zręczności nie miał żadnéj, zrodziła się sroga zazdrość w exkleryku.
Brał przed nim wszędzie Bolko prym, ubiegał go, a choć o lat kilka młodszy, szedł przodem, u ludzi mir jednał; chwalono go, wynoszono, kochano.
Zbigniew się nastawiał, szydzić próbował, iść z nim o lepszą nie zdołał. Dumny był, obraźliwy, mowę często złośliwą miał i nieopatrzną, ludzie od niego stronili. Na koniu, z łukiem, z oszczepem, z mieczem próżno próbował coś poczynać, na wstyd i śmiech tylko się narażał.
Siły miał dosyć, użyć jéj nie umiał, ani ochotę okazał. Niecierpliwił się wnet i rzucał o ziemię co trzymał, klnąc a łając.
Gdy jechali razem, Bolko wyglądał królewsko, tamten na przystrojonego parobka, choć się obwieszał łańcuchami i świecidłami wszelkiemi, w których się kochał bardzo. Dwór téż jego co miał świetnie wyglądać, wydawał się cudacko.
Niepowodzenie to jątrzyło Zbigniewa; powoli począł się coraz głośniéj dopominać o swe pierworodztwo i gdzie tylko mógł zasiadać pierwsze miejsce.
Dwór jego nie ustępował kroku Bolkowéj drużynie, ztąd się rodziły waśnie i spory nieustanne.
Bolko mniéj dbał o miejsce i śmiał się. Dwunastu towarzyszów jego patrząc na współzawodnika swojego pana niezgrabnego, nie szykownego, przezywali go Klechą, śmieli się po cichu z niezręczności jego, z dumy, a czasem drwiny przez usłużnych usta dochodziły, do chętnie nastawiającego na wszystko ucho Zbigniewa.
Między tymi dwoma obozami młodych synów królewskich, naprzód się objawiło współzawodnictwo, zrodziła zawiść i nienawiść. Dwór Zbigniewa na prędce zbierany, złożył się z niezbyt dorodnéj młodzieży, ściąganéj ze wszystkich kątów, która odzieżą tylko jaskrawą się odznaczała. Marko Sobiejucha zajął tu miejsce przedniejsze, niby ochmistrza czy dowódcy. Gdyby największe było nawet usposobienie do zgody, człowiek ten byłby ją potrafił zakłócić, tak umiejętnie brał się do tego.
Podżegał ciągle. Wieczorem zawsze przynosił panu do łoża, co się we dnie przyzbierało: jak to dworzanie Bolkowi wyśmiewali niezgrabność pana, jak go przezywali Klechą, jak wyzywano go naumyślnie do rzucania oszczepem, aby upokorzyć, jak ten i ów to i owo powiedział, a Bolko się wszystkiemu cieszył itp.
Zbigniew widząc, że królewiczowi rycerzem trzeba było być koniecznie, odziewał się po rycersku, miecz sobie ogromny przywieszał, na konia siadał, toczyć nim próbował, ale ani ze szkapą, ni z mieczem, ni z oszczepem, ani z łukiem rady sobie dać nie umiał.
Rankami pokryjomu uczył się owych rycerskich sztuk od Sobiejuchy; ten gadał o nich dużo, wiedział wszystko, chwalił się bezmiernie, a na razie mu się zawsze coś psuło. Łuk niedopasował, strzały były nie dobre, oszczep nie przychodził do ręki itp. Zbigniewowi się również nie wiodło, konie go tłukły, zbroja mulała, miecz mu zawadzał, a choć siłę w ręku miał wielką, gdy oszczep cisnął, pewnie poszedł nie tam, gdzie chciał, a gdzie się go nikt nie spodziewał. Kaleczył konie i ludzi.
Sieciech w kilka dni popatrzywszy na to, co się działo, zrozumiał wszystko, i gdy znów królem kierować począł, narzucając mu wolę swoją jeszcze silniéj — natychmiast doradził Władysławowi, aby braci obu razem na pomorców wyprawił.
Na pozór słuszném to było.
Król dla przejednania posłuszeństwem faworyta i na gorszeby się był zgodził, tém bardziéj na myśl tak zbawienną, która braci pobratać miała. Naprzód Bolkowi o tém oznajmił, Bolko pobiegł z nią do Zbigniewa.
Dwa silne pułki konne pancerników stały w pogotowiu, najdoborniejszy lud, najdoświadczeńszy żołnierz, najupodobańsi Bolkowi rycerze, którzy już z nim nie jeden raz robili wycieczki. Jeden oddział jeszcze stojący pod Santokiem zabrać z sobą mieli i ztamtąd wyruszyć. Bolko pragnął dotrzéć bodajby do morza, do któregoś z bogatych grodów, do ubiegnięcia łatwych, bo ludność ich dla handlu, częściéj na morzu w łódkach, niż na wałach siedziała. Miasta były warowne, bogate, lecz letnią porą nie ludne.
Pierwszy ze swą drużyną gotów był Bolko i ruszył zaraz do Santoka. Zbigniewowi zabrakło ludzi do orszaku, jaki z sobą chciał prowadzić, ale brat nań dwa dni czekać przyrzekał, dając czas do zebrania koni i czeladzi. Marko po swojemu się ruszał, krzyczał, biegał, klął, a zawsze mu się nie wiodło nie z jego winy, przez ludzi. Ostatniego dnia Zbigniew opóźniony, puścił się brata doganiać.
Marko nie odstępował go na chwilę, on i posłuszny a głupawy Zahoń, jechali przy królewiczu. Zahoń wiózł mu hełm, gdy zaciężył, to miecz, gdy się plątał i po koniu tłukł, to tarcz małą malowaną, z którą Zbigniew nie wiedział, co robić.
Nie nawykłemu do żelaza ciężyły i tak blachy, które na sobie mieć musiał, wadziła ostroga u nogi, rozpinały się na nim sprzączki, napierśnik dusił, pas nacierał, a i konia było mu dobrać trudno.
Szczęście owo wielkie, które spotkało Zbigniewa, na chwilę prawie nie odmalowało się w jego twarzy. Posępny był, gniewny, szyderski, mruczący na wszystko, nikt mu dogodzić nie umiał. Jeden Marko ze swym językiem najlepiéj mu do smaku przypadał. Nie żałował téż dla pana przyprawy smakowitéj i bluzgał na wszystkich. Dworu tajemnic od niego się dowiadywał królewicz, w jakich łaskach był u królowéj Judyty Sieciech, który niekiedy do późnéj nocy sam na sam z nią przesiadywał, jak znowu król słabym był i posłusznym dla wojewody, który czynił z nim, co chciał; jak się wychowywały królewny, co poczynały niewiasty, otaczające królowę, któremi się ona posługiwać umiała, kto z wojewodów wojewodą trzymał i był mu zaprzedany, a kto z nim zadzierał.
— Miłościwy królewiczu — odezwał się w drodze Marko Sobiejucha do pana, gdy nieco za sobą orszak swój zostawili, ciągnąc lasem piaszczystym — miłościwy panie, gdy da Bóg, staniemy w tym Santoku, a przyjdzie ciągnąć daléj, jak miłość wasza postanowi co do dowództwa?
Zbigniew wprawdzie sam czuł, że na dowódzcę się nie zdał, ale słuchać téż nikogo nie był rad. Pomyślał nieco.
— Juściż mnie jako starszemu — odezwał się — należy dowództwo, nie komu. Inaczéj nie powinno być. A cóż mam począć?? co?
— Co? jak? — wyrwał się Marko. — Jeżeli miłość wasza wprawy nie ma, toć mnie na swém miejscu może uczynić namiestnikiem. A ja! ja, już sobie radę dam...
Nie na takie się to rzeczy patrzyło. Nosa mam, ludzi w garść potrafię wziąć. Starszemu królewiczowi dowództwo przynależy. Jak się miłość wasza raz dasz wziąć pod rozkazy, wszystko przepadło. Starszeństwo najpierwsze prawo na świecie.
— To téż spodziewam się, że ten gołowąs mi przeczyć go nie może! — odezwał się Zbigniew.
— A jakby się oparł? — spytał Sobiejucha.
— Nie poddam mu się — rzekł Zbigniew.
— Nie potrzeba, nie można, nie godzi się poddawać — wołał Marko — przy waszéj miłości musi być dowództwo. Bolka trzeba nauczyć posłuszeństwa. Kiedyś juści wy nie kto, weźmiecie całe to królestwo, będzie musiał się poddać i słuchać, a siedzieć na swym udziale cicho i powołany iść pod chorągiew!
Myśl ta wyłącznego panowania jeszcze była Zbigniewowi nie przyszła, pochlebiała mu.
— Król stary, niedołęga, do niczego, Sieciech jawny zdrajca — kończył Marko — trzeba zawczasu myśleć o sobie, bo inaczéj Bolko i jego ulubieńcy was uprzedzą.
— Nie dopuszczę — mruknął Zbigniew.
— Zręczny jest i mężny, ja mu tego nie przeczę — mówił Marko — na żołnierza dobry, na wodza się nie zdał. Zapalczywy, prędki i łatwowierny.
E! e! Wasza miłość nam będziesz panować! Inaczéj nie może być!
Przez całą drogę tak Sobiejucha przygotowywał swego pana.
Nad ranem stanęli w Santoku; gdzie już do wyruszenia wszystko było pogotowiu i ciągnąć trzeba było spiesznie, aby pomorcy nie dowiedzieli się zawczasu o wyprawie.
Zamczysko owe, które kluczem Polski od pomorza zwano, nad samą rzeką położone, a raczéj dwoma obwarowane, mocne było tylko moczarami i błotami, które je dokoła otaczały.
Wały i zaborole miało dosyć krzepkie, lecz rozległą zajmując przestrzeń, gdyby nie woda, trudneby było do obrony.
Roiło się tu teraz rycerstwem, a żołnierza takiego nie widział Zbigniew jako żyw, bo i pod Kruszwicą równego mu nie było.
Pancernicy chłop w chłopa, na koniach krzepkich, zręczni, wojacy już doświadczeni, śmieli się tak do wojny, jakby do najmilszéj zabawy. Bolko wcześniéj tu przybywszy, już ich był opatrzył wszystkich, rozporządził, ustawił, podzielił, którzy przodem iść mieli, jacy na tyłach.
Większa część tych ludzi znała go i kochała, bo był jak bardzo młody, tak nad wiek swój dzielny i roztropny.
W dolnéj izbie na zamku, niepoczesnéj wcale, bo tam oprócz załogi i starosty, nikt nigdy nie przemieszkiwał, Bolko spał, jadł i przyjmował starszyznę. Po ławach i stołach tyle było hełmów, rękawic i łuków, co misek próżnych; w kątach stały oszczepy i pociski snopami. Odzież leżała po kątach, ruch wchodzących i wychodzących drzwi nie dawał zamykać.
Bolko na ławie siedząc jak na koniu, przyjął przybywającego Zbigniewa, który zdala się rogami otrąbił i wciągnął z wielką uroczystością na zamek, miecz, jak zwykle, każąc nieść przed sobą.
Że nikt go w podwórcu nie przyjmował, a ludzie się po troszę śmieli, wszedł do izby nadęty, z przybraną powagą wielką.
— No! bywaj! bywaj! A toć czas ruszać! Wilki te niepoczciwe, jak skoro się o nas dowiedzą, pierzchną w gąszcze i nie złapiemy ich. Im dłużéj tu stoimy, tém gorzej dla nas. Na koń! na koń!
Gdy Bolko tak wywoływał, a ludzie głos jego posłyszawszy, ruszać się poczynali, Zbigniew stał przed nim nadąsany.
— Ja spocząć muszę — rzekł — a no, potém, zobaczemy.
— Jakto, zobaczemy? — odparł Bolko. — A cóż tu masz patrzeć, gdy wszystko opatrzone?
Zbigniew spójrzał bystro z pod brwi zmarszczonych.
— Juściż ja opatrzeć muszę, bo przy mnie dowództwo — rzekł.
— Dowództwo! przy tobie? — wykrzyknął Bolko ze śmiechem. Nauczże się wprzódy na koniu siedzieć, oszczepem władnąć. Tyś jeszcze nie wojak, pierwsze pole twoje, a już ci się dowództwa zachciewa? Chyba, żeby nas w puch rozbito! Nie znasz ani pomorców ani ich kraju.
— Ja starszy pod niczyje rozkazy iść nie myślę — zawołał dumnie Zbigniew.
— No to siedź w Santoku i zostań! — rzekł Bolko — ja téż pod twoje dowództwo nie idę. Tyś nie żołnierz...
— Alem syn królewski jako i ty — i starszy — krzyknął Zbigniew.
Bolko się zmarszczył trochę.
— Ja ci nie zaprzeczam ani synowstwa, ani starszeństwa, aleś ty na wojnie klerykiem — zawołał Bolko.
Wyraz ten dotknął mocno Zbigniewa, krew mu uderzyła do głowy, padł na ławę i podparł się na stole.
— Czyń co chcesz, jakom rzekł, inaczéj nie będzie — zakończył.
— No, to nie będzie nic! — krzyknął porywczo Bolko. — Ludzi szkoda, ciebie żal. Łeb ci utną. Wprzód się trzeba wojny nauczyć, nim się wodzić zechce... Na zgubę ludzi prowadzić ja nie dam.
— Jeżeli sam wojny nie znam, znajdę takiego, co za mnie będzie znać i powiedzie, ale z méj ręki — odezwał się starszy.
Bolko się z ławy zerwał.
— Na prawdęś to rzekł? — spytał.
— Nie na żart — zamruczał Zbigniew, którego twarz zań odpowiadała.
— No, to ja ci téż powiem na prawdę, że pod tobą ani wodzem z twojéj ręki, ja nie idę. Wezmę sobie połowę ludzi, bierz ty drugą i próbujmy szczęścia.
Zbigniew milczał.
Marko Sobiejucha stojący w progu, dał znak głową, aby tego nie przyjmował...
— Ja z połową nie pociągnę, bo siła mała — odezwał się starszy.
— No, to zostań w Santoku, począł — śmiejąc się Bolko — dla mnie połowy dosyć, cały powrócę i łup jeszcze przywiozę.
Chciał wychodzić w podwórce, bo go już piekło i pilno mu było, gdy Zbigniew go zatrzymał.
— Ja cię ztąd nie puszczę — nie pozwolę — jam tu dowódzcą nie ty.
Bolkowi krew zawrzała.
— Hej — zakrzyknął — ze mną dobrém słowem wiele można dokazać, ale rozkazywać mnie i siłą brać! Nie twoja rzecz! Wierz mi, nie próbuj się ze mną, nie zadzieraj z bratem! Gdyśmy cię z więzów uwolnili pokornym byłeś, takim zostań, lepiéj ci z tém będzie. Równym cię chcę znać, wyższym nie!
Modemu chłopcu z oczów ogień się sypał, drżał mówiąc, postawę miał męzką i rycerską, która postrach wrażała. Zbigniew pobladł i trząsł się.
— Com rzekł, to strzymam — odezwał się zniżonym głosem.
— A ja com powiedział od tego nie ustąpię — odparł Bolko śmiało.
— Ni ja.
— Ani ja!
Stali naprzeciw siebie, oczyma się mierząc wyzywającemi, Bolko uśmiechał się pogardliwie, odwrócił tyłem do Zbigniewa i powoli ku drzwiom mierzył.
Wyszedł w podwórzec, sypnęła się za nim drużyna, otaczając go, gniewna, rozsierdzona, z rękami na mieczykach. Gdyby był słowo rzekł, skinął, rzuciliby się i siekli.
W tém Bolko dwu przedniejszych tysiączników kazał pozwać do siebie. Stawił się pierwszy, nakuliwając trochę, Groza stary żołnierz, który nogę miał dawniéj oszczepem przebitą, ale na koniu tego czuć nie było.
— Moje dwa pułki, niech się sposobią do pochodu — zawołał królewicz — brat mój pono na swą rękę chce szczęścia próbować swoim dworem; połowa ludzi niech do niego odejdzie, my zapolujemy sami.
Groza brodę pogładził.
— Już ludziskom się tuży i dłuży — mruknął — czasby iść.
— Pójdziemy zaraz — rzekł Bolko.
W tém Zbigniew się oknem wychylił z izby.
— Ani się mi ważcie ruszyć nogą — krzyknął — ja tu dowodzę, nie kto inny — ja!
Groza spojrzał nań, a potém ku Bolkowi obrócił. Ten zamilkł nieco.
— Jakże się wam zda? — spytał Grozy. — Tysiącznik sam nie wiedział co poczynać. Marko już wprzódy się z nimi rozmówił, ludzie wahali się kogo słuchać, za kim iść.
— Miłościwy panie — odezwał się Groza, kłaniając królewiczowi — uczyńcie ład między sobą sami — to nie nasza sprawa.
— Mnie znacie — odezwał się Bolko do swoich, wskazując potém na wyglądającego oknem Zbigniewa: — A tego znacie wy? Byłli kiedy z wami? bił się? Wiecie, czy go kto nad wojskiem postanowił?
Starszyzna stojąc z odkrytemi głowy, patrzała po sobie, spozierała na Zbigniewa, ramionami dźwigała — nikt się odzywać nie śmiał.
— My tylko was miłościwy panie znamy — rzekł Groza po namyśle.
Inni za nim śmieléj powtarzać zaczęli toż samo.
— Dwa pułki do mnie, wyjdziemy natychmiast! — powtórzył Bolko.
W tém z za Grozy wysunął się stary Wyga, który graniczne lasy najlepiéj znał, a na zwiady go zawsze posyłano. Chodził on wczoraj w okolice i dopiero co powrócił. Chłop był odziany umyślnie, że go za pomorca rychléj było można wziąć, niż za chrześciańskiego człowieka; zarosły, spoglądający dziko. Umiał się on nawet do miast i na zamki dostawać w pomorzu, w Kołobrzegu bywał nieraz na targach, w Szczecinie i Julinie, wędrował czasem aż do ujścia Łaby, znał wszystkie gościńce i ścieżki w tamtym kraju, a wierny był swym panom tak, że słowo jego nie zawiodło nigdy. Wyga stał na pałce nasiekiwanéj oparty, skłonił się Bolkowi i poczesał po głowie ogromnemi okrytéj włosami.
— Wróciłeś przecie Wyga! — zawołał Bolko.
— Dziś dopiero — odezwał się głosem grubym posłaniec.
— Cóż słychać?
— Siła pomorców się zebrało, bo się gdzieś napaść gotują — począł Wyga — nie można przeciw nim z małą garścią iść. Przemko dowodzi, ludzie najlepsi, czatują, jakby się czego spodziewali. We dwa oddziały na nich mało!
— We dwa? moje? — pochwycił Bolko.
— Mało — odezwał się Wyga — kto ich wié? Może języka już dostali, obstąpią i przemogą, z dwoma iść bez odsieczy, chyba na pewną zgubę.
I głową potrząsał stary.
Królewicz się rzucił.
— Nie liczba stanowi — wtrącił — a no ręce i serca.
— Ale siła złego, dziesięć na jednego — odezwał się Wyga — co nadto to nie można. Chyba życie niemiłe. Całą siłą na nich uderzyć — przepołowioną nie — nie!
Stary wciąż to powtarzał — nie! nie!
Bolko rozgorączkowany nogami bił o ziemię i miotał się.
— Prawisz nam strachy! — krzyknął.
— Miłościwy królewiczu — zagadał Wyga z pokłonem poufałym starego sługi, który zna serce swego pana — nie gorącujcie się! jam nie winien, a prawdę mówię. Darmo się silić i ludzi tracić. Ja się wam na drodze położę, a nie puszczę.
Przemko zwąchał, że się coś zbiera w Santoku, czeka, z małém czém porywać się, to iść na zgubę.
Z gniewem prawie odwrócił się Bolko od niego, Zbigniew, który z okna wywieszony patrzał, rad był, że się tak składało.
Żołnierze byliby Bolka posłuchali wszyscy, gdyby na nich skinął tylko, starszyzna na rozum biorąc, wahała się i naradzała.
Oba młodzi królewiczami byli, nie wiedzieć było kogo słuchać, starszego się lękali obrazić, aby się nie mścił; młodszego kochając, nie radzi byli opuścić. Patrzali na siebie, mruczeli, łokciami się popychali, odzywać się nie śmiał żaden. Marko do roboty językiem najwprawniejszy, chodził pomiędzy nimi po słówku sypał i podburzał.
Bolko się znalazł w położeniu, w jakim nie bywał jeszcze, z gniewu oszczep, który był w rękę wziął roztrzaskał i dwie jego połowy daleko rzucił precz od siebie.
Odszedł nazad do izby i na ławie przysiadł chwilę. Drużyna jego, która się więcéj niż on sam burzyła, do progu się cisnęła, czekając rozkazów. Oczów ze swego pana nie zdejmowali, czekając tylko, a nuż się odezwie, aby porządek po swojemu uczynili. Zbigniew sam nie ostałby się był cały przed nimi. Lecz Bolko zadumawszy się, nie dał żadnego znaku.
Wykarmiony na rycerskich pojęciach szlachetności, na powieściach o wielkich czynach męztwa i poświęcenia, oburzał się niewdzięcznością Zbigniewa. Rachował, ratując go na uczucia braterskie, na serce jego, a znajdował dumnym, zawistnym i niechętnym, godzącym już na krzywdę tego, któremu miłość był winien. Serce jego wzbierało zgrozą, na widok człowieka, który w samym początku już godził nań i spychał z drogi.
Boleśniéj dotknąć go nie mógł Zbigniew, jak odbierając mu zręczność zapolowania na tę dzicz, nad którą zwycięztwo zdawało mu się pewném.
Przebojem iść, z małą garścią ludzi, gdy Wyga i inni odradzali, nie chciał Bolko. Wstał z ławy, skinąwszy na swoich.
Zbigniew sparty jeszcze w oknie, patrzał na zwolna szykujące się oddziały.
— Ostatnie słowo — zawołał Bolko, wyszedłszy w podwórce — nie ustąpicie mi dowództwa?
— Nie — rzekł Zbigniew gniewnie — nie — stokroć nie.
— Pruszynka! — odezwał się, odwracając Bolko — konie moje dawać. Drużyna do mnie! Wracamy do Płocka. Chcecie iść, z Bogiem, zostawiam was, wszystkich ludzi i dowództwo. Szczęścia życzę! ruszajcie!
Skinął na swoich, którzy żywo pobiegli chwytać rozrzucony oręż, wdziewać hełmy, narzucać łuki na plecy i wynosić się z izby.
Niektórzy śmieli się szydersko, wszyscy radzi byli, że się pan ich pod rozkazy brata nie oddał...
— Groza! — odezwał się Bolko do starego tysiącznika, zostawuję wam dowódzcę, idźcie z nim. Ja nie nawykłem iść pod cudze rozkazy, wracam do ojca!
Podprowadzono mu już konia, który się rwał niecierpliwie. Kropierz z niego kazał zdjąć Bolko, sam część zbroi odpiął i rzucił, rozkazawszy wieźć za sobą czeladzi, lekki oręż zostawił tylko przy sobie i skoczył na konia. Dwunastu jego towarzyszów, dwór i czeladź śmiejąc się wesoło, opuścili zamczysko, wprost jadąc w lasy, aby po drodze się łowami zabawiać.
Zbigniew z Markiem i starszyzną został na zamku sam.
Sprawa szła nie po myśli, choć na pozór zwyciężył. Marko, który poduszczał do sporu, gdy przyszło ruszać samemu na dzikich pomorców, stał się dziwnie ostrożnym i ociągającym. Starszyzna zniechęcona odjazdem królewicza, szemrała, że jéj Klechę za dowódzcę dano, który wojny nie rozumiał. Tém nazwiskiem już go niemal wszyscy nauczyli się mianować. Ci, co zwykli byli chadzać z Bolkiem tylko, wprost odmawiali posłuszeństwa i warczeli. Z pozostałą resztą iść nie było można. Zbigniew miał przed sobą, że i ojca gniew ściągnie na siebie i starszyznę wojskową zrazi. Zawołał do kąta Marka na radę.
— Co poczynać! — spytał — iść? nie?
Ów rycerz tak śmiały nie dawno, znacznie był ostygł, marszczył się i rozmyślał.
— Miłościwy panie, gdybyśmy ludzi podostatkiem mieli? czemuż nie? Poszlibyśmy i pobili. Nie takie my rzeczy na Węgrzech i z cesarzem dokazywali! Padlibyśmy na nich i stratowali pogan — a no, z kim tu iść? ludzie jacyś niechętni, podejrzani, nuż zdradzą? Ja o moje gardło nie stoję, ale o waszą miłość, przyszłego króla naszego? Nuż nieszczęście jakie? nuż zasadzka? Pomorcy są rozbójniki chytre i przebiegłe. Sam ten Wyga wyznaje, że bodaj czekają, gotowi zasadzkę uczynić w lesie! Ja tych lasów nie znam, ludzi nie znam, gorzéj, bo im z oczów patrzy zdradą!
Rozstawił ręce szeroko i zamilkł. Pomimo ochoty ogromnéj, zdawał się zrezygnowany na powstrzymanie się od wyprawy. Zbigniewowi odpadła téż chęć do walki. Powołano starego Grozę, który przyszedł, oszczepem się podpierając.
— Mówcie stary, co radzicie? iść, nie iść?
— Miłościwy panie — odezwał się tysiącznik — gdyby królewicz Bolko z nami był, rzekłbym iść. Jak go nie stało powiem, iść mała rzecz, myśleć trzeba, jak powracać.
Obraził się królewicz i strząsnął.
— Że nam jednego młokosa nie stało, dla tego się już ważyć nie możemy? — zawołał Zbigniew.
— Prawda, że on jeden i młody — rzekł Groza — ale za dwudziestu stanie; ludzie za nim idą inaczéj, ciągnie ich za sobą... Bez niego, jak bez ręki.
Zbigniew wargi zakąsił. Drudzy ze starszyzny także niezbyt wielką ufność w swą siłę okazywali. Jeden z nich popatrzywszy na niebo, zapowiadał srogą burzę, drugi nastawał, że pomorcy pewnie wiedzą o wyprawie, inni mówić nie chcieli. Rozprzęgało się wszystko.
Zbigniew usiadł zniechęcony na ławie, przesiedział do wieczora, dotrwał na zamku do rana, i namyśliwszy się, że winę całą zrzuci na Bolka, pułkom z sobą kazał nazad do Płocka powracać. Wyprawa spełzła na niczém.
Na płockim zamku wieczorem dnia jednego letniego, cicho było jak zwykle; śpiewy tylko niewieście rozlegały się około komnat królowej, gdzie Judyta, trzy jéj córki, liczny dwór żeński i męzki, prawie zawsze zabawiał się dosyć wesoło.
Dwa otoczenia, króla Władysława i królowéj dzieliły się od siebie najczęściéj, jak dwa obozy nieprzyjacielskie. U królowéj liczba cudzoziemców, niemców i niemek szczególniéj przeważała, młodzieży węgierskiéj, sasów i frankonów kręciło się dużo, a była to drużyna pusta i próżniacza, dla któréj gędźba, śpiewy, pląsy i umizgi całe stanowiły życie. Po królewsku, wspaniale, dostatnio, świetnie odbywały się zabawy wieczorne, ciągnące często do późnéj nocy; gdy na smutnym królewskim dworze panowała cisza, a Władysław modlił się, trwożył i chorzał.
Całe dnie schodziły mu na myślach tęsknych, w których przewidywał przyszłe zawikłania i klęski. Wróżył zawsze co najgorsze.
Dopóki Zbigniew był zamknięty, płakał nad tém dziecięciem swém pokrzywdzoném; gdy go uwolnił, lękać się począł, ażeby z Bolkiem nie waśnili się i nie spierali, lękał się aby nie zniechęcili Sieciecha, lękał aby wojewoda zrażony nie odstąpił od niego. Obawiał się dzieci własnych, bał wojny, niezgody, niepokoju; ze wszystkiemi radby był żyć w zgodzie, nikogo nie zniechęcać, okupić ciszę dla dni starości swéj.
Widma chorobliwéj wyobraźni, przeczucia straszne go prześladowały. Nocami sny miewał przerażające, po całych dniach gryzł się podejrzeniami i przywidzeniami. Strapionego ducha ledwie na chwilę ukoiła modlitwa, troska powracała znowu. Dręczył się sam.
Sieciech wezwany do rady zawsze miał jedno na ustach, użycie siły i grozy, król właśnie wstręt do obojga. Obawiał się skutków.
Wieczora tego zostawiony sam sobie z milczącemi urzędnikami przybocznemi, król opanowany był przez te widma straszliwe klęsk i zawichrzeń; gdy komornik wbiegł oznajmując o Bolka powrocie. Nie wiedział więcéj nic nad to, że królewicz sam przybył z drużyną, a wojska przy nim nie było.
W pierwszéj chwili przeraził się król, myśląc że pomorcy ich pobili, a Bolko ledwie uszedł z życiem. Cały drżący posłał po syna, aby mu się natychmiast stawił.
Prosto więc z konia, jak stał, wpadł Bolko do królewskiéj komnaty, i przybiegł do ojca, który, nim się doń odezwał, długo w objęciach go trzymał.
— Ocalony jesteś! — zawołał — Bogu niech będzie chwała! a Zbigniew?
— Nie byliśmy na żadnéj wyprawie — odezwał się Bolko. — Co Zbigniew uczyni, ja nie wiem.
Nie rycerz z niego, a uparł się zwierzchnie dowództwo brać, z prawa starszeństwa. Ja pod jego rozkazy iść nie mogłem i nie pójdę — wrócić musiałem z próżnemi rękami.
Pobladł król, jedno niebezpieczeństwo znikło, drugie gorsze groziło — to czego się lękał, co przewidywał, waśń braterska już gorzała w sercach.
— Powaśniliście się więc! — zawołał — bracia! wy! coście się miłować powinni!
— Nie poczynałem sporu — odpowiedział Bolko — a uledz mi się nie godziło. Rości sobie prawa nademną!
To mówiąc dumnie spoglądał.
— Miły ojcze — dodał — nie przeciwiłem się jego uwolnieniu, ani uposażeniu, byłem mu bratem dobrym, ale się zgnieść i w sługę obrócić nie dam!
Władysław oczy zakrywszy siedział przy stole. Słowa te i głos trochę gniewny syna ściskały mu serce. Straszne sny nocne, czarna owa przyszłość, o którą drżał, stały przed nim. Grzech jego mścił się nad nim.
— Cóż późniéj będzie — odezwał się zcicha — gdy już dziś tak jest? Dziś o dowództwo, jutro się zagryzać poczniecie o ziemie królestwa tego i panowanie nad niemi!!
— Nie — odezwał się Bolko. — Komu naznaczysz zwierzchność, temu posłusznym być musi drugi — każesz mi słuchać, będę. Dziś myśmy równi, w jednych prawach, synowie twoi. Ja młodszy jestem, ale matka moja starszą była! On starszy nie prawem, ale tylko łaską twoją.
— Dość! dość! — przerwał król — ukój się, uspokój, uczynię wedle sumienia, aby zgoda panowała między wami. Jam stary, chory, niedołężny, puszczę wam rządy, patrzeć chcę, jak je sprawiać będziecie.
— Ojcze miłościwy — przerwał Bolko — rządźcie wy sami, królujcie! Ja nie chcę nic — ino na wojnę gdy idę sam być muszę — nie pod nim.
Po krótkiéj rozmowie odszedł królewicz. Od drużyny jego cały już dwór wiedział co się stało, pobiegli zausznicy z językiem do królowéj, do Sieciecha, który na zamku właśnie był i u Judyty siedział.
Gdy wieść tę przyniesiono, królowa natychmiast córki i służebne wysłała precz, aby sama pozostać z wojewodą.
W twarzy Sieciecha widać było zwycięztwo i radość złośliwą.
— Jest jakom przewidział — zawołał — poczyna się rozwiązywać sprawa. Nie stałoż się tak jakiem zapowiadał? że gdy Zbigniewa na wolę puszczą, jeść się będą, i zajedzą.
Królowa uśmiechnięta zbliżyła się doń i dotknęła jego ręki.
— A co daléj? — zapytała cicho.
— Co daléj? sądzę że nawet ich i podżegać nie trzeba, bo się nie pogodzą — mówił Sieciech — źleby było, gdyby się pojednali, a nawet pojednawszy się długo w zgodzie nie wytrwają.
Jeden z nich uwolni nas od drugiego, pozostałemu damy rady!
Sieciech ożywiony był i ciągnął daléj.
— Oba są otoczeni ludźmi mojemi, żaden ich krok mi nie tajny, żadne słowo nie wyjdzie z ust aby mi go nie powtórzono. Przy Zbigniewie mam zausznika, dla którego on nie ma tajemnic, z Bolkiem trudniéj, ale i na tego oko mają. Ten głośno prawi co myśli.
W pierwszéj wyprawie na pomorców czy na czechów, zapalczywość dziecinna go zgubi.
Uśmiechnął się chytrze, oczy mu pałały, królowa była uradowana i patrzyła nań z czułością wielką.
— Nie lękasz się swoich by cię zdradzili? — szepnęła.
— Nie, mojém złotem żyją — rzekł Sieciech — tamci ich za co kupić nie mają.
Mieniały się uśmiechy i wejrzenia; Judyta zdała szczęśliwą.
— Wszystko dobrze — rzekła głos zniżając — lecz pospieszać trzeba. Król dogorywa widocznie mówię wam, powtarzam, dni jego policzone, ociągać się nie godzi.
— Wszystko teraz spiesznym pójdzie krokiem — rzekł Sieciech.
Zasłona we drzwiach poruszyła się i zaszeleściała, wszedł podkomorzy królewski.
Ukłonił się nizko wojewodzie i ręką wskazał, że król go wzywa do siebie. Zrozumiał to łacno Sieciech, bo się spodziewał, że poń przyślą. Gdy podkomorzy się oddalał, wojewoda w ślad za nim pośpieszył, spojrzał tylko ku królowéj, która ścigała go oczyma, i odchodzącemu od ust pożegnanie posłała poufałe.
Nieraz tak i przy ludziach, okazywała czułość swą ulubieńcowi.
Sieciech zastał króla na zwykłém miejscu, pogrążonego w myślach tak, że choć wszedł i stanął przed nim wojewoda, nierychło głowę ciężką podniósł i zagryzione usta otworzył.
Milcząc potém wyciągnął doń ręce jakby pomocy błagał, jakby go wzywał na ratunek, pewien, że już Sieciech uwiadomiony jest o wszystkiém.
Wojewoda z dobrze udaną obojętnością stał u stołu, jedną ręką w bok się ująwszy, drugą spierając na nim.
— Miły mój! druhu mój! rado moja jedyna! — płaczliwie począł Władysław — wiecie już!!
— A! — rozśmiał się nielitościwie Sieciech — miłościwy królu, macie to czegoście pożądali, coście sobie uczynili sami, a co ja przepowiadałem. Toć było nieuchronne. Dwu ich jest teraz, wojna między niemi musi być, póki jeden nie zostanie.
Okrutne te słowa króla raziły mocno, ręką rzucił odganiając przepowiednię, oparł się o krzesło bezsilny, i mruczał pocichu, jakby się modlił.
— Ratujcież! zapobieżcie — zawołał — radźcie. Jam niedołężny, jam słaby, nie podołam już temu. Z sobą bić się będą, a mnie, mnie zabiją! mnie!
Co czynić? co postawić między niemi?
Wojewoda ramionami strząsnął.
— Dwu gospodarzy w jednym domu zgoda trudna — rzekł — jeden ustąpić musi.
— Dom wielki! — zawołał król.
Tak się rozpoczynała rozmowa, gdy niespodzianie podkomorzy odedrzwi postąpił oznajmując arcybiskupa Marcina, któremu biskup Filip towarzyszył.
Król posłyszawszy, natychmiast z krzesła chwycił się drżący, wskazując Sieciechowi, aby mu rękę podał i spiesznym, o ile zdołał krokiem, poszedł na spotkanie dwu pasterzy.
Zarówno jak poprzednicy jego, król nawykł był starszyźnie duchownéj największą cześć oddawać, aby przykładem swym drugich do poszanowania jéj wdrażać. Arcybiskup Gnieźnieński szedł z królem w parze władzą i znaczeniem.
Chory Władysław aż do drzwi swych wyszedł na spotkanie sędziwego Arcybiskupa. Przybycie jego nigdy pożądańszém być nie mogło. Po Sieciechu, którego się równie obawiał jak kochał, O. Marcin pierwszym był dla niego, szanował go król i wierzył weń. Wiek, dostojeństwo, charakter nadawały mu powagę wielką.
— Bóg was tu zesłał w téj chwili! — zawołał król z uczuciem całując rękę pasterza, który go błogosławił — Bogu niech za to będą dzięki! Znajdujecie mnie w trwodze i boleści wielkiéj.
Przybycie to tak pożądane dla króla, dla Sieciecha było najnieprzyjemniejszym wypadkiem.
Wojewoda zmienił się na twarzy, ustąpił z niéj wyraz zwycięzki, nachmurzył się, zafrasował, pomięszał; przeczuwał że mu arcybiskup znowu szyki pomięsza. Nie silił się nawet na udawanie spokoju i wesela.
Arcybiskup Marcin i biskup Filip usiedli u królewskiego stołu, wojewoda zatrzymał się nieco, wahał się widocznie pozostać ma czy odejść, pilnować króla czy opuścić go i zdać na doradzców duchownych, gdy Władysław przyzwawszy go szepnął mu coś do ucha, wydając jakieś rozkazy. Wojewoda zwolna i z niechęcią oddalił się z komnaty.
— Ojcze mój! — począł król, który ręce miał zwyczaj składać jak do modlitwy, gdy był poruszony — ojcze mój, Bóg was tu zesłał do mnie w chwili ucisku, jako anioła pocieszyciela!
Arcybiskup milczał, król odetchnąwszy ciągnął daléj.
— Oto mści się na mnie grzech mój. Ten, dla którego wyście wolność wyprosili, powstaje już na brata. To czegom się obawiał, przyszło, drżę i płaczę... Niezgoda wstąpiła w dom mój i grozi mu zgubą!
Arcybiskup zdziwił się i przeraził, wieść bowiem o wypadku jeszcze go była nie doszła. Król opowiedział mu to o czém od syna słyszał.
Starzec milczał długo zdumiony i przybity. Bolał nad tém z ojcem na równi.
— Pojednać ich musiemy — rzekł — pojednamy! Każemy u ołtarza poprzysiądz sobie miłość braterską. Krewkość to młodzieńcza!
— A! zechcąż oni posłuchać nas, przejednać się! — rzekł Władysław głową poruszając tęsknie. — Lękam się przysięgi, aby uniesieni lub podmówieni krzywoprzysiężcami się nie stali. Raczéj zapobiedz potrzeba ażeby do waśni żadnego nie mieli powodu.
— Rozum to każe — potwierdził arcybiskup.
Król spoczął nieco i ciągnął daléj.
— Bóg mnie może natchnął, lecz we łzach oto myśl powziąłem. Zwierzam się jéj wam tylko, niech ona przy was zostanie do czasu tajemnicą. Mnie sił codzień brak więcéj do rządzenia tém państwem. Sieciech wierny sługa mój, nie podoła temu. Nieprzyjacioły ma liczne. Chcę między synów podzielić królestwo za żywota, patrzeć i czuwać jak rządzić będą. Płock tylko i Mazowsze zostawię sobie, starczy to dla mnie. Uspokoi się dusza moja!
Z widoczném politowaniem nad boleścią królewską słuchał arcybiskup.
— Rzekliście — odezwał się — miłościwy panie, że Sieciech wiernym jest waszym sługą.
Głos którym te wyrazy wymówił starzec, zdawał się wątpliwość oznaczać. Król przestraszony drgnął cały, oczyma powiódł dokoła, jakby lękał się świadków niewidzialnych rozmowy.
— Nie wątpcie o tém — zawołał — wiernym mi, najwierniejszym jest sługą, a służąc mnie nieprzyjacioł sobie uczynił wielu. Dla mnie on trzeciem dziecięciem, więcéj może, druhem, podporą, tarczą, rozumem moim, prawicą, wszystkiém.
Mówił coraz żywiéj chory, aż tchu mu zabrakło.
Stary pasterz spojrzał dokoła i z piersi mu się dobyło ciężkie westchnienie.
— Nie przystałoby mi was, panie, z błędu wywodzić — rzekł z powagą — gdyby nie było to sumienia obowiązkiem. Wy miłujecie Sieciecha, lecz on więcéj pono własne korzyści swe niżeli was miłuje. Jam powinien ostrzedz was.
Zbladły i wylękły król ręce łamał i oczy zakrywał.
— Nieprzyjaciół jego głosy w piersi się waszéj odbiły, ojcze mój — zawołał. — W obronie mojéj stojąc przyczynił ich sobie, zazdroszczą mu.
Biskupi spojrzeli po sobie.
— Po cóżbym zasmucać miał duszę twą, królu a panie — odezwał się arcybiskup — gdybym pewien nie był iż mówię prawdę? Patrzcie, słuchajcie, a nie zaślepiajcie się.
Na to nie odpowiedział Władysław, i umyślnie zwracając rozmowę, szepnął zcicha.
— Powiedzcie mi ojcze, co sądzicie o zamiarze moim podziału państwa tego?
— Jeżeli spokój i zgodę nim okupić możecie? — odpowiedział O. Marcin — dlaczegożbyście tak uczynić nie mieli? Inni panowie chrześcijańscy niejeden raz tak dzielili kraje swoje. Lecz, miłościwy królu, zamiast mnie jednego a przytomnego tu brata mojego, miasto Sieciecha, czemubyście panów, ziemiany, starszych królestwa waszego nie zwołali, aby im przełożyć myśl waszą?
Milczeniem król przyjął radę, zdawało mu się zbyteczném powoływanie starszyzny.
— Życzyłbym — mówił arcybiskup — powołać na wiec duchownych, świeckich, władyków i żupanów a ziemnian. Sieciech może przeciwnym będzie temu.
Posłyszawszy to król drgnął niecierpliwie.
— Jeżeli sądzicie, że potrzebny wiec — rzekł żywo — powołajcie nań, rozkażcie niechaj się zjadą. Zdaję to na przewielebność waszą.
— Uczynię jak żądacie — odpowiedział starzec patrząc na zmienioną i zafrasowaną twarz królewską. — Przyjdziemy w pomoc tobie, miłościwy panie. Niech się nie trwoży serce wasze, a strapienie duszy nie ogarnia. Miłościwy jest Bóg, w rękach Jego wszystko. Nie spadnie włos bez woli Jego.
Przywlókłem się tu — ciągnął daléj — bo mnie straszne doszły wieści o knowaniach Sieciecha. Nie pierwsze to, ani z jednych ust idą.
Ujrzawszy znowu słabnącego króla, starzec go ujął za rękę.
— Zamilczę — rzekł — po co mam waszéj przymnażać boleści, gdy wiary słowom dać nie chcecie.
Zamilkli, król tak był poruszony, iż w istocie litość obudzał. Spalone usta otwierał ciągle jakby mu tchu brakło, ręką uciskał piersi, oczy podnosił, oddech stawał się coraz cięższy, jakby go tłumione tamowało łkanie.
Rozmowa dłużéj już przeciągnąć się nie mogła. Powstał arcybiskup przyrzekając, że imieniem króla na wiec powoła.
— Uczyńcie to rychło — odezwał się król — dni moje policzone są, a w pokoju chcę umierać i rozterki nie zostawić po sobie.
— Będziecie żyć, miłościwy panie — rzekł arcybiskup, złożył ręce i zmówiwszy pocichu modlitewkę łacińską, zabierał się do odejścia.
Król choć osłabiony wstał i kazawszy się pod ręce wieść komornikom swym, z tym samym obrzędem jak wprzódy odprowadził O. Marcina do progu. Dopiero gdy go znów w krześle posadzono, padłszy na nie, jakby ostatek sił postradał. Oczy zamknął i obwisł omdlały. Nie miał czasu spoczywać, gdyż w téjże chwili hałaśliwie wpadł wojewoda Sieciech.
Przestraszony król porwał się, a obaczywszy go, lice mu się wyjaśniło, uśmiechnął się i rękę doń wyciągnął.
Przestroga arcybiskupa wcale nań nie podziałała, widać było, że się nawet nie myślał zwierzyć ulubieńcowi z tego, co mu o nim doniesiono, aby jemu i sobie przykrości oszczędzić.
Nie po raz to pierwszy przychodziły do króla na Sieciecha doniesienia i skargi, obwiniano go niemal jawnie, zarzucano mu czyny, stawiano ludzi na świadki, król nie chciał słuchać i widzieć nie chciał.
Pewien tego ślepego przywiązania, wojewoda czuł się niém silnym; zdało mu się, że żadna w świecie potęga obalić go nie może; nie rachował na to, że król raczéj był słabym niż stałym w przywiązaniu i nadewszystko pokoju pragnął; że dla pokoju tego, w końcu i jego mógł poświęcić.
— Najprzewielebniejszy pasterz — odezwał się Sieciech zajmując miejsce u stołu — nie przybył tu pewnie daremnie, aby nas pobłogosławić. Należy do nieprzyjaciół moich, wiem to i czuję. Czy znowu o jaką zdradę mnie pomawia?
Słowa te zmięszały króla, którego wojewoda badał bystrym wzrokiem, zapłonił się, począł głową potrząsać, jakby zaprzeczał, choć cała postać i twarz dowodziły, że Sieciech odgadł iż mu coś zagrażało. Władysław nie odpowiadał, a wojewoda ciągnął daléj.
— Może arcybiskup przywiózł znowu myśl jaką tak zbawienną, jak uwolnienie Zbigniewa?
I szydersko królowi w oczy poglądał.
— Nie, nie — wyjąknął zmięszany król — o zdrowiu mém słabém i ubywających siłach mówiliśmy. Skarżyłem mu się.
Sieciech nie dopytywał więcéj, zwrócono rozmowę na spór dwu braci. Wojewoda wziął stronę Zbigniewa.
— Miłościwy królu — rzekł — Bolko choć tak młody nie cierpi już żadnéj nad sobą władzy. Wojsław skarży się nań, że mu się z rąk wyrywa. I teraz gdy się wybierał do Santoka, uszedł przed nim niepostrzeżony, ochmistrz gdyby z nim był, zapobiegłby pewnie swarowi.
Kr. Zbigniew starszy jest wiekiem, starszy urodzeniem, cóż dziwnego, że chce mieć pierwszeństwo?
Powołać potrzeba tutaj obu i sprawę królewską władzą rozsądzić.
Milczał ojciec, nie sprzeciwiając się w niczém. Jak gdyby chciał wynagrodzić Sieciechowi oskarżenie tajemne, które miał na sercu, był dlań tego dnia pełnym łaskawości i dobroci, zatrzymał go do późna u siebie, całował, ściskał, a gdyby mu był już wprzódy nie oddał wszystko co miał, byłby go obdarzył jeszcze, aby za obwinienie opłacić. Ta dobroć i czułość nadzwyczajna, choć do niéj Sieciech był nawykłym, obudziła w nim jakieś podejrzenie. Odszedł niespokojny posądzając nie bez przyczyny arcybiskupa.
Trzeciego dnia, choć niepowołany Zbigniew przybył do Płocka.
Nie stanął jednak na zamku, ale się gospodą rozłożył w miasteczku w dwu czy trzech domach, z których mieszkańców wyrzucono na podwórze. Raźniéj mu tu było i swobodniéj, bo na zamku czeladź jego rozpasana dokazywać tak nie mogła, a on sam wstydził się onych zabaw, które sobie wyprawiał, często po całych nocach biesiadując z drużyną.
Na gospodzie przeodziawszy się, kazawszy orszakowi swemu wystąpić po książęcemu, jak był zwykł, w rogi trąbiąc, ze szczękiem i brzękiem wciągnął na zamek do ojca. Król się przestraszył wrzawą, ale mu dano znać kto był.
Choć miłość dla tego dziecka, a bardziéj poczucie obowiązku, króla ku niemu pociągało, Zbigniew nigdy mu nie był tak jak Bolko ukochanym. Wstydził się Zbigniewa, obawiał się go, zrażał się obejściem szorstkiém i prawie zuchwałem. Niepytany wchodził do izby, nie oddając królowi należnego poszanowania, narzekaniami i skargami starego zamęczał, ze słabości jego korzystał.
Dnia tego, czując się winnym, tém szumniéj i bezwstydniéj wystąpił przed ojcem. Bolko był już tego dnia na łowach z drużyną, mógł więc swobodnie ze skargami się rozwodzić.
Wszedłszy i zaledwie się pokłoniwszy, zaraz zaczął od nich.
— Przybywam do miłościwego ojca i pana z żalem i skargą — odezwał się. — Wyprawa na niczém spełzła, nie z mojéj winy.
— Wiem — odpad król sucho.
— Jestem przecie starszy, należy mi dowództwo?
— Jako żołnierz i rycerz młodszy jesteś — odparł król surowo. — Byłeś jeszcze w klasztorze, gdy Bolko dzieckiem już bił zwierza dzikiego i gonił nieprzyjaciela. Mogliście razem iść w zgodzie braterskiéj, tyś spór wszczął.
— Wiem to — dumnie zawołał Zbigniew — że mnie zawsze będzie wina przypisaną. Zaprawdę nie było po co mnie tu ściągać z więzienia i mianować królewskim synem, abym młodszemu służył za igraszkę i pośmiewisko.
W żywe oczy mnie przezywają klechą, wszyscy patrzą na mnie krzywo, Bolko się wyśmiewa, jego drużyna przy każdém spotkaniu, na gościńcu mnie przedrwiewa. Ja tego ścierpieć nie mogę.
Król popatrzał i nie odpowiedział nic, Zbigniew nadaremnie żale swe rozwodził.
Królowa Judyta, która już wiedziała o przybyciu Zbigniewa, a na złość Bolkowi znienawidzonemu przez nią i w myśl Sieciecha rada była starszemu bratu okazywać dobrą wolę, zabrała go z sobą na wieczerzę.
Król zawsze jadał sam i niewiele. Otwarty stół dla dworu i gości trzymała Judyta, lubiąca twarze nowe, wesołość i śmiechy młodzieży. Więcéj tu było swobody niż cesarskiéj siostrze i żonie królewskiej przystało, zamało poszanowania dla pani. Lecz wszyscy już byli do tego nawykli. Królowa sama chętnie otwierała usta, swawolne żarty strojąc i niepomierną wyzywając wesołość. Ona, trzy jéj córki i mnogi orszak niemek, polek i węgierek siadały przy stołach, u których téż jadała młodzież dworska i starszyzna przybywająca do króla z pokłonami.
Lubiła Judyta przepych, stoły zastawione były wspaniale i zbytkownie, lecz ładu i karności przy nich nie było. Dzbany gżąc się wywracano, padały kubki, szepty i biegania poza ławami, wrzawa po kątach, zapełniały izbę jadalną.
Pod koniec każdéj takiéj uczty wieczornéj zwoływano grajków, nucono pieśni, a że wina, miodu i piwa podostatkiem bywało, zabawy trwały do późna i bez pląsów się nie obchodziło. Niemłoda już pani zawsze strojna, wymuskana, zalotna, chodziła sama w tany z wybranemi, dając sobie mówić więcéj niż się godziło, choć w owych czasach godziło się bardzo wiele, na królewskich nawet dworach.
Królewien téż nie strzeżono bardzo, a dwór pani sam się chyba musiał strzedz, bo mu nie broniono nic wcale.
Zbigniewowi rozchmurzyło się czoło, gdy się znalazł w izbie, w któréj woń mięsiwa, napoju, kwiatów i olejków, któremi niewiasty głowy sobie namaszczały, przyjemnie połechtała jego powonienie. Dawny kleryk miał wielką do niewiast ciekawość, a niezbyt w nich przebierał; dwór królowéj obfitował szczególniéj w piękne i wesołe dziewczęta.
Pomiędzy Niemkami odznaczała się ulubienica i powiernica pani Greta, która, choć niezbyt już młodziuchna, bo pono do lat się trzydziestu zbliżała, miała jeszcze dobrze zachowaną świeżość jasnowłosych córek teutonów, a piękną budową, wesołemi oczyma niebieskiemi, śmiałością w obejściu się z mężczyznami, przechodziła swe współzawodniczki.
Wiele tam rozpowiadano o téj Grecie i przygodach jéj różnych, miała zawsze miłośników wielu, ale na kobierzec nikt jakoś prowadzić się jéj nie ważył.
Niezdało się to ją obchodzić wiele, bo twarz miała zawsze wesołą i jasną, żart na ustach i odpowiedź gotową a wydawała się szczęśliwą.
Prawa ręka królowéj służyła jéj do wszystkiego, do przyciągania tych, których potrzebowano, szpiegowania innych, jeśli się obawiano. Z dobréj woli czy z rozkazu Judyty, Greta starała się uwikłać w swe sieci młodziuchnego Bolka, ogniste pacholę nad wiek dojrzałe. Zdało się to bardzo łatwém, lecz Bolko, oprócz swych koni, psów, sokołów i wojennych zabaw nie lubił nic. Na dziewczęce zaloty odpowiadał śmieszkiem obojętnym, a gdy te szły zadaleko, z dumą je odtrącał. Tak samo zbył się natrętnéj Grety.
Jasnowłosa, na pozór łagodna istota, która patrzała takiemi niebieskiemi oczyma, jak spokojne lazurowych wód tonie, w których się niebo przegląda, pod tym pozorem trzpiotowatym i chłodnym miała niepohamowane namiętności. Jak pod kwiatami wąż, pod jéj uśmiechem dziecinnym chowało się zemsty pragnienie. Królowa, która wiedziała wszystko, domyśliła się i tego uczucia łatwo.
— A! — szepnęła do Grety dnia tego — jednego królewicza nie udało ci się pochwycić, za to drugiego weźmiesz gdy zechcesz tylko. Ten ci pomoże dopiec tamtemu, co tobą pogardził i obraził srodze. Probuj.
Greta nie miała dla pani tajemnic, jak królowa dla niéj, spojrzała w oczy Judycie, zarazem pytając ją i myśl jéj potwierdzając.
— O! Zbigniew — śmiejąc się mówiła królowa — parobek, niepiękny wcale, ale młody i królewicz. Gdybyś go sobie ujęła a przywiązała, zdałoby się to i dla mnie. Niebardzo mu się trzeba drożyć, bo chłopak nieśmiały być musi.
Poszeptały tak z sobą na uboczu, a przed ucztą wieczorną Greta się przystroiła tak, że zdała się mieć lat piętnaście i być jeszcze dziewczątkiem niewinném.
Pijany jeszcze kłótnią swą z bratem i urojoném nad nim zwycięztwem, Zbigniew był dobréj myśli. Śniło mu się teraz królowanie, zemsta i zamiast sukni mniszéj, która go paliła jeszcze wspomnieniem, złotem bramowany płaszcz królewski.
Wszedł do izby, w któréj oczekiwano na królowę, ze swém zwykłém niezgrabstwem i butą, potrącając ludzi, wywracając ławy i oznajmując się hałaśliwie. Wrzawa mu wszędzie towarzyszyła.
Za nim szedł niedobrany dwór jego, zbierana włóczęgów drużyna, którą Marko Sobiejucha dowodził. Była to gromada z różnych narodów, różnego wieku ludzi złożona, po większéj części takich, co się gdzieindziej nie mogli pomieścić.
Zbigniew czasu długiego swojego pobytu w saskim klasztorze na pół się stał Niemcem, chętnie więc i Niemców brał do siebie, miał kilku Czechów; koło niego też często szwargotano tym językiem dla drugich niezrozumiałym. Marko w swych wędrówkach nabył w nim wprawy. Mówił on źle ale za to wszystkiemi językami znanemi, i tak śmiało, jakby się z niemi w ustach urodził.
Bolek miał samą młodzież z Polan dobraną, synów najmężniejszych władyków i rycerzy, a jednego tylko starca, co jak Marko po zachodnich krajach wędrował, a praw ówczesnego rycerstwa i turniejów tam się nauczył.
Bolkowa drużyna przy królowéj dworze łamać sobie musiała języki, aby się z nim rozmówić, Zbigniewa towarzysze między Niemcami i Węgrami byli jak w domu. Bratało się to dobrze z sobą. Królewicz, którego Judyta z początku wzgardliwie odpychała, mówić prawie nie chcąc do niego, nie lubił jéj wprawdzie, lecz pewne poszanowanie okazywać jéj musiał.
W chwili po wnijściu królewicza do izby, ukazał się ochmistrz królowéj Judyty z laską w ręku, poprzedzający siostrę Cesarską, strojną jak zawsze, uśmiechającą się i wdzięczącą.
Za nią tuż przy królewnach szła piękna Greta, którą Judyta sama na dzień ten przystroiła.
Miała na sobie obcisłą suknię niebieską, która pełne jéj kształty aż do zbytku uwydatniała, złoty pas, na czole przepaskę złocistą, na szyi łańcuch z wiszącemi poczepianemi do niego kółkami, pierścieniami i kutasy. Utrefione włosy jasne w części się zwijały około ślicznéj twarzyczki na głowie, w części spadały na białe pulchne ramiona. Blask i świeżość tego kwiatka, który zdawał się dopiero rozwinięty, porywały oczy wszystkich, cmokali patrząc na nią starzy i młodzi, a Greta choć zdawała się niewiedzieć o tém, czuła że ją wejrzeniami ścigano.
— Eh! Marko mój — szepnął Zbigniew, patrząc na Niemkę przechodzącą powoli ze spuszczonemi oczyma. — Dobrze że sutanę zrzuciłem, wolno mi teraz choć oczy napaść tą zwierzyną! patrzajno, co za łania! Człek by za nią w las pobiedz gotów!
Marko choć podżyły był też wielkim niewiast wielbicielem, szepnął na ucho królewiczowi.
— Nam to na tę zwierzynę tylko patrzeć zdala i oblizywać się, a wam ino chcieć, to ją mieć będziecie łatwo.
— O! ho! — odparł Zbigniew — nie tak łatwo jak ci się zdaje, dziewka dumna i królowéj ulubienica.
— To co? — zawołał Marko śmiejąc się. — Będzie wolała ulubienicą królewicza zostać niż królowéj! Ino skińcie palcem, a ja pójdę w swaty...
— Przecież się z nią nie ożenię! — zaśmiał się Zbigniew.
— Któżby myślał o tém tak zawczasu — począł Marko. — Tymczasem zabawić się nikt nie broni, gdy dziewczyna hoża i nie od tego...
Królowa dla Zbigniewa była dnia tego jak nigdy łaskawą. Skinęła nań uprzejmie, a złożyło się jakoś tak, że królewiczowi miejsce dano tam, gdzie się niewiast siedzenia kończyły; usadowił się tuż obok pięknéj Grety.
Z rachuby zalotniczéj wypadało odsuwać się od niego bardzo bojaźliwie a skromnie; królewicz wyzwany tą obawą coraz bliżéj przysuwać się zaczął.
Spojrzeli sobie w oczy, ona stłumiła śmiech, z którym się lękała wybuchnąć, on mrugał ku niéj tak śmiało, jakby nigdy klerykiem nie był.
W owych czasach pierwotnych, cale inny był stosunek z niewiastami, swobodniejszy daleko i śmielszy. Mówiono sobie w żartach takie piękne rzeczy, jak w dramatach Shakespeara, jak nasi parobcy folwarcznym dziewczętom prawią. Choć we Francyi już Cours d'amour się poczynały i słodkie słowa a dowcipne igraszki w użyciu były i modzie, igrano tak grubo, że dziś zagadek, które książęta królewnom zadawali, trudnoby w przedpokoju powtórzyć.
Królowa Judyta lubiła, gdy około niéj o takich wesołych rzeczach mówiono; wkrótce po usiądzeniu na ławach, śmiechy się rozpoczęły.
Greta mierzyła ciekawymi oczyma tego, którego z rozkazu pani ująć sobie miała. Niepowabny był wcale z długą swą twarzą bladą i grubemi rysy, wstrętliwego coś w nim było, dzikiego, wzbudzającego obawę. Nawet namiętność ta, która łagodzi człowieka, w nim przybierała wyraz jakiś groźny i krwiożerczy. Ale i Greta była pod złotemi włosy, białą twarzyczką, lazurowemi oczyma, stworzeniem co się bronić umiało, opanować potrafiło i nie ulękło łacno.
W tém spotkaniu szło jéj tylko o to, by wiedziała, czy zmódz go potrafi, czy w nim siła jest większa nad tę, którą w sobie czuła. Każdą niewiastę instynkt tego uczy cudowny. Dwa razy oczyma zetrze się z przeciwnikiem i wie czy mu ustąpić ma, czy go podbije i zapanuje nad nim. Dwa też razy Greta wlepiła swe na pozór spokojne wejrzenie w Zbigniewa i za drugiém kleryk oczy spuścił zmięszany.
Rozmowa poczęła się dziwnie, od usuwania na ławce i napastliwego zbliżania. Zbigniew zwyciężył, dano mu się przysiąść blisko — umyślnie. Był pewien że zdobył siłą to miejsce.
Nim przyszło do słów śmiech się rozsiadł na ustach Grety, która aż zakrywała usta i oczy, tak się jéj niby niepomiernie śmiać chciało, bo potrzeba było wesołością zagaić rozmowę, aby ją uczynić śmielszą i ostrzejszą.
Zbigniew śmiał się także ryhocząc szerokiemi usty, nie kryjąc się, chwaląc przed wszystkiemi z zaczepki i walki. Greta się nie wstydziła, choć na nią zewsząd patrzano. Dalszą rozmowę poczęły ręce pod stołem.
Jedna z nich nieostrożnie jakoś była zwieszona a tak śliczna, biała, pulchna, bezbronna, strojna w ogromne pierścienie leżała tuż blizko, że ją królewicz pochwycił. Wyrwała mu się natychmiast, dziewczę się odsunęło niby strasznie przelękłe, niby srodze zagniewane. Zbigniew śmieléj pochwycił raz drugi tę źle uciekającą rękę, poczęła mu się wyrywać znowu, wyrwała, dogonił ją w drodze i zatrzymał ściskając mocno. Trzeba było uledz przemocy! Czuł jak drżała w jego dłoni.
Wszystko to doświadczona Greta mogła obrachować z góry, a gdy królewicz już ją zagarnął, jękneła po niemiecku.
— Jak to wasza miłość napastliwy jesteś i dla niewiast niebezpieczny. Prawdziwie.
— Byłoby obrażającém — rzekł kleryk — ażebym siedząc około tak ślicznéj panny, nie starał się jéj sobie pozyskać!
— O! ja wcale nie jestem piękna! — odparła Greta wyzywająco.
— Jesteś najpiękniejsza — odpowiedział Zbigniew. — Klnę się, żem takiéj jak wy nie widział jeszcze nigdy.
— Boś miłościwy pan w klasztorze nie widział żadnéj — śmiejąc się rzekła Greta.
Na wspomnienie klasztoru znienawidzonego, Zbigniew się zachmurzył nieco.
— Dajcie mi tam pokój z klasztorem — zawołał — nie wrócę do niego więcéj, psie w nim było życie.
Ręka, którą pochwycił Zbigniew już mu się wcale nie wyrywała, choć wysunąć się mogła gdy chciała.
Wejrzeniem pełném politowania odpowiedziała Greta. Królewicz pił, jadł, zmuszał do kosztowania wina z jednego kubka, czemu się panna zrazu wielce broniła, spoglądali na siebie coraz poufaléj i porozumienie się nastąpiło przed końcem uczty.
— Piękna, najpiękniejsza Greto — odezwał się królewicz ośmielając coraz bardziéj — gdybyście mnie przyjęli za miłośnika sobie, kochałbym was jak należy.
— Alboż to wy wiecie jak miłować należy? — spytała figlarnie uśmiechając się panna. — Gdybyście posłuchali jak to tam u nas na zachodzie niewiastom cześć oddają i służbę przy nich pełnią rycerze.
— O tém ja nie wiem — przerwał Zbigniew — ale sprobujcie ze mną w przyjaźni żyć, zobaczycie że nie ustąpię w tém nikomu; a miłować potrafię. Tego się pono człek uczyć nie potrzebuje.
Greta zdawała się namyślać. Nie wypadało jéj przyjmować tak łatwo, co tak bardzo zdobyć pragnęła. Podrożyć się trochę musiała.
U stołu inni się zajmowali tak dobrze wszelaką swawolą, błazen królowéj Spatz takie wygadywał słone rzeczy, iż się izba śmiechami rozlegała, a Zbigniew mógł tymczasem bez przeszkody z Gretą się zabawiać.
— No, powiedźcież mi — odezwał się w końcu — jakże to będzie z nami?
To mówiąc już ją w pół obejmował, a Niemka, choć się niby trochę wymykała, nie broniła jednak nad miarę.
— Ohydne zwierzę! — mówiła sobie w duchu w twarz mu patrząc zblizka — ale i do takiego przyzwyczaić się można!
I zapalała go coraz mocniéj niebieskiemi oczyma.
— Królowa pani bardzo dla nas surowa — mówiła zcicha do królewicza. — Wy jéj nie dworujecie, ona się gniewa na was. Cóżby było gdyby się dowiedziała?
— Co? — rozśmiał się królewicz pochylając ku Niemce. — Co? Greta by poszła do mnie, a jabym jéj sobie odebrać nie dał. I gorzéjby jéj nie było u mnie niż na królowéj dworze.
Greta potrząsała główką.
— A! nie może to być! nie może! — poczęła żywo. — Wy się z ubogą dziewczyną ożenić nie możecie, a ja, ja!!
Zbigniew niedając jéj dokończyć parsknął śmiechem i coś rzucił śmiesznego do ucha. Zarumieniła się mocno...
Szeptano już ciszéj...
Tak w sposób bardzo prosty i pierwotny poczęły się miłostki niepięknego królewicza z prześliczną Niemką, w któréj on strach i obrzydzenie wzbudzał.
Naprzeciw siedzący zdala jeden z tych co już miłość Grety mieli i stracili, patrząc na nią, mówił do drugiego.
— Bąku miły, patrz ino na tłustą Niemkę? Spojrzałeś ty kiedy w oczy wężowi, gdy głowę z pod liści wysunąwszy ślepia swe otworzy? Zda się i on jakby żądła nie miał, jakby się w tobie serdecznie miłował, jakby cię chciał całować! Tak z Gretą, a i ona kąsa.
Greta tego dnia wydawała się odmłodzoném dziewczątkiem niewinném. Zbigniew pożerał ją oczyma; na królewnę zaczarowaną z bajki mu wyglądała. On co się jeszcze nigdy w życiu do tak uroczéj nie zbliżył istoty — oszalał.
Gdy potém Judyta zawołała swą dziewkę do siebie, a ta Zbigniewowi rzuciwszy wejrzeniem pożegnanie pobiegła do pani, królewicz stłumionym głosem szepnął do Marka.
— Niech się dzieje co chce, a ja ją muszę mieć. Dziewka jak jabłko złote. Choćby przyszło siłą brać.
Podpiły Sobiejucha skłonił mu się do nóg.
— Każecie? Skiniecie! Królowéj ją z przed nosa pochwyciemy i na zamek który uwieziemy...
— Zaczekamy! zobaczemy — szepnął Zbigniew.
— Mnie się zda — dodał Marko — pójdzie ona i sama, gwałtu nie będzie trzeba.
Królewicz się uśmiechnął.
Judyta gładząc po twarzy ulubienicę szeptała jéj.
— Już go masz? nieprawdaż? patrzałam. Dobrześ zażyła klechę, ani tchnął...
Greta się śmiała do królowéj cale inaczéj teraz, z trochą szyderstwa i dumy.
— O! niewielka sztuka go było wziąć — rzekła cicho. — Tak miał długi post w klasztorze!
— A jeźliś go wzięła, trzymajże i nie odprawiaj jak innych — dodała królowa. — To się nam zda.
Gdy potém z kolei przyszły pląsy i skoki, Zbigniew jak do wojny tak i do nich się nie przydał, patrzał tylko. Chciało mu się bardzo pochwycić oburącz tę niebieską sukienkę i ponosić ją przy sobie; lecz choć się winem dobrze podochocił, choć odwagę miał, czuł żeby go w tańcu wyśmiano.
Inni więc zabierali mu Gretę i nosili się z nią, aż z zazdrości płonął, a ona go zdala oczyma wyzywała i jątrzyła.
Tymczasem królowa, która też z młodzieżą wyprawiała pląsy, zdyszana zbliżywszy się do królewicza, pogroziła mu.
— Ino mi nie probujcie bałamucić mojéj Grety — rzekła — bobym się za to gniewała srodze. Znam ja was, tych co to po klasztorach siadywali, a udało się im z nich wyrwać: nie ma nad nich straszniejszych ludzi na świecie dla biednych niewiastek.
Zbigniew się śmiał i dumniał.
— Chce się wam koniecznie zbałamucić którą — ciągnęła daléj królowa wdzięcząc twarz starą — macie innych podostatkiem, których mi nie żal. To dziewczyna jakiéj drugiéj nie ma. Do wszystkiego, do czego chcieć doskonała, i do szycia, i do śpiewu, i do opowiadania gadek, i do tańca, i do usługi. Myślę że i do kochania wyśmienita być musi — dodała szydersko — ale ja jéj do tego nie dopuszczę, boby mi się sprzeniewierzyć musiała.
— O! miłościwa pani, masz dworu dosyć! — odezwał się żartobliwie Zbigniew.
— Ale Gretę tylko jedną, a drugiéj takiéj na świecie nie znaleść! — odparła królowa.
W czasie téj rozmowy umyślnie od tańca przybiegła dziewczyna do królowéj, aby się Zbigniewowi pokazać zblizka, z zarumienioném liczkiem, z rozochoconą twarzyczką. Dyszała ze zmęczenia ząbki pokazując białe, pierś się jéj podnosiłą, oko pałało. Królewicza dobiło wejrzenie. Królowa zaś Judyta, jakby zapomniała o niebezpieczeństwie, o którém mówiła, odeszła zaraz i zostawiła ich z sobą.
Usiadła na ławie zmęczona Greta, a Zbigniew, jak to było naówczas w obyczaju, podnóżek wziął i na nim u kolan się jéj przysiadł. Znaczyło to wiele, bo cały dwór patrzał. Greta tryumfowała.
W téj chwili jakoś ustała gędźba i śpiewy, ciszéj się zrobiło w sali i z podwórca słyszeć się dały rogi myśliwskie, Bolko z drużyną z łowów powracał.
Greta posłyszawszy granie pobladła.
— Pewnie brat mój z lasów powraca — zawołał Zbigniew — daje znać o swojem przybyciu, aby mu się radowano. Rycerz wielki!!
— Dzieciak jeszcze! — dorzuciła Niemka.
— A już mu się chce nad starszemi panować! — rzekł Zbigniew.
— O! gdyby mu tylko dozwolono, wszystkichby pod swe rządy zagarnął — rzekła cicho Greta.
— I was? — zaśmiał się Zbigniew.
— O! nie! nie lubię tego malca — odpowiedziała Niemka — nie dałabym mu się i sukni mojéj dotknąć.
— Za to że go nie cierpicie — wtrącił królewicz — ja was jeszcze we dwójnasób lepiéj kocham... Ja go też nienawidzę!
— Strzeżcież się go — szepnęła Greta — bo zapalczywy jest i niebezpieczny.
— A jam też niełatwy do wzięcia i pokonania — zawołał brew marszcząc Zbigniew — wierzcie mi!
Greta się trochę zapomniała, pochyliła ku Zbigniewowi, przegięła, zwiesiła nad nim, czuł oddech jéj, woń włosów, dotykał prawie zalotnicy, która z nim długą rozpoczęła rozmowę, wiedząc co w nim drażnić było potrzeba, aby miłość i nienawiść rozbudzić. Nikt nie zważać się zdawał na nich, królewicz trzymał jéj ręce, a te mu się nie wyrywały wcale, i pierwszego dnia początek był tak dobry, że już o Grecie nie wątpił szczęśliwy...
Nazajutrz schadzka była umówiona, wiedziała o niéj królowa, i Grecie się strzymać kazała, aby czekał dłużéj i goręcéj pragnął. Wszystkie wybiegi niewieście znano tu dobrze i posługiwano się niemi.
Zbigniew jak tylko do gospody powrócił, Marka i Niemca, którego miał na posługach, wysłał szukać na podarek dla Grety klejnotu. Z niemałym trudem napytano u żyda naszyjnik złoty, który ledwie puścił z rąk bez pieniędzy za wysoką cenę.
Królewicz przyniósł go z sobą. Zarumienionéj Grecie wsunął w ręce ten podarek jako zadatek miłości wielkiéj, a Niemka nie broniła się od przyjęcia go, co było najlepszym znakiem. Skryła go zaraz zręcznie i wejrzeniem podziękowała.
Marko, który zdala przypatrywał się obrotowi całéj sprawy, rad był bardzo.
— Dobra nasza — rzekł. — Która tylko podarki przyjmuje i tego co obdarza przyjąć potém musi. Będzie ją nasz pan miał.
Bodaj tylko mu bokiem nie wylazła — dodał wielki znawca ludzi — widzi mi się, że jakieś kocie oczy ma, które zdradą strzelają,
Marko, który jak sam często opowiadał, Niemki, Węgierki, Czeszki, Włoszki i Greczynki w ciągu swych włóczęg po świecie poznać miał zręczność, a niewiasty na pierwszy rzut oka wyrozumiewał i ich naturę, w Grecie widział coś niebezpiecznego, piękną była a straszną, królewiczowi przecie nie mówił o tém ni słowa, wiedział że toby się na nic nie przydało.
Po uczcie dnia tego Zbigniew znikłszy z izby znalazł się sam na sam w mieszkaniu Grety, które puste było, bo dwór jeszcze cały z królową zabawiał się śpiewem i graniem. Na osobności mieli wiele spraw ważniejszych do roztrząsania. Greta chciała go przeciw Bolkowi rozjątrzyć i poburzyć, on ją myślał całkiem dla siebie pozyskać.
Skierowała też wnet rozmowę na spór i walkę z bratem.
— Sprawiedliwieście uczynili nie chcąc mu ustąpić — mówiła — to zuchwała gadzina co do oczów skacze. Wszystkich pokąsał już niemało razy, królowę, wojewodę, ochmistrza swojego. Nikt go nie lubi krom jednego króla starego, a boją się go wszyscy.
— Ja się go nie ulęknę — odparł Zbigniew uśmiechając się — ja go obalę. Starszym jestem nie zechce mi być posłusznym zgniotę go. Siedziałem ja w więzieniu, będzie i on w niém zamknięty.
— Król chory jest — poczęła Niemka — królowa pani powiada, że gorzéj z nim codzień. Wojewoda, o! ten wam sprzyja więcéj... Możecie poczynać śmiało...
Zdziwionym był nieco Zbigniew znalazłszy oprócz miłéj przyjaciółki sprzymierzeńca i pomocnika w Grecie. Zręczna dziewczyna starała się wmówić mu, że go nawet ostrzeże, jeśliby jakie od królowéj niebezpieczeństwo zagrażało, choć zaprzysięgała, iż kochała bardzo królowę.
Zbigniew znalazłszy ją tak przyjazną, wyspowiadał się jéj ze wszystkich swych zuchwałych myśli i zamiarów. Przebiegłe dziewczę miało go w ręku.
Wieczorem późnym gdy z Markiem znalazł się w swéj gospodzie, nie utrzymał i przed nim tajemnicy, wypowiedział mu wszystko z naiwnością człowieka, który potrzebując powiernika, nie przebiera w tém, co mu się nastręcza. Szczęśliwym był i pewnym, że z łatwością cel osiągnie.
Przeciw Bolesławowi spiskowano do późnéj nocy, solą w oku był im wszystkim. Lubiło go rycerstwo, garnęli się do niego ziemianie, miał sławę dzielnego rycerza, potrzeba więc go było obalić. Zbigniew śmiało się kusił o to.
Od spotkania w Santoku, zdala już byli od siebie. Bolko lekceważył brata i pokątne jego zmowy, o których mu donoszono. W ojcu kochanym i kochającym go miał opiekuna, a ufał też własnéj sile i druhom, których umiał pozyskać.
Zbigniewa zazdrość z dniem każdym rosła, ile razy obok siebie stawali, młodszy pięknością, postawą, zręcznością, wprawą we wszystkie rycerskie ćwiczenia brał nad nim górę. Walczyć z nim ani się mógł porywać, burzył się i odgrażał.
Ojciec po powrocie Bolka starał się ich sprowadzić razem dla przejednania; stawili się na rozkaz, podali ręce, bo król tego wymagał, ale w obu pozostała taż sama gorycz i niechęć wzajemna.
Bolko o bracie mówiąc, przezywał go klechą i mrukiem.
Zbigniew mu się odwdzięczał lżąc go jako jaszczurkę jadowitą co do oczów skacze.
Greta coraz silniéj poduszczała Zbigniewa; półsłówkami rzucanemi przy spotkaniu waśń się zajątrzała, a wojewoda, choć z rozkazu króla starał się jednać, dopomagał do utrzymania niechęci. Czasem i królowa Judyta, niby przypadkiem potrąciła mówiąc ze Zbigniewem o nieznośną Bolka dumę, jego chęć wynoszenia się i panowania.
Wszystko do palącego się już ognia dolewało smoły.
Na Bolku jednak najmniéj znać było, żeby go to miało wielce obchodzić; on i jego drużyna żyli trybem cale odrębnym, niewiele się łącząc z innemi. Rycerskie gonitwy, małe turnieje na wzór tych, które się na cesarskim dworze co roku prawie uroczyście odbywały, wprawa we wszystkie wojennego rzemiosła obyczaje, były główném zajęciem i celem życia dorastającego królewicza, który przedwcześnie pasa rycerskiego się dorabiał.
Ani pohamować, ani pokierować nim nie mógł powolny i dobry Wojsław, który się ochmistrzem nazywał, ale był nim więcéj imieniem niż w rzeczą. Bolko zwłaszcza w ostatnich czasach wymykał mu się ze swoją drużyną i nie buntując jawnie, nie słuchał go już wcale. Wojsław żołnierz mężny, wojak wprawny, nieobrotny był, ciężki, myślał nad każdą rzeczą długo, badał pilnie, gdy Bolko chwytał porywczo co wiatr przynosił i pod pierwszém wrażeniem leciał na oślep nie licząc się z żadném niebezpieczeństwem, ani z ofiarą jaką czynił, choćby cel wart jéj nie był.
Wojsław nim się namyślił, nim coś postanowił, wychowańca jego już nie było, a niezawsze i dognać go potrafił. Śmiał się potém i dawał łatwo przebłagać miłemu chłopięciu, do którego tak był przywiązany, że dlań Sieciechowe pokrewieństwo i łaskę poświęcał.
Bolko jeśli którego dnia na łowy nie ruszył, siadał na koń z Pruszyną, Doliwą, z innemi przybocznemi harcowali po podworcach i na łąkach nad Wisłą, ścigając się, przeganiając, rzucając oszczepami do celu, strzelając z łuków i kuszy, spotykając się na tępe włócznie.
Do tych zabaw królewicz miał namiętność szaloną. Chciał się mu kto przysłużyć i łaskę jego pozyskać, to mu przynosił wiadomość, gdzie niedźwiedź miał łożysko, gdzie na żubra lub tura stanąć było można. Za psy i ptaki oddawał co tylko miał...
Zwożono mu z zagranic, z Zachodu najpiękniejszy oręż, najwykwintniejsze zbroje i wszystko co do porządku rycerskiego należało. Trafił się podróżny co wiele po dworach bywał i kraje obce przewędrował, gościł go królewicz u siebie, zatrzymywał, nie puszczał, póki się od niego nie dopytał i nie nauczył wszystkiego, co mu nieznaném było. Nie było też w Niemczech, we Włoszech, u Franków i Gallów żadnéj rzeczy nowéj w rycerstwie, któréjby dla niego nie przywieziono.
Paliła się młoda głowa myślą wielką, aby z inném rycerstwem chrześcijańskiém iść razem na odzyskanie grobu Zbawiciela, i ledwie go tém powstrzymać było można, iż pogan miał pod bokiem, od których niebezpieczeństwo groziło i zwalczyć ich naprzód było potrzeba. Niejeden już raz Bolko padał do nóg ojcu, błagając go, aby mu choć ze stu rycerzami dobranemi iść dozwolił z królmi i książęty chrześcijańskiemi na odzyskanie Jerozolimy.
Ilekroć zadrgała ta sprawa święta na zachodzie, Bolko się nią rozgorączkowywał; ani wiek, ani kraju położenie puścić go na niepewne losy nie dozwalały.
Sieciech wprawdzie niezbyt był temu przeciwnym, lecz opierającego się ojca nie śmiał namawiać.
Na małym dworze królewicza tylko o podobnych rycerskich dziełach myślano i rozprawiano: o podboju Pomorców, o wojnie dla krzyża świętego, o zawojowaniu ziem nowych, ustaleniu granic, odzyskaniu krajów jednego języka, które Niemcy zagarnęli i obsadzali swoimi. Bolko miał wszystkie przymioty ówczesnego rycerza chrześcijańskiego, pobożność wielką, poszanowanie słabych, cześć dla starości, nieustraszone męztwo w boju i miłość wypraw nęcących niepodobieństwy i niebezpieczeństwami. Rzucał się najzapalczywiéj tam, gdzie coś nadzwyczajnego mógł dokazać, spełnić jakiś czyn bohaterski.
Cała ta garstka młodzieży, zowiąca się jego drużyną, do niego była podobną i naśladować go usiłowała.
Tu ściśle przestrzegano aby żadna z form rycerskich, z praw przyjętych na Zachodzie, zaniedbaną nie była; nie wyruszano w pole bez modlitwy i śpiewu, nie zabijano proszącego o miłosierdzie, obraniano bezbronnych. Nawet najdrobniejsze przepisy w trzymaniu włóczni, we wdziewaniu zbroi, w użyciu oręża ściśle były przestrzegane, z czego prości ludzie naśmiewali się trochę.
Nie dziw téż iż drużyna Bolka Zbigniewową wyśmiewała, sposób życia starszego królewicza wyszydzała, z pogardą mówiąc o kleryku, o jego hałaśliwéj gromadzie, o miłostkach z niemką płochą i całém obchodzeniu się niezręczném a dumném.
Królowa zdawała się o Grety stosunkach ze Zbigniewem nie wiedzieć wcale, choć one nie były tajemnicą dla nikogo. Greta potroszę się z tém chwaliła, a królewicz téż nie dbał o ludzi.
Bolko od dworu Judyty zdala się trzymał, albo się wcale u niéj nie pokazywał, lub milczący przychodził na rozkaz ojca, niedługo pobył i wymykał się do swoich.
Nie udało się macosze w ten sposób go opanować jak ujęła Zbigniewa; Greta zawczasu próbowała go sobie pozyskać i została odepchniętą pogardliwie, inne téż nie były szczęśliwsze. Nie miały dlań niewiasty uroku, a wychowanie męzkie nauczyło go niemi pogardzać niemal, jako istotami słabemi, którym poddanie się uwłacza rycerzowi. Matki nie znał Bolko, wychowywał się od dziecka na męzkich rękach; macocha, któréj nikt nie szanował, wstręt w nim i obawę obudzała.
Słyszał o tém jak na Zachodzie rycerstwo czciło piękne panie, którym wiekuistą miłość poprzysięgało, lecz wyobrażał sobie niewiasty godne takiego przywiązania wcale innemi nad te których dwór królowéj był pełen...
Wszyscy już prześladowali niemkę klerykiem, gdy jednego dnia w przedsieni dworca, Bolko idąc do ojca na drodze swéj spotkał strojną Gretę.
Nie mógł i on się powstrzymać.
— E! piękna Greto! — zawołał — zapomniałem ci powinszować zwycięztwa. Słyszałem upolowałaś dużego ptaka.
— Jakiego? gdzie? — spytała czerwieniąc się z gniewu niemka.
— Ludzie go zowią czasem królewiczem, drudzy klerykiem, a mnie kazano go bratem nazywać. Prawdaż to piękna Greto?
Dziewczyna nic nie odpowiadając, popatrzyła mu w oczy dumnie, pozwalała mu się domyślać, nawet że miłości téj na zemstę użyć potrafi.
Bolko po młodzieńczemu szydził.
— Piękny chłop! — rzekł — ale piękna Greta warta była zgrabniejszego. Nauczyłażeś go tańcować i śpiewać? Do chóru w kościele nie wątpię że się przyda, ale do pieśni przy pląsach, chyba wy go nałożyć potraficie.
Greta płonęła gniewem.
— Dużo innych rzeczy trzebaby go uczyć, piękna Greto! — śmiał się nielitościwy Bolko. — Nie wiem jak sobie z niewiastą poczyna, ale z koniem niedobrze, z łukiem licho, z oszczepem niezdarnie.
Nie mogła już niemka wytrzymać szyderstwa i z ust się jéj wyrwało.
— Patrzcie tylko, aby ten niezgrabny człek kiedy się wam nie dał we znaki!
— A! o to się nie frasujcie, — odparł Bolko — ja się niedźwiedzi lękać nie zwykłem. Wiecie pewnie, boć to we dworze wszystkim wiadomo, żem, dawno temu ubił jednego właśnie gdy się do samicy zalecał.
Grecie zdawać się mogło że w Bolku zazdrość mówiła, wesołe chłopie, wcale o tém nie myślało, bo niemka była dlań niepiękniejszą od innych...
— Tak, piękna Greto, — dodał uczcie go a uczcie, bo dużo rzeczy nie umié i wiele się potrzebuje dowiedzieć, a lepszego ochmistrza nad was nie znajdzie!
Rzuciła nań oczyma złemi niemka, jakby mu grozić chciała. Bolko się uśmiechnął.
— Nie gniewaj się, piękna Greto — rzekł zabierając się iść daléj. — Cały dwór prawi głośno żeście mu obróżę nałożyli i na podwiązce go prowadzicie, nie godziło się bym wam nie winszował! Gotowiście jeszcze królewicza poślubić i zostać mi bratową! Ho! ho! — Śmiech Bolka rozjątrzył do ostatka dziewczynę, zdala zacisnąwszy pięść spojrzała nań wyzywająca, łagodna jéj twarzyczka zmieniła się nagle w głowę Meduzy, niebieskie oczy zciemniały, twarz zbladła, usta zadrgały, zęby się ścięły...
— Poznasz ty mnie i jego! — szepnęła odchodząc, — poznasz! a ja ci te szyderstwa przypomnę. I szybkim krokiem pobiegła na skargę do królowéj.
Na dworcu biskupim w Gnieźnie, w wielkiéj izbie przyciemnionéj, jednego z tych dni, zasiadała rada duchownych.
Około wielkiego stołu, ciemnym okrytego kobiercem, na krzesłach obok sędziwego arcybiskupa Marcina, widać było po prawéj ręce Lamberta krakowskiego biskupa, po lewéj Dyonizego poznańskiego, daléj Paulina Ciołka kruszwickiego i Filipa płockiego.
W pośrodku pomiędzy nimi stał krucyfix srebrny, a przy nim leżała bogato oprawna księga ewangielij. Izba wyglądająca jak klasztorna, ciemna, smutna, nie miała innych ozdób nad miedziane naczynie do wody święconéj, a w kątku dzban i miednicę podobną.
Zasiadali w niéj biskupi sami, a narada ważną i trudną być musiała, gdyż po zagajeniu jéj przez arcybiskupa, długie panowało milczenie. Starzec oczekiwał głosu jednego z braci, powiódł oczyma po milczących, a widząc, że nikt się ze słowem nie spieszy, ciągnął daléj powolnie i łagodnie:
— Przelanéj krwi męczennika Stanisława winniśmy, bracia mili, iż wiara chrześciańska i powaga nasza w kraju tym się utrzymała. Zwyciężyła prawda. Chrystus Pan pognębił nieprzyjacioły krzyża świętego, szatana i czeladź jego sprosną. Zachwiana maluczko władza nasza, wróciła nam z czynszem i przybytkiem. Z władzą tą odpowiedzialność téż cięży na ramionach naszych, za wszystko, cokolwiek się dzieje i stanie.
Dlategom wezwał was ojcowie mili, abyście ze mną wraz myśleli i radzili o losach kraju tego, nad któremi zaprawdę czuwać potrzeba; bo nie ma, ktoby się nim opiekował, oprócz miłosierdzia Bożego.
Szatan nie śpi!
— Alboż zagraża mu niebezpieczeństwo jakie? — zapytał biskup Lambert — my o żadném nie wiemy!
— A ja widzę je i sądzę wielkiém — mówił arcybiskup powoli. — Myśmy tu nadzorcy i stróże, do kogoż, jeśli nie do nas należy czuwanie?
Króla mamy bez korony; dogorywa dobry, pobożny pan bez woli i siły. Sieciech pod nim kopie zasadzki, cesarska siostra trzyma z nim, opanować chcą królestwo to, aby je zaprzedali. Dopuścimyż, aby państwo poszło na ręce obce, a kościół nasz pod zarząd Magdeburskiéj metropolii!
— Król synów ma dwu — przerwał Dyonizy poznański — nie grozi więc z téj strony niebezpieczeństwo.
— Tak, lecz na obu ich Sieciech godzi — jawném to jest — odezwał się o. Marcin. — Przy królu cień władzy, przy wojewodzie siła. Na grodach ma starostów ze swéj ręki, w wojsku dowódzców którzy z nim trzymają, włada wszystkiém, skarbami swemi sumienia kupuje. Królem chce być. Źle nam ze słabym, z tym gorzéj będzie, przebiegły jest.
Milczenie długie przedzieliło pytanie to, od nierychłéj odpowiedzi biskupa Paulina.
— Przewielebny ojcze — odezwał się powolnie rzucając wyrazy, które ważył ostrożnie. — Widzi mi się, że przedewszystkiém patrzéć nam potrzeba, gdzie dla wiary a dla powagi Rzymu pożytek. Ten, czy ów panować będzie, nam o to idzie, aby był posłusznym kościołowi, aby się krzewiła wiara, mnożyły dochody duchowieństwa, rosła przez nie chwała Boża.
— Tak jest — odezwał się Filip płocki — obojętna dla nas, kto panować będzie ze zrządzenia Bożego. Przyznaję, iż ja sam niedawno jeszcze obawy nie miałem od Sieciecha, dziś stawi mi się to inaczéj.
Jeżeli on zawładnie i opanuje kraj: zuchwały, silny, przebiegły, sam jeden na państwo wielkie, rycerz mocny i czujny, ażali w nim nie mamy się obawiać drugiego Szczodrego, co zechce kościołem rządzić, zamiast mu ulegać?
Zaprawdę dla nas korzystniejszém jest, aby było kilku panów, z władzą i siłą mniejszą, bo ci się łatwiéj powodować dadzą, i oni nas, nie my ich potrzebować będziemy. My, pasterze zawsze z sobą zgodni i jedni, w pomoc sobie przychodzić będziemy, oni w rozterkach do nas się uciekać będą musieli. Nie o moc nam idzie ani o pychę panowania, ale o kościół i wiarę.
Kraj choćby podzielonym był, jeżeli połączenia ku obronie zapotrzebuje, przez nas je otrzyma; niech mu panuje jeden arcybiskup z biskupy, miasto króla — lepiéj będzie.
— Kościołowi nie zagraża nic — począł Lambert krakowski — dzięki krwi męczennika naszego, nikt już się władzy jego opierać nie odważy. Spróbowali, jak ciężką jest ręka jego, jak straszny miecz mściwy, jak wielka potęga ogarniająca świat. Szukajmy, co dla kraju lepsze, o los kościoła, zaprawdę, spokojni być możemy, bracia mili.
— Ale przymnożyć mu bezpieczeństwa i oprzéć je na mocniejszych podstawach — odezwał się Filip — nigdy zbyteczném nie jest. Nie padnie kościół na opoce zbudowany, ani przemogą go piekielne siły, lecz oszczędzić mu dni ciężkich, gdy w mocy naszéj, należy. Nie sobie ani dla siebie staramy się, dla matki naszéj. Non nobis, non nobis sed nomini tuo da gloriam.
Spojrzeli po sobie biskupi, arcybiskup milczał z głową spuszczoną, rękę na ewangieli złożywszy.
— Bracia mili — począł znowu — powtarzam, com rzekł: Król słabym jest, Sieciech dla królestwa i dla nas strasznym. Nie utrzyma się on bez cesarza, a panowanie cesarskie kościołowi odejmie siłę, przeniesie ją gdzieindziéj. Czynić potrzeba co można, aby spadek po królu dzieciom jego pozostał.
Cóżbyście rzekli, gdyby Władysław zawczasu chciał państwo między synów swych podzielić? sobie pozostawując Płock, który pokochał, i w którym chce dokonać żywota?
Spojrzał po słuchających arcybiskup, badając wrażenie, jakie słowa jego wywierały i mówił daléj:
— Zeznał mi król, iż za żywota uczynić to pragnie. Sieciech niewątpliwie stanie na przeszkodzie przeciw myśli zbawiennéj, my, pomocą jéj być powinniśmy.
Jak sądzicie bracia najmilsi?
Biskupi milczeli, rzecz to dla nich była nowa, którą każdy chciał rozważyć, nimby wyrzekł, co o niéj myśli.
— Sam król wam to zwierzył — zapytał biskup Lambert.
— Tak jest, mam to z ust jego — rzekł arcybiskup. — Radziłem, aby wiec zwołał duchowną i świecką swą radę i starszyznę. Kto wie, czy będzie śmiał i mógł to uczynić, jeżeli my mu w pomoc nie przyjdziemy. Mamyli posiłkować? mówcie.
— Zaprawdę! zaprawdę! — odezwał się Filip pierwszy — powinniśmy.
— Dla mnie — począł Paulin kruszwicki — wątpliwa jeszcze, czyli podział na dwu nie jest wojny nasieniem. Widziałem pod Kruszwicą leżącego Zbigniewa, nie sądzę go panowania godnym, bo do niego jest niezdolnym, dumnym i chciwym władzy, umysłu płytkiego. Ambicya w nim wielka przy słabości i małéj odwadze. Zaburzy kraj.
— Ja, którym się przyczynił do uwolnienia Zbigniewa — odezwał się arcybiskup — lepiéj o nim trzymam. Człek się z niego wyrobić powinien, a widzę w nim, czego i rycerski Bolko nie ma, naukę. Czyta pismo, rozumie słowo Boże, dzieckiem klasztorném jest.
— Ojcze mój — wtrącił żywo Paulin — nie znam gorszych nieprzyjaciół, jeżeli nie kościoła to duchowieństwa, nad tych, co się z murów klasztoru wyrwali. Boją się go. Przykład mieliśmy w Czechach. Wolę pobożnego rycerza, niż wywłokę, co zbiegł z pod klauzury — powtórzę — boję się go. Pismo znając, obracać je będzie krzywo na usprawiedliwienie swoje. Bez nauki Bolko nas potrzebować dla niéj musi — ów niedouczony, pomiatać zechce nami.
— Surowi dlań jesteście — odezwał się arcybiskup.
Zbigniew miał prawa, bo choć małżeństwo, z którego się rodził, przez kościół pobłogosławione nie było, naówczas i po dziś dzień małżeństw jest takich wiele. Przejdźcie kraj, policzcie, ile podobnych w nim. Wszakci dopiero wdrażać poczynamy do tego lud chrześciański tutejszy, aby się starym obyczajem nie brał i nie rzucał samowolnie, jak bydło. Władysław ową Hannę za żonę miał, Zbigniew prawym synem jest i ma pierworodztwo.
— Temu nie przeczę — rzekł Paulin — boleję tylko, że miasto jednego dwu ich jest.
— Lecz dla nas lepszém, choćby i dziesięciu ich było — odezwał się Lambert — albo tylu, ilu nas jest. Stałby przy każdym pasterz na straży. Siły zbyt wielkiéj w jedném ręku dopuszczać nie możemy, by się nie stało co z cesarzem, co ze Szczodrym. Oni, jak skoro moc poczują, panować nam chcą, a tego się cierpieć nie godzi. Kościół wiódł i kierował od czasów Konstantyna po dni dzisiejsze, bo w nim było światło, musi téż po nad korony i berła doczesne stać i z rąk wodzów nie puszczać. Cesarze niemieccy gdy zawojowali kraje wielkie, wnet przeciwko władzy kościoła wystąpili, chcąc go sobie uczynić podwładnym.
— My się tu już wcale pokus podobnych obawiać nie możemy — dodał arcybiskup — górą stoimy i nie przestaniemy stać. Przeciw kościołowi nie wystąpi nikt, kościół trzyma, kościół panuje, kościół rządzi; król niczém inném nie jest, jak z Rzymu namaszczonym pełnomocnikiem i ręką jego. Pierwszym sługą.
Umilkli drudzy, nie poczynał nikt.
— Niechaj więc ten podział kraju przyjdzie do skutku — odezwał się arcybiskup. Zapobieży on uzurpacyi Sieciechowéj. Przyczyńmy się wszyscy do dzieła tego. Zwołajmy po dyecezyach naszych przedniejszych ziemian, władyków i żupanów, włóżmy na sumienie ich, aby w tém królowi byli pomocni.
Macieli co przeciwko temu?
Zatoczył wzrokiem arcybiskup, spoglądając po milczącéj braci. Nie odzywał się nikt, nikt przeczyć nie śmiał.
— Co z tego podziału wyniknąć może — rzekł Lambert po chwili — przeniknąć trudno. Jeden z nich zechceli drugiemu być podległym? Rozłamie się li państwo i osłabnie, zwłaszcza, jeżeli nierycerskiego ducha Zbigniew, prawem starszeństwa zapanuje?
— Czuwać będziemy — odparł Paulin — tém lepiéj dla nas, iż obejść się bez pasterzy swych nie będą mogli.
— Sieciech nad wszystko niebezpieczniejszy — dodał o. Marcin.
Nie było już sporu.
— Niech się więc stanie po myśli króla i wedle jego natchnienia, jakie mu Bóg zesłał — rzekł Lambert.
Nie spierano się z sędziwą głową kościoła, choć może zdania były niejedne, a Sieciech i tu mógł mieć utajonych sprzymierzeńców. Ale ci mówić za nim nie śmieli. Groźba podległości i zależności od cesarstwa i Magdeburga, starczyła na powstrzymanie zdań przeciwnych.
— Uczynić więc należy przygotowania do wiecu — zakończył arcybiskup — a wykonać je zawczasu, ażeby Sieciech nas nie ubiegł, który chcieć go nie może.
Przeciwko niemu jedni my tylko skutecznie wystąpić możemy. Usłuchają nas ziemianie i królowi w pomoc przyjdą.
Zatém rozpoczęła się narada nad środkami wykonania i przeciągnęła długo, aż obmyślane i postanowione zostały.
Wstał nareszcie sędziwy starzec, i jak przed tą naradą wiódł do kościoła dla odśpiewania hymnu do Ducha Świętego, tak po niéj poprowadził duchowieństwo do katedry, gdzie dziękczynny hymn zanucono.
Nie był nowością zjazd biskupów, ani mógł jakąkolwiek wzbudzać obawę i podejrzenie; w sprawach kościoła powoływał często arcybiskup innych pasterzy dla narady, a świecka władza ani śmiała ani mogła mięszać się do kościelnych zborów. Mogli więc bezpiecznie biskupi przedsiębrać środki, jakie się im zdały właściwe, nie doznając żadnéj przeszkody. W téj chwili właśnie po upadku Szczodrego, po klątwie i interdykcie, potęga duchowieństwa była największą, a władza świecka mierzyć się z nią nie ważyła. W istocie kościół panował nad krajem.
Wieczór spędziwszy na wspólnéj modlitwie i rozmowie z arcypasterzem, nazajutrz już powracali do stolic swoich. Wprost z katedry rozjechali się biskupi.
Każdy z nich od kościoła do kościoła jechał, od klasztoru do klasztoru, stawał u proboszczów, a zdążywszy do granic swéj dyecezyi, zbaczał do znaczniejszych dworów, lub zwoływał ziemian do dziekanów, aby im objawić, co czynić mieli. Opierać się woli biskupiéj nikt nie mógł; pamięć strasznych skutków klątwy i wyłączenia ze społeczeństwa chrześciańskiego, była wszystkim jeszcze przytomna. Królowi prędzéj ważyłby się kto nieposłusznym okazać, niż temu, co go za życia mógł uczynić obcym, nawet rodzinie, a po skonie odmówić mu pogrzebu na poświęconéj ziemi. Legenda o Szczodrym, krwawy dramat, po którym ledwie oschły łzy i zatarły się ślady, napełniał trwogą umysły.
Król wygnany, zmarły bez wieści, w szaleństwie czy pokucie; dziecię jego wśród wesela zgładzone niewidzialną ręką, w któréj przeczuwano prawicę Bożą, stały przed oczyma wszystkich.
Pasterze powróciwszy z Gniezna, natychmiast rozpoczęli o wiec starania, sami lub przez podwładne sobie duchowieństwo.
I stało się, że wkrótce potém po wszystkich krajach ruszyli się ziemianie, władyki, żupanowie, starszyzna zbierając na ów wiec zwołany potajemnie. Nawet ci, co Sieciechowi sprzyjali, zmuszeni byli jechać z innemi i stawić się nań, aby postąpić potém, jak im będzie rozkazano. Nadzwyczajne te przygotowania, nie mogły ujść baczności Sieciecha.
Wojewoda, który czynnie około własnéj sprawy chodził i zamki objeżdżał, znajdował się właśnie na jednym z grodów, trzymanych przezeń z łaski króla, (choć wszystkie one prawie były w jego rękach) gdy nadbieżał do niego jeden z najwierniejszych sług, Strzepa, nocą już domagając się pilno, aby go do wojewody natychmiast wpuszczono. Zdawało mu się, że on pierwszy przywiezie Sieciechowi wiadomość o zmowie duchowieństwa i ziemian przeciw niemu.
Wojewoda widząc wbiegającego do izby, w któréj siedział jeszcze na naradzie ze starostą i wojskową starszyzną Strzepę kurzem okrytego, w hełmie, z twarzą przelękłą i oczyma zaognionemi, zmierzył go wzrokiem niemal szyderskim.
— Za pilną sprawą jadę, goniąc za miłością waszą — wykrzyknął przybyły, hełm zdejmując i z potu ocierając skronie — za sprawą pilną bardzo.
— Bóg zapłać — odpowiedział z półuśmiechem wojewoda. — Siadaj na ławie, spocznij, tchu nabierz. Za dobrą wolę waszą wdzięczen jestem, choć nie wiem, z czém przybywacie. Bodaj jednak, czy wielka i pilna nowina, która was tu pędziła, wprzód niż wy, nie dobiegła do mnie.
Zdziwił się i zmięszał smutnie Strzepa.
— Wiedzieliżbyście już o wiecu? miłościwy panie? — zawołał — a możeż to być?
Wojewoda dał mu znak głową potwierdzający.
— Wiem o nim, ani się frasuję zbytnio — rzekł. — Pracują nieprzyjaciele moi i ja nie spię. Niech wiecują, radzą, niechaj dzielą jako chcą, nic to nie pomoże. Silniejsi przez to nademnie nie będą. Wiec jest sprawą arcybiskupa Marcina, z którym do jawnéj walki występować nie mogę. Obróci się ich własna robota przeciwko nim.
— Tak mówicie — odezwał się zdumiony Strzepa.
— Mówię tak i spokojnie na to poglądam — ciągnął daléj Sieciech. — Dwu czy dziesięciu ich stanie, w zgodzie z sobą nie będą. Nie lękam się tego. Młokosom podołać łatwém będzie. Król przy sobie zwierzchnią zatrzyma władzę...
— Na wiecu ozwą się przeciw wam głosy nieprzyjaciół! — zawołał Strzepa.
— Przeciw mnie jedne, za mną drugie — rzekł wojewoda. — Król, który z arcybiskupem się naradzał, który mi sprzyja, którego w rękach mam, nie powiedział mi nic. Znam go i sądzę z milczenia, że krzywdy uczynić mi nie da. Gdyby gniew miał a niewiarę, wydałby się z nią. Królewicze oba podemną zostaną. Nie lękam się ich, bo wprzód nim walkę z Sieciechem, rozpoczną z sobą.
Szydersko rozśmiawszy się wojewoda, zamilkł nagle, jak gdyby kończyć nie chciał. Dopiéro odprawiwszy tych, co z nim siedzieli, wrócił do oczekującego Strzepy.
— Nie lękajcie się — rzekł — ani o mnie ni o siebie. Z dwu słabych, nikt jednego mocnego nie sklei. Pójdą na wojnę w pułkach tysiącznicy moi, sotnicy także, po zamkach ludzie z méj ręki, powinowaci i druhowie; co oni z tą garścią poczną, którą koło siebie mają! Nie dadzą im uczynić nic, tylko co ja zechcę i pozwolę. Królewicze w moich palcach będą siekierą i dłutem, ani się spodzieją, jak pokieruję niemi. Gdy zechcę, spuszczę ich na siebie, aby się gryźli, gdy zażądam, pójdą gdzie wskażę i myśleć będą, że idą po własnéj woli. Nie lękajcie się o mnie, powtarzam wam.
Strzepa człek bojaźliwy, ostrożny, a przytém gorący, nie miał zimnéj krwi i zaufania w sobie Sieciecha; słuchał, ale widać było po nim, że téj wiary w bezpieczną przyszłość nie podzielał.
— Pewna to, że wasza miłość, dobrze wiécie co czynicie — rzekł, wzdychając — ale zbytnio ufać ludziom i bezpiecznym się czuć, nie dobrze. Bolko ma wielką miłość u rycerstwa, u dworu, między ziemiany. Zbigniew, powiadają wymowny, przebiegły i przewrotny.
Wojewoda wzgardliwą przybrał postawę.
— Zbigniew chciwy wszystkiego, a do niczego nie zdolny — rzekł — rycerz z niego nie będzie, a u nas kto nie wojak, tym pogardzą. Bolko go nie lubi i złamie.
— A Bolka kto? — odezwał się Strzepa, z tym trudniéj?
Sieciech długo nie mówił nic, naostatek wyrwało mu się:
— On sam; gdyby go wierna drużyna nie trzymała na wodzy, dawnoby już oszczep Pomorca, albo kły dzika przecięły te rycerskie zapędy. Zbyt zuchwały jest, sam się zgubi.
Strzepa się nie sprzeciwiał i zamilkł. Wojewoda począł się po izbie przechadzać. Zwrócił się ku niemu:
— Cóż o wiecu prawią?
— Gotują się doń wszyscy, a najgoręcéj nieprzyjaciele wasi.
Z tych, co wam są wierni, dużo jechać nie chce, aby przeciwko arcybiskupowi nie stawać i wam się nie sprzeniewierzyć. Starego się obawiają.
— Moim dawajcie znać owszém, aby się stawili wszyscy — odparł Sieciech — i mężnie stali przy mnie. Gdy ich nie stanie, sam jeden będę.
Po téj rozmowie, Strzepa ledwie spocząwszy, ruszył znowu, gońców rozesłano na wszystkie strony z hasłem nowém. Gdy duchowieństwo od siebie nagliło o zbór liczny, z drugiego Sieciech przykazywał się stawić, ruszało się, co żyło. Dawno już nie pamiętano takiego ruchu i gromad, a pocztów na gościńcach; niektórzy, co od lat wielu z lasów się na świat nie pokazywali, wyciągnęli do Płocka. Tu się już sposobiono na przyjęcie, choć nikt nie mówił o niém, a król zdawał się nie chcieć wiedzieć o niczém. Królowa uwiadomiona przez Sieciecha, niepokoiła się mocno, ufając tylko zręczności wojewody, że potrafi te zamachy odeprzéć; Zbigniew miał wiadomość od arcybiskupa i czekał, nie odjeżdżając z Płocka, Bolkowi ojciec zakazał się na dłuższy czas oddalać, aby na zawołanie był pod ręką... Niepokój był w powietrzu, a najbardziéj dolegał choremu królowi, dla którego oczekiwanie stawało się nieznośną męczarnią.
Jesienny dzień wrześniowy potajemnie na zjazd był naznaczony, pogoda mu sprzyjała, a pożądaną była wszystkim, gdyż mnogich i licznych pocztów ani zamek, ani miasteczko pomieścić nie mogło.
Gospody dla duchownych panów były u biskupa i na zamku w klasztorku Benedyktynów; panowie świeccy obozem się musieli kłaść na dolinie, namioty rozbijać i w nich z dworami swemi mieścić.
Na podzamcze już kilka dni przed zjazdem ciągnęły wozy, konie powodne, czeladzie, parobcy, którzy place zajmowali, koły bili, żłoby stawili, namioty rozkładali i dla panów swych co najlepsze starali się dostać stanowisko. Roiło się pod grodem, roiło po gościńcach, w uliczkach, na targowicy, dokoła mieściny, u studzien, nad rzeką, po łąkach.
Z okien zamku mógł te przygotowania widzieć król i królowa, a nikt się o nich odzywać nie śmiał. Naostatek w wigilią dnia św. Wawrzyńca, niektórzy z dalszych stron od Krakowa, Sandomierza, Wrocławia, co się najbardziéj opóźnić lękali, ściągać się zaczęli.
Napatrzéć się było można pocztów różnych, zbroi wszelakiéj i rynsztunku, bo nie wszyscy się jednako zbroili i chadzali. Od granic niemieckich z nad Łaby wtargał obyczaj zachodni; władycy niemcom byli szczególniéj zbroją podobni, którą sobie ztamtąd dostawali, z Saksonii, od Franków i z dalszych krajów. Szlązk ciągłe téż miał stosunki z Czechami i Niemcami razem, to téż obojga języka i odzieży pełno było.
Przeciągały przez Polskę karawany kupieckie z Rusi, wioząc z sobą wszelaką kupię ze wschodu, któréj wiele tu pozostawało.
Od Bolesława Wielkiego stawiła się ziemia Polan dostatkami wielkiemi, obfitością wszystkiego, tak, że mnich, który czyny Bolesława Krzywoustego opiewał, sławił pod te czasy jéj: „powietrze zdrowe, ziemię żyzną, lasy miodorodne, wody rybopłodne, rycerzy mężnych, wieśniaków pracowitych, konie wytrwałe, woły oracze, krowy mleczne, owce wełniste” [1].
Ten dostatek ziemi widać na jéj synach było, a choć świetności cesarskich dworów nie znalazł tu obcy człek, ziemianie Władysławowi nie ustępowali zamożnością i okazałością pocztów panom na Zachodzie. Inaczéj tylko ona się przedstawiała. Wiódł każdy z sobą po sto, po kilkadziesiąt koni dla bezpieczeństwa i wystawy, ciągnęły się wozy ładowne i obfite zasoby wszystkiego co do życia było potrzebném. Po drodze zaciążyć osadom i szukać pożywienia nikt nie chciał, ani też wszędzie dostać było można żywności. Dla koni i sobie musiano wozić strawę. Każdy orszak zwiększał się tém jeszcze. Jeden władyka ciągnął za sobą czeladzi i ciurów gromadę.
Z wieczora już szare i pasiaste namioty gęsto się rozsiadały na łące, a około nich ogniska zapalać zaczęły. Rżały konie i psy, które każdy prowadził z sobą ujadały wyzywając się.
Stawali ziemianie każdéj części odrębnie przy sobie tak, że którzy od Krakowa szli społem namioty rozbijali, Sandomierzanie przy sobie, Szlązacy, Mazury i Polanie, każdy obozem swoim. Opola też do jednego grodu należące łączyły się do kupy. Niektórzy ludzie rycerscy obyczajem zachodnim u namiotów na wysokich żerdziach chorągiewki i znamiona wywieszali.
Sieciech nie spiesząc wprzód, umyślnie dopiero tego wieczora nadciągnął, i, jak gdyby chciał potęgę swą a moc okazać, wystąpił z pocztem ludzi półtoréj seciny liczącym pod chorągwią własną, z rogami, trębaczami w jedną barwę przybrawszy cały swój orszak, wśród którego on na koniu dzielnym, w kołpaku z piórem, w pasie rycerskim, z łańcuchem złotym na szyi, w płaszczu książęcym jechał raźno i wesoło... a dla okazania też, że on tu gospodarzem nie gościem, na łąkę nie pociągnął z drugiemi, ani gospody szukał, ale wprost na zamek się obrócił, trąbić rozkazując i jakby uroczysty wjazd odprawując w oczach wszystkich.
Czeladzie i władycy, którzy już byli w obozie, zbiegli się patrzeć na to widowisko, ustawując kupami po obu stronach drogi.
W nieprzyjaciołach Sieciecha to wyzywanie i jakby naigrawanie się z nich wywoływało gniewy i oburzenie: druhowie milczeli ciesząc się, iż swojego pewnym być musiał, gdy tak wspaniale występował bez żadnéj obawy.
Wojewoda z konia zsiadłszy dopiero przed królewskim dworcem, naprzód do pana szedł z czołobitnością należną, chociaż wiedział, że go nie zastanie samym, bo mu po drodze oznajmiono iż arcybiskup, kilku duchownych i świeckich panów już go poprzedzili.
Gdy wojewoda w progu się ukazał, król w obec wszystkich wstał i przeciw niemu poszedł kilka kroków, a objąwszy go rękami, z czułością wielką powitał, aby jawnie okazał, że serca jego i łaski nie utracił.
Z trwogą podniósł ku niemu oczy lękając się gniewu, lecz Sieciech nadto przebiegłym był, ażeby się z nim wydał przy świadkach. Owszém licem wesołém króla i przytomnych powitał, jak gdyby okazać chciał, że go niesłusznie oskarżano.
Arcybiskup nie czekając, natychmiast objawił głośno z czém przybywali duchowni i świeccy panowie i czego wespół z królem życzyli, wolał zaraz opór złamać i postąpić otwarcie.
Wojewoda nie wydał się z tém co myślał, wysłuchał wniosku, a gdy się doń zewsząd zwracano, rzekł spokojnie:
— Jeżeli najmiłościwszy pan nasz, a ojcowie duchowni wespół z panami ziemiany — widzą, iż dla uspokojenia i ładu w królestwie tém, potrzebny jest podział zawczesny, — a czemużby się zadość woli pana naszego i ziemian stać nie miało?
Dodał, iż dobrém to nawet znajdował, że król za żywota przekonać się mógł, jak się synowie jego do rządów brać będą, ciesząc ich walecznością i rozumem.
Po tém przemówieniu Sieciecha, który się niczemu nie przeciwił, duchownym i świeckim panom nie pozostało już nazajutrz nic, tylko uroczyście dokonać, co postanowiono.
Król słuchając Sieciecha radował się niewypowiedzianie, a gdy ten mówić dokończył, wstał go uściskać odzywając się, iż na jego opiekę i pomoc dla dzieci najwięcéj rachuje.
— Ten to jest, — odezwał się wskazując na wojewodę biskupom i wszystkim przytomnym, — ten jest, któremum winien królestwa utrzymanie i bezpieczeństwo; ten jest, który niem za mnie rządził, obraniał je, zbogacił i dał mu zakwitnąć; ten jest któremu zawdzięczam pokój dni moich, sam nieudolnym będąc i schorzałym.
A jako się mną opiekował, tak mam nadzieję, że synów moich z ojcowską pieczołowitością strzedz nie przestanie.
Arcybiskup Marcin nie mógł podziwienia swojego ukryć, widząc Sieciecha tak na wszystko gotowym, gdy opór się w nim znaleść spodziewał, spojrzał nań niedowierzająco i rzekł z powagą kapłańską:
— Bogu niech będą Najwyższemu dzięki, iżeśmy wszyscy zgodni a jedno dobrém widziemy.
U królowej wieczorem dawnym obyczajem stoły były zastawione dla wszystkich, którzykolwiek przybyć chcieli. Czeladzi ucztę na podwórcach zgotowano, beczki powytaczano, ustawiono kadzie i cebry, chleby, séry, mięsiwa zalegały ogromne pomosty tak, aby nikt nie odszedł głodny.
Zbigniew wśród tłumu przybywających kręcił się czynny, chcąc sobie u ludzi zaskarbić łaskę, wymową łatwą i słowy dobremi ujmując ich sobie.
Bolko na przekorę jemu dnia tego wyruszył w pobliskie lasy na łowy, jakby się wcale nie troszczył o to, co się gotowało, nie zdając dbać, jak ludzie o nim trzymać zechcą, albo nadto ich będąc pewnym. Późno wieczorem, gdy już na obozowisku do snu się zabierano, przeciągnął gościńcem orszak jego wesoły, z psy i sokołami, czwałem objuczony zwierzyną, nucąc śpiew głośny, który się wśród cichéj nocy dziwnie rozlegał...
Powybiegali z namiotów ludzie, wiedząc kto pędził, bo go niektórzy poznali, a chcąc przypatrzeć temu, co im miał wkrótce panować. Jednego widzieli już i słyszeli, drugiego dopiero teraz zobaczyli, jak się im mignął przed oczyma. Ten ze swą rycerską butą i młodzieńczem weselem lepiéj im do serca przypadał.
Na widok młodego chłopaka z rozwianemi włosy, z podniesioną głową, ręką w bok pędzącego na koniu dzielnie, lica się im rozśmiały. Starym Szczodrego przypomniał, którego gdy nie stało, wielu po nim wzdychało. Choć po nim krwawe wspomnienia w pamięci były, wielu z tych co z nim wojowali na Węgrzech i na Rusi, miłowali go jako rycerza, a ludu prostego choć mówić nie śmiał, powszechne było mniemanie, iż za swą miłość dla ubogich możni go zgubili.
Ludzie rycerscy co za króla Władysława najczęściéj nie z nim, ale z Sieciechem chodzić musieli na wyprawy, radzi byli dostać króla mężnego za wodza, a pozbyć się dumnego wojewody.
O Zbigniewie już wiedziano, że rozumnym był, ale do włóczni, konia i oręża niezdarnym.
Wojsław, ochmistrz pański na spotkanie Bolka wyszedł kwaśny pomrukując.
— Drudzy tu sobie między ziemiany jednają ludzi, a wasza miłość w lesie — rzekł do zsiadającego.
— Bo ja na słowa ludzi nie łowię, a wolę się na wojnie z niemi serca dorabiać! — zawołał Bolko i rozśmiał się wesoło.
Dzień zrazu wstał mglisty, lecz wnet srebrna owa zasłona, owe wilgotne rąbki w które był owity, opadać zaczęły i słońce podniosło się jasne, wesołe, jakby radując widowisku, które miało przed sobą.
Jak świt wszyscy poczęli przyodziewać najpiękniejsze zbroje, najkraśniejsze szaty; kładł na siebie każdy co miał najlepszego, czeladź występowała strojna, a od obozu na podzamczu do grodu na wyżynie dochodziło mruczenie wesołe jakby roju pszczół, co w ulu gospodarował.
Aż zabrzmiał kościelny dzwonek, wołając do Boga przed ołtarz po błogosławieństwo. Choć niewielka naówczas katedra płocka i trzeciéj części zgromadzonych nie mogła pomieścić, szli wszyscy, aby naprzeciw drzwi stanąwszy choć zdala nabożeństwa słuchać.
I król też chory przez dwóch podkomorzych wiedziony, co dawno nie bywało, w odświętnych szatach szedł do kościoła z twarzą wychudłą i bladą, ręką drżącą śląc pozdrowienia tym, co się zbiegali przypatrzyć mu i pokłonić.
Po drodze parę razy stanął przemawiając do wojewodów i władyków po słów kilka — ale na dłuższą mowę tchu mu nie stawało. Poruszony był wielce.
Za nim szła w orszaku okazałym dworzan swoich królowa z córkami, z niewiasty swojemi, w przepychu wielkim, którym się lubiła pysznić, w sukni złocistéj, w łańcuchach i pasie sadzonym, głowę unosząc dumnie, jakby mówić chciała — krwi jestem cesarskiéj!
Patrzała z góry na kłaniających się ziemian, co najmłodszym tylko uśmiechając.
Za nią szedł wojewoda wielki, Sieciech we zbroi złoconéj, sukni szkarłatem podbitéj, co wielu złośliwych oczy zwracało. Witał on pogodném czołem przyjaciół swych, innych widzieć nie chcąc.
Daléj ciągnął Zbigniew, który téż wspaniale się przyodział a cudacko, ogromnemi pióry ozdobiwszy kołpak i miecz sobie przywiesiwszy, który mu zawadzał. Czatował on zawczasu na pochód aby ubiedz Bolka i zająć pierwsze miejsce swe, które starszemu należało, obawiał się bowiem, aby młodszy go nie uprzedził. — Ten o tém nie myślał, stanął za Zbigniewem z wesołą twarzą we zbroi lśniącéj, po rycersku przybrany, piękny, pewien siebie i niedbający o to, jakie mu się miejsce dostało. Młodziuchne, ogorzałe lice patrzało wesoło, trochę dumnie, lecz dobrotliwie zarazem. Wszyscy za nim wiedli oczyma.
Gdy król, którego biskup Filip z krzyżem i wodą święconą u drzwi kościelnych przyjmował wszedł na przygotowane dla siebie siedzenie, obok którego królowa niższy tron zasiadła, gdy Zbigniew i Bolko stanęli po prawéj i lewéj ręce ojca, a wojewoda wielki za nim jakby na straży; daléj dokoła dwór i co najprzedniejsza starszyzna — arcybiskup Marcin wyszedł w kapie naprzód pieśń do Ducha Świętego zanucić, która mszę poprzedziła. Sam on też tego dnia w asystencyi dwóch pasterzy krakowskiego i poznańskiego ofiarę świętą odprawiał, w czasie któréj królowi niesiono do pocałowania ewangelję, a rycerstwo mieczów dobyło wedle obyczaju, który niedawno wprowadzony był w polskim kościele.
Zatém po mszy świętéj pieśń jeszcze zanucono i psalm, a po błogosławieństwie pacyfikałem, król, królowa, królewicze w tym samym porządku jak szli na gród wracali. — Nie przyjmowano u stołów na zamku rano aby czasu nie tracić, każdy wprzód u siebie zjadł co miał, i wprost do wielkiéj izby radnéj gromadzić się poczęto, któréj drzwi stały otworem, bo się w niéj, w sieni i podsieniach ledwie mogła starszyzna pomieścić.
Izba ta była tak skromna i niepoczesna, jak wszystkie w owych czasach, na ten dzień tylko zielonością ją posypano i gałęźmi przy ścianach przybrano.
Dla króla tron suknem czerwonem obity stał w głębi, a obok niego takiż sam, nieustępujący mu wielkością dla arcybiskupa gnieźnieńskiego, który z królem dzielił władzę. Szeregiem za nim zasiadali inni biskupi, od krakowskiego poczynając z jednéj strony, z drugiéj za królem świeccy panowie, na których czele Sieciech się mieścił.
U stopni tronu królewskiego Zbigniew i Bolko stali, rzucając na się skośne wejrzenia. Na nich wszystkie oczy były zwrócone.
Młodszy, ulubieniec ojcowski i tak jak zawsze miał serca za sobą, powierzchowność sama mówiła za nim; dumna i wstręt obudzająca postawa niezgrabnego Zbigniewa raziła ziemian. — Szeptano, przypatrując się to i owo, starszy syn królewski, władyków nabawił strachem — patrzał dziko, uśmiechał się złośliwie.
Nie wróżono po nim nic dobrego. Niezgrabna owa postać jaką miał w klasztorze pod ciasną sutanną, strojem rycerskim zmienić się nie dała. Zbroja na nim leżała jak pożyczana, trzymał się nieco przygarbiony, włos odrosły spadał mu kosmykami prostemi jak przylepiony na ramiona; blada i nalana twarz miała wyraz chytry i fałszywy. Na Bolku suknie i blachy były jak ulane, włos obfity w pierścieniach ciemnych wił się na ramionach, lice otwarte, jasne, pałało ogniem i świeciło weselem.
Oba jeszcze nie mieli rycerskich pasów, tylko proste do mieczów przepaski.
Ziemianie spoglądając mówili sobie, że jeden się do zbroi rodził, drugiemu lepiéj księża suknia by przystała, i cicho dawano mu Klechy przezwisko.
Młodsze duchowieństwo takżeby się doń nie bardzo chętnie przyznało, bo na twarzy rysów grubych, ust oddętych, wykrzywionéj namiętnie, niespokojnie się poruszającéj, więcéj namiętności było niż łagodności i pokory.
Na króla patrząc, którego dwu komorników pod ręce w wiodło i usadowiło, litość brała, tak blady był i drżący, a ręce mu dygotały niespokojnie, gdy na sobie kożuch poprawiał. Oczyma potém powiódł po gromadzie swéj, uśmiechając się i zdając się prosić, aby mu miłość wyświadczono.
Głębokie milczenie panowało w izbie natłoczonéj, w któréj tylko najprzedniejsi miejsca zajęli i wiekiem najstarsi. Daléj poza niemi cisnęła się młodzież i domownicy niektórzy, a ze drzwi bocznych wyglądały jedna nad drugą ciekawe głowy dworu królowéj.
Rozpoczął arcybiskup modlitwę łacińską, wzywając błogosławieństwa Bożego, przeżegnał i wszyscy przeżegnali się schylając głowy, nastało milczenie. Król mówić miał, ale mu spalone usta odmawiały posłuszeństwa i kubek z wodą zaprawną podać musiano dla orzeźwienia.
Zwrócił się naprzód ku duchownym.
— Ojcowie miłościwi — począł głosem cichym, — ziemianie i władycy mili, mówcie z czém do mnie przybywacie, abym waszéj prośbie uczynił zadość — jeśli mogę.
Arcybiskup skłonił głowę.
— Miłościwy królu — rzekł głosem pewnym i śmiałym — przyszliśmy do ciebie, aby schorzałemu pociechę i ulgę przynieść a spokoj na najdłuższe lata: ażebyś o ziemie swe nie trwożył się, ani o przyszłe losy, ażali nie byłoby dobrém, spadek zawczasu synom wyznaczyć, sporom zapobiegając, sobie pozostawiwszy ziemie i grody jakie się zda miłości waszéj, na młodych zdać czuwanie.
Nie dla czego innego pragniemy tego, tylko, abyś na duszy był spokojnym, siły mógł za przyczyną patronów naszych i orędowników odzyskać, a żyć nam jak najdłużéj. Modlić się będziemy wszyscy do Boga miłościwego, do matki jego, orędowniczki naszéj, do świętych Wojciecha, Wacława i miłego patrona waszego Idziego świętego...
Szmer potakujący duchowieństwa wtórował arcybiskupowi skłonili głowy biskupi wszyscy, wielu ziemian podniosło ręce pochwalając zgodnie, król pochylił głowę i rzekł nieco ośmielonym głosem:
— Dobrém mi się widzi, co mówicie ojcze mój, ja też tak myślę i pragnę tego. — Mówcie, radźcie w imię Boże.
Wysunął się Strzepa, pokłonił królowi, oczy nań zewsząd obrócono. Nie wszyscy znali go, poczęto pytać co za jeden był i szmer się rozszedł po izbie.
— Miłościwy królu — rzekł nieco chrypliwie — dobrém to jest na oko, ale i niedobrém się stać może. Po co masz z rąk swych władzę za żywota wypuszczać? Czy to nam z tobą źle, albo ziemie nasze cierpią na tém? Nieprzyjaciel z pomocą Bożą odpierany na każdym kroku lęka się nas, w pokoju gospodarzym, niczego nam nie brak ino byś nam, miłościwy panie zdrów był i jak najdłużéj panował!
Przyjdzie kres od Boga wyznaczony, powoła Bóg dzieci twe, czas naówczas będzie, aby objęły co im przypadnie. Poco sobie ręce wiązać za życia i zrzekać się tego co Bóg zlecił?
Mówię to z serca wam oddanego miłościwy władyko nasz, wszyscy którzy cię miłują, nie radzi zmieniać pana.
Za Strzepą wnet niektórzy potakiwać zaczęli jak wprzód arcybiskupowi.
— Panuj nam! króluj nam! — odzywali się — dali Bóg przyjdzie czas na twe syny, wezmą co im naznaczone... Żyj nam panie! Żyj! —
Rękę do piersi przykładając począł król dziękować. Powoli szmer i wołanie przycichły.
— Jeżeli miłujecie mnie, — rzekł Władysław, — oszczędźcież sił moich, bom nie duż, resztę dni poświęcić chcę Bogu, abym u niego na lepsze zarobił królestwo. Policzone są dni moje, myśl słabnie, ręka drży, przez litość mi zastępców dać trzeba, abym o królestwo był bezpiecznym.
Odezwał się ktoś z tłumu.
— Czuwa nad niém pan wojewoda nasz!
— I czuwać nie przestanie, — rzekł król obracając się ku niemu, — ja téż patrzeć się, cieszyć i radzić będę, a młodsi niech próbują sił swoich; niech każdy z nich weźmie część mu przeznaczoną, aby więcéj nie pożądał, a zgoda święta między braćmi panowała.
Znowu w gromadzie potakiwać głośno poczęto.
— Czyń, miłościwy królu, jakoś postanowił, czyń! — odezwał się arcybiskup. Duchowieństwo całe powstało i jawnie oświadczając się za królem, przechyliło szalę.
Strzepa i ci co z nim szli, zamilknąć musieli, poglądali po sobie frasobliwi i strwożeni.
Król się do synów obrócił.
— Chcę, rzekł, abyście poprzysięgli przed Bogiem, przed kapłanami jego, ojcami naszemi duchownemi, w obec tych oto ziemian, iż we zgodzie i pokoju mieszkać będziecie.
Zbigniew i Bolko, powołani zbliżyli się do ucałowania ręki ojca i złożenia przysięgi, którą arcybiskup miał przyjąć, naprzód słowy serdecznemi do zachowania jéj pobudzając. Zaczém począł zwolna słowa wymawiać, które za nim powtarzali, i od kapelana wziąwszy księgę ewangelij dał im ją do pocałowania. Przykląkł pobożnie Bolko, pochylił się Zbigniew, na twarzy pierwszego widać było uczucie i wzruszenie, na drugiem radość zwycięzką.
Znowu począł mówić król, do zgody namawiając i podnosząc świętość przysięgi, a obróciwszy się do arcybiskupa żądał, aby to w księgach zapisanem zostało, co się dnia tego postanowi. Zbigniewowi wolą króla wyznaczone było Gniezno i Poznań, a po zgonie króla Mazowsze (ziemie które składały dyecezję o. Marcina); Bolkowi przypadł Kraków, Sandomierz i Wrocław, to jest przedniejsza część królestwa.
Władysław kończył głosem drżącym, a zwróciwszy się do Bolka ze łzami w oczach, w głowę go pocałował i uścisnął.
I podział, i sama ta miłości ojcowskiéj oznaka, krew poburzyły w Zbigniewie, który bladł i kraśniał, oczy spuścił upokorzony, nie rzekł nic, do ręki ani do kolan ojca się nie zbliżył, — stał słupem martwym. Bolko upadł na kolana i nogi króla całował.
Milczenie dziwne panowało w izbie — ludzie spoglądali po sobie. Nie wszyscy byli radzi z podziału, osobliwie ci, co się Zbigniewowi dostali. Nierycerskiemu człowiekowi przypadała obrona granic najbardziéj zagrożonych; a i ów wzrok przeszywający, wilczy przyszłych poddanych napełniał trwogą. Wszystko więc na oko było dokonaném, gdy wielki wojewoda, który na pozór obojętnie słuchać się zdawał, podniósł się — oczy jego druhów zwróciły się nań ciekawie. Wiedziano, że on tu w istocie panem był, królem władał i posądzano go nawet, że w swoich widokach podział ten zgotować musiał, nie dając znać po sobie.
— Miłościwy królu, — głosem pełnym i swobodnym począł wojewoda — gdyście rozporządzili królestwem swem wedle woli swéj, słudze wiernemu słowo pozwólcie powiedzieć.
Wiele się uczyniło a nie dosyć.
Było to państwo oddawna nierozdzielném, więc choćby teraz dwu panów mieć miało, jeden z nich głową być musi, przy jednym zwierzchnia moc zostanie. Któryż z dwu ma ją mieć?
Król spojrzał nań oczyma błagającemi litości. Ciosem dlań było to pytanie, zmuszające do wybrania jednego, do upośledzenia którego z synów. Długo czekano, aby się Władysław zebrał na odpowiedź.
— Zaprawdę — rzekł król nieśmiało, wahając się. — Stary jestem, niedołężny, widzę, co dziś jest, co jutro się stanie odgadnąć nie mogę. Dzielę ziemię, ale wybierać jednego z dwu, gdy oba mi równo mili, nie chcę i nie mogę. Któż wie jak Bóg z niemi postanowi? Któremu z nich da moc? — Jedno rzeknę, po méj śmierci wybierzcie sobie tego, który dzielniejszym rycerzem, obrońcą i opiekunem ziem tych będzie. Wam to zostawiam.
Złożył ręce król i zdawał się modlić.
— Gdyby się Bogu podobało skarać mnie, a obu im niepobłogosławić; gdyby się waśnili z sobą, z nieprzyjacioły się wiązali na zgubę państwa, niech odpadną od działów, niech im rządy będą odebrane, niech — król dla łez dokończyć nie mógł.
W zgromadzeniu gwar powstał cichy i szepty. Widziano, że króla siły się wyczerpały, że wszystko już postanowione było, — skończone, ruszać się poczynali ku drzwiom ziemianie. Arcybiskup laską uderzył o ziemię.
— Na świadectwo wzywam was bracia moi, jaka jest wola króla pana naszego — a teraz podziękujmy Bogu i jemu.
Zawołano — żyj a żyj! — a drudzy z czeska się odezwali — Boże zmiłuj się nad nami! — Władysław mało co słyszał, tak był poruszony dokonaniem wielkiego dzieła.
Komornicy znowu nadejść musieli i ująć go, aby do kościoła na hymn dziękczynny prowadzić.
Wkrótce potém co żyło, cisnęło się na zamek, gdzie stoły otwarte czekały. Bolko poszedł z ojcem do jego izby, bo stary spoczynku potrzebował.
Zbigniew zniknął.
Zamiast przyjmować powinszowania i pokłony ziemian, którzy do jego dzielnicy należeli, — poszedł za skinieniem Grety, która z za drzwi znak mu dała, iż mówić z nim chce pilno. Śmieléj niż kiedy przedarł się do komnaty Niemki, do któréj dobrze znał drogę. Czekała nań już strojna, niecierpliwa, nauczona pewnie co mówić miała.
— Winszować waszéj miłości! — rzekła z pokłonem przesadzonéj pokory szydersko — a! winszować!
— Dali mi gorszy ochłap kraju — odezwał się gniewliwie Zbigniew, — tak... ale ja cały mieć będę. Bolko sobie próżno tuszy, że z Krakowem nademną przewagę otrzyma!!
— Któż to wie? — odparła żywo Greta. — Wszystko być może, jeżeli wy sobie tak poczynać będziecie jak dziś nie po królewsku, a jak dziecię co się nadąsa. Przez cały czas patrzałyśmy z królową na was, jawnie srożyliście się na brata, rzucaliście nań oczyma, jakbyście go wyzywali. Toć mądra rzecz nieprzyjacielowi zawczasu oznajmywać — strzeż się a pilnuj, bo o to rzucę się na cię!!
Uśmiechnęła się biała panna i uderzyła w czoło.
— Kto chce podejść a obalić — rzekła — ten całuje i ściska, droży się i zbliża, aby tajemnice posiadł, a zemstę miał łatwą!
Zdziwiony Zbigniew spojrzał na nią z pod brwi zachmurzonych.
— O! ty rozumna panno! — zawołał, — jakoś to wymądrowała!
— Widzi mi się niezgorzéj — odezwała się Greta z uśmieszkiem — czyńcież zgodę, a pospieszajcie póki czas, inaczéj wy mu nie sprostacie. My go z dzieciństwa lepiéj znamy, mężny jest i silny, podstępem tylko a chytrością wziąć go można...
Uśmiechnął się królewicz i Niemkę ująwszy w pół pocałował w usta, które tak dobrą radę dawały.
— Nie takli! — spytała — nie mamli ja słuszności?
— Tak uczynię! — odparł Zbigniew, — rozumne słowa wasze.
Szeptać coś potém poczęli pocichu, ale już nie o Bolku i sprawach wielkich, zapewne o sobie. Greta się czerwieniła, gniewała, opierała zrazu, spuszczała oczy, uległa naostatku, podali sobie ręce i Zbigniewa twarz zajaśniała weselem.
Aż do komnaty ustronnéj dochodził gwar i śmiechy biesiadujących. — Niemka nastawała, aby szedł na swe miejsce Zbigniew i odegnała go od siebie. Królewicz pospieszył od niéj do króla.
Tu zastał zgromadzonych arcybiskupa, wojewodę i Bolka około znużonego starca, któremu podczaszy wino podawał, aby nieco siły pokrzepił. W progu już Zbigniew rozjaśnił czoło, przybrał wesołą twarz. Szedł naprzód ojcu dziękować, który go pocałował w głowę, potém arcybiskupowi poddając się jego opiece i zwierzchnictwu i prosząc o radę, nakoniec zbliżył się do Bolka stojącego na uboczu, wyciągnął doń rękę i uścisnął go na pozór gorąco i serdecznie.
Wszystko to wykonał królewicz zręcznie i nie dając poznać po sobie fałszu. Bolko choć wstręt miał do brata i od Santoka się doń nie zbliżał, łatwo dając się ująć sercem, zapomniał przeszłości, oddał uścisk i rad był, że do zgody wracali.
— Miłujcie się a wspomagajcie nawzajem — rzekł arcybiskup — obu wam z tém będzie bezpieczniéj, i dla ziem waszych lepiéj. Niech braterskiemu przymierzu Bóg błogosławi!
Sieciech spojrzał zdala na te objawy czułości, twarz mu się nieco skrzywiła, lecz wprędce, gdy król nań oczy zwrócił, uśmiechał się już, zdając uradowany.
Bolko, którego równie łatwo było pozyskać jak rozdrażnić, prędki we wszystkiém nad miarę, gorący, poddający się pierwszemu wrażeniu — pochwycił Zbigniewa pod rękę i razem z nim wyszedł z komnat ojcowskich.
W podwórzu pełno było ludu, tłumy wszędzie. Usiedli na ławie w przedsieniu, aby być sami.
Zbigniew pospieszył z zapewnieniami pojednania.
— Od tego dnia rzekł, będę ci druhem i bratem wiernym. Chcę się od ciebie uczyć rycerskiego rzemiosła, choć młodszym jesteś. Razem iść będziemy, razem nieprzyjaciół wojować, nic jeden bez drugiego nie czynić.
Bolko go uścisnął powtórnie i począł z uczuciem gorącém.
— Przysięgam ci, dochowam wiary, znajdziesz we mnie brata i przyjaciela. Zdrady ani serce, ni usta moje nie znają. Co czynię to otwarcie i szczerze.
Zbigniewowi na słowach i zaręczeniach wymownych nie zbywało, ponowił poręki i oświadczenia miłości. Mówili z sobą serdecznie, a Bolko, który wylewał się łatwo, po krótkiéj rozmowie czuł się z nim jak ze starym druhem zaufanym.
— Pospieszyłeś się bracie — rzekł po chwili — i jużeś sobie ładną Niemkę pozyskał z dworu królowéj. Mówią o tém wszyscy!
Zbigniew się nie zapierał, śmiał się tryumfująco.
— Gładkie liczko cię uwiodło, mówił młodszy, lecz gdybyś mnie chciał posłuchać, tak rychło jakeś ją wziął, radziłbym porzucić!
— Dlaczego? spytał Zbigniew.
— Dziewczyna płocha i przewrotna — mówił Bolko. — Słyszałem od ludzi, że już miłośników miała wielu, a nikt cały od niéj nie wyszedł. Zła jest jak żmija, choć jak niewinne dziecko wygląda. Najpierwsza rzecz, którą się będzie starała uczynić, że nas z sobą zwaśnić zechce, bo mnie nie cierpi i pomścićby się rada.
— Za co? wtrącił Zbigniew.
Bolko się nie chciał tłumaczyć.
— A! babskie sprawy — odparł, — nierycerska rzecz tém się zaprzątać.
— Nie boję się też ja lada dziewki — rzekł Zbigniew, — bo nad sobą kądzieli panować nie dam. Musi ona słuchać mnie. Mam rozum swój i radzić sobie nie dam długowłosemu stworzeniu!
A wam to niewiasty nie do smaku? zapytał.
— Nie chcę ich znać! — odparł Bolko. — Z niemi człek mięknie, a nam rycerzami być potrzeba.
Uśmiechnął się starszy.
— Ja trochę inną mam naturę — rzekł, — bawią mnie te łątki! Może dlatego, żem ich przez długi czas zamknięty w klasztorze nie widywał, każda mi miłą i wonną jak kwiatuszek.
Skrzywił się Bolko.
— Toćbyś sobie już świeższego kwiatu dobrać powinien — rzekł, — Greta się już z wielą znała, a przez nią królowa z wami czynić będzie co zechce, bo jéj do tego zażywa jak rybak złotego robaczka na wędce.
Starszy głową potrząsnął.
— Ze mnie gruba ryba, na wędę mnie nie wziąć — przemówił uśmiechnięty. — Ani ona, ani królowa, ani nikt nie uczyni ze mną tylko to, co ja zechcę. Nie weźmie mnie ani niewiasta, ani chłopiec, ani nawet duchowny żaden! Rycerzem jak wy nie jestem, ale się z książek trochę rozumu uczyłem i wiem jako ludzie źli są, a jako z niemi chytrym być trzeba.
Zdradził się nieco królewicz tą mową, lecz Bolko mało zważał na nią.
— Przebaczone ci, że rycerzem nie jesteś, — rzekł, — boś w sutannie i klasztorze nie mógł nim zostać — ale, teraz! — teraz bracie rycerzem musisz być, nie chceszli wpaść w ręce jakiego wojewody i mir stracić u ziemian twoich. Siłę masz, na męztwie ci nie zbywa — poczynaj a śmiało.
Zbigniew chytrze mu dziękował.
Ujęli się więc znowu za ręce, i aby okazać wszystkim jak wielką miłość ku sobie mieli, poszli razem ku stołom, około których ziemianie i władycy zasiadali.
Na widok przybywających, niektórzy się podnosić zaczęli, witając ich i pozdrawiając, inni szli cisnąć się do ręki pańskiéj. Gnieźnianie i Mazury, których było najwięcéj, przyszłego pana w Zbigniewie przyjmowali, zalecając mu się ze służbami swemi. — Krakowianie i Szlązacy ku Bolkowi się ściągali, uśmiechali doń, radzi wyborowi, bo słynął już jako rycerz dzielny, a tych naówczas miłowano najwięcéj.
Gdy szli tak razem poza ławami i stoły, zdala niebieskie oczy Grety szydersko i zwycięzko się śmiały, widząc jak jéj rozkazy posłusznie i prędko spełniano. Radowała się, nie dając tego po sobie poznać królowa.
— Bolko zawsze porywczym był i bez rozeznania, mówiła do swéj ulubienicy — ten niezgrabny parobek niepozorny, chytrzejszy od niego zawojuje go i pokona.
Mijali Marka, gdy zbyt otwarty a szczery Bolko, szepnął bratu.
— I tego ulubieńca waszego radziłbym precz wygnać!
— Co macie przeciw niemu? — zapytał ciekawie starszy.
— Patrzę i słucham, jak to zwyczajnie na dworze — mówił Bolko — widzę, że rycerskiéj sprawy dużo ma na języku, a w ręku niewiele; słyszę, że potajemnie się z Sieciechem zna, po nocach do niego chodzi i na was donosi.
Zbigniew niedowierzająco ruszył głową.
— Źli ludzie plotą nań, — rzekł.
— A pocóżby im się to zdało, wszak na drodze nie stoi nikomu. Człek to niewiadomego rodu, przybłęda chytry, który tu miejsca nie zagrzeje, a obłowiwszy się uciecze. Tak o nim ludzie prawią, miejcie się od niego na pieczy. — Królewicz słuchał i przestroga go poruszyła.
— Bracie, odparł stając — coście się uwzięli poodpędzać odemnie co najmilsze mi i najpotrzebniejsze. Przed chwilą Gretę mi odradzaliście, aż i Marka. Ten łotr służy mi jako pies wiernie.
— I jak sobaka cię potém pokąsa — dokończył Bolko. — Znajdziecie ludzi między swemi Mazurami i Gnieźniany, osiadłych ojczyców, z tych wybierzcie jednego. Dobrze wam życzę i radzę jak sobie.
— Łotr to jednak dogodny i zręczny, — dodał Zbigniew.
— A no! słyszałem o tém, — odparł młodszy. Mówią, że bez zbroiczki o podartym kaftanie i o jednym bodaj koniu się tu przybłąkał, a dziś już utył, i szat i szkap ma podostatkiem.
Na błazna go trzymać, czemu nie, ale mu ani ucha, ani władzy nie dawajcie.
Zbigniew słuchając rad tych otwartych, z serca płynących zagryzł usta. Zdało mu się, że Bolko młodszy, lekce go sobie waży i ma o nim wyobrażenie niewielkie — przerwał urażony.
— Słuchaj bracie, jeśli ci się zda, żem ja głupi i ślepy, mylisz się. Widzę ja ludzi na wylot, a przez to, że ich znam i najgorszego się nie boję.
— Jeśliś bezpieczny i czujesz się nim, czyń jak ci lepiéj! — rozśmiał się Bolko — Grety się nie obawiasz, Sobiejucha ci na rękę — toć dobrze! przestrzedz nie wadziło. Ja moich chłopców wolę!
— Jam sobie jeszcze drużyny zebrać nie miał czasu — począł Zbigniew. — Sobiejuchę jak psa na postronku trzymać będę, a Gretę... porzucę, gdy mi się uprzykrzy, teraz mi ona miła, bo dziewka wesoła i obrotna, potém!!
Zbigniew pogardliwie ręką rzucił i rozśmiał się.
Bolko mu długo w oczy patrzał.
— Prawda to — rzekł, — żeśmy się inaczéj chowali: ja na koniu i w lesie, ty w klasztorze, a no, inną mamy naturę. Ty lubisz zabawiać się choćby z dziewką i błaznem jak Marek — ja nie. Ja w to wierzę i to kocham, co się nie przejada i nie przykrzy. Bodaj to wojna! bój! rycerstwo! łowy, konie — to życie! Gdy wrogi zagrają, serce mi rośnie, śpiąc roję, że lecę na Pomorców z podniesionym oszczepem... Dzień w domu długi mi jak wiek! — a! bracie, chciałbym być do wielkiego Bolka podobny i granice ziem zatknąć daleko, aby je cesarze i królowie szanowali i drżeli przedemną!
Mówił Bolko z zapałem wielkim, Zbigniew pobladł, — słuchał téj mimowolnéj spowiedzi młodzieńczéj i uląkł się jéj.
Bolko postrzegłszy zmienioną twarz Zbigniewa, wstrzymał się nagle.
— Bracie, — dodał — nie lękaj się, na twoją dzielnicę nie nastąpię, gdy zechcesz będę twym wojewodą!
Stań się ty wojownikiem wielkim, a ja za tobą pójdę posłuszny.
Spojrzyj co nam ziem powydzierano, co nam cesarze zajechali, co zagarnęli Czesi, co odebrała Ruś, co na Pomorcach odzyskiwać potrzeba; bo ci się ani chrzcić, ani nas panów swych prawych znać nie chcą. Na nas dwu jest dosyć do roboty, a gdyby z grobu powstali Bolko Wielki i Szczodry, oniby chyba podołali temu, co na nas uczynić przypadło!
Słuchał starszy w milczeniu, uląkł się tych myśli zdobywczych, tego zapału rycerskiego i nie wiedział czém odpowiedzieć na nie.
— Ja, — rzekł zcicha i skromnie — nie chcę nic, jeno mój dział utrzymać i żyć w pokoju.
— W pokoju! — podchwycił Bolko — spytaj czy ci go Pomorcy dadzą? Mężny to lud, niespokojne plemię, srogie, okrutne, przebiegłe ale dobrze z niém, bo nam zgnuśnieć nie dadzą; podbić ich potrzeba, nie wiem, krzyżem czy mieczem, nawrócić i zagarnąć, abyśmy morze mieli, brzeg swój i na cały świat drogę! Bez niéj tośmy jak obmurowani w więzieniu! — Jeźli się nie nawrócą, choćby ich wytępić przyszło, morze nam potrzeba mieć lub nie żyć! Naówczas statki i czółna budować będziemy i z rycerzami puścim się nowe ziemie zdobywać! w daleki świat!
Mówił, pałały mu oczy, drżał cały, postać jego rozogniona stała się tak piękną, wspaniałą, że Zbigniew małym i słabym uczuł się przy nim. Zazdrość ukąsiła go w serce, usta skrzywiły się niby uśmiechem, a żółć i gorycz uczuł na nich.
— Zdradziłeś się — rzekł w duchu, — chce ci się panowania nad światem... Jeden z nas dwu ustąpić musi — ty lub ja.
Bolko otwarcie mówił mu: bądź silnym, panuj, będę ci posłusznym — Zbigniew myślał w sobie: zgiń abym się ja wyniósł.
Po gwarnych dniach wiecowych, wkrótce na płockim zamku pożądana dla króla nastała cisza. Zbigniew odciągnął do Gniezna, Bolko ruszył do Krakowa i Wrocławia, przy królu jeden Sieciech pozostał, schorzałego starca piastując niemal jak dziecię, a czyniąc z nim jak z dziecięciem, co zapragnął.
Ze dworu królowéj w tym czasie znikła Niemka Greta, a Judyta mocno po niéj tęskniąc i ręce łamiąc okazywała, jakby wcale nie wiedziała co się z nią stało. Uskarżała się na tę stratę przed królem, a Władysław rzekł, że jako ją dosyć płochą zawsze znał, sądzi, iż w wielkiéj ludzi gromadzie co na wiecu byli, któremu w oko wpaść musiała, a ten ją sobie zmówiwszy, pochwycić musiał i uwieść.
Nie było to wszakże tajemnicą dla innych, iż w zwartym orszaku, który Zbigniew z sobą nocą ujeżdżając prowadził, znajdowała się pomiędzy dworem niewiasta z twarzą osłonioną, z któréj młodzież żarty nieprzystojne stroiła, a ona im po niemiecku łając, odpowiadała.
Bolko zebrawszy swą drużynę i część wojska ruszył na pusty i smutny zamek krakowski, na Wawel, który od śmierci królowéj matki stał zupełnie opuszczony. Tu wspomnienia Bolka Szczodrego żywe jeszcze, niedawno przelana krew męczennika, ludzie obcy i przyjaźniejsi swojemu wojewodzie Sieciechowi, niedługo dali pobyć królewiczowi.
Pobłąkawszy się ze swą drużyną około Prądnika, Mogiły, Bielniskich lasów, Stankonia, obejrzawszy pod zamkiem nad Rudawą kościół, który ojciec założył; u ludzi znajdując twarze chmurne, rycerstwo jakieś zdziczałe i niepochopne, by się garnęło ku niemu — wolał się Bolko przesiedlić do Wrocławia i tam przesiadywać. Magnusowi i tym co się koło niego gromadzili, więcéj mógł ufać, niż Krakowianom Sieciechowi oddanym.
Na dzielnice swe poszedłszy królewicze, żyli jako z nich któremu przystało. Zbigniewowi Pomorce do czasu spokój dali i granic nie napastowali, dawnemi wyprawami popłoszeni.
Nadeszła zima, wiosna, i tak znowu Sieciech cierpliwie czekał zręczności, aby myśli swéj dokonać bezpiecznie. Nie wiodło mu się. Brakło powodów do zaczepki, do napaści, do zwaśnienia. Królowa się niecierpliwiła zwłoką, trzeba było poczynać coś, aby koniec przyspieszyć.
Pod okiem króla spiskować nie mógł tak swobodnie; duchowieństwo było mu w znacznéj części nieprzyjazne, zjechał więc do dziedzicznego Sieciechowa swojego, gdzie panem był i na przyjaciół dokoła mógł liczyć. We wszystkich też ziemiach miał sojuszników wiernych dotąd, którzy mu o wszystkiém donosili i czekali rozkazów.
Był już Sieciechów naówczas grodem warownym, na którym pańskie dworce i opactwo Benedyktynów na jedném się niemal podwórcu mieściły. Od Chrobrego czasów mnożyła się tu chwała Boża pod osłoną grodziska mocnego, które pokój zabezpieczało. Sieciech też dla własnego bezpieczeństwa umocował był jeszcze zamczysko nad Wisłą, wałami je silniejszemi obsypał, tynami potężnemi otoczył i trzymał tu wybraną załogę, bo choć w kraju panem był, knując sam zdradę, wrogów się lękał i pokoju nie miał.
Budowy opactwa i zamkowe graniczyły z sobą; Sieciech królewskie nadania dla Benedyktynów pomnożywszy, obdarzając klasztor ciągle, z opatem i przełożonemi będąc w związku statecznym, przez zakonników wiele mógł widzieć i działać. Mnisi mu byli przychylni, żyjąc niemal chlebem jego.
Miał Sieciech jak naówczas wielu możnych panów, żonę z Rusi, kniazia córkę, która mu znaczne wniosła bogactwa. Tę na zamku swym chował i syna wyrostka, który przy matce i pod opieką księży rosnął, zawczasu się przysposabiając nauką wszelką do świetnego losu, jaki ojciec miał mu zgotować.
Kształcono go na rycerza zarazem i na człowieka, coby drugim rozkazywać umiał.
Dwór prawie królewski był w Sieciechowie, szczególniéj z przedniejszych ludzi wojennych złożony, których wojewoda rad sobie do boku dobierał. Topory, do których Sieciech się liczył, rozrodzeni byli i prastarzy w tym kraju, mało z którym rodem władyków i ziemian możniejszych nie spowinowaceni. Wszyscy oni, jak to naówczas obyczajem i prawem było, za ręce się trzymali, a kto się do krwi liczył, musiał ze swemi iść na zawołanie wszelkie. Sieciech swojego rodu był naówczas głową najstarszą i naczelnym wodzem; słuchali go wszyscy powinowaci, pokrewni, podrużeni. Nie było grodu nietylko w krakowskiém, w sandomirskiém, na Szlązku, nawet w Mazowszu w gnieźnieńskiem, gdzieby z ręki Sieciecha nie siedział starosta, albo tysiącznik z pułkiem, albo ktoś znaczny, który sprawy jego pilnował i na skinienie był gotowym.
Gdzie, jak we Wrocławiu, namiestnika miał nieprzyjacielem, dziesięciu około niego kupionych druhów na straży stawił.
W Płocku siedział ten co się jeszcze królem nazywał, ale w Sieciechowie wojewoda królował na całą ziemię wyciągając ręce, niebardzo zważając na młodych panów, którym bujać dawał do czasu.
Patrzał zdala co robili. Gdy Bolko zasiedziawszy się w krakowskiem i na Szlązku, począł sobie coraz bardziéj jednać ludzi i swobodniéj poczynać, donoszono o tém wojewodzie, i dłużéj już ścierpieć tego Sieciech nie chciał. Młody królewicz groźnym się stawał.
Król chorzał i słabł coraz bardziéj, trzeba było coś począć i kości rzucić, nie czekając dłużéj.
Przybył w téj myśli do Sieciechowa wojewoda, przez posły tajemnie powoławszy zaufanych ku sobie.
Wieczorem dnia letniego, gdy Sieciech na zamku sam jeszcze był, a stęskniona po nim żona frasowała się przyjmując go, iż przybył jéj ponury, nie przyniosłszy z sobą do domu wesela, oznajmiono Strzepę, który był prawą ręką wojewody.
Ów Strzepa wyrósł z niego, jemu winien był wszystko, lecz też szyję za niego dać był gotów. A byłto człek co się niczego nie wzdrygał, ani pokłonić i uniżyć, ani porwać i zabić, ani zdradliwie zasiąść. Takim zawsze był, jakim go pan mieć chciał. Dał mu Sieciech siostrę w małżeństwo, majętności z nią, a do nich obiecywał jeszcze więcéj. Siostra ta wprawdzie nie młodą już była, twarzy nie pięknéj, humoru nie miłego, ale ona go wiązała z Sieciechem, a wojewoda panować miał i kraj cały pod siebie zagarnąć.
Zdawna to już obmyślaném było, jako i to, że żonę swą rzucić miał, aby wdowę po królu, siostrę cesarską poślubić.
Gdy Strzepa przybył, choć doma wszystkich Sieciech zdał się być pewnym, wnet z izby precz wyszli na wał nad Wisłę, aby się tam naradzali swobodniéj.
Strzepa choć bratu, jako panu się do kolan kłaniał. Sieciech dumny już się czując niemal królem hołdy te jak należne od niego przyjmował.
— Strzepa, — odezwał się na wały wyszedłszy i po okolicy się z nich rozglądając — czas nadszedł — pora co poczynać.
— Myśmy też pogotowiu — odparł przybyły, — rozkazujcie co czynić mamy.
— Zbigniewa się nie lękam — począł wojewoda — Bolka się pozbyć potrzeba. Rośnie, mężnieje i strasznym stać się może. Porywczy i zapalczywy jest, pójdzie z nim łatwo.
Zdawali się naradzać patrząc sobie w oczy, aż Strzepa się odezwał.
— Cóż! — ludzi nań nasadzić, gdy na łowach będzie — krótka sprawa...
Mówił zimno i obojętnie, jakby o małą rzecz chodziło.
— Bez ludzi się nie obejdzie, — odparł Sieciech — niełatwo mu podołać. Drużynę z sobą wodzi nieodstępną. Ludzie języki długie mają, wyda się zdrada i rzucą ją na mnie. Nie można.
— Lepiéj wiecie jak czynić — przerwał Strzepa, — przykazujcie. Zrobi się, jak zechcecie.
Wojewoda obejrzawszy się, zbliżył się doń, jakby tu nawet gdzie byli sami i żadna żywa dusza dokoła się nie okazywała, nie czuł się jeszcze bezpiecznym, lękał podsłuchania i zdrady.
— Bolka na Czechów wyprawiemy — rzekł. Granica tam nie spi, najeżdżają ją ciągle, król na nas czyha. Nie brak powodu do wyprawy. Puścimy posłuchy, że na nas chcą zrobić wycieczkę, Bolko pójdzie otoczony naszemi, pójdziesz i ty z nim.
— Pójdę! — rzekł krótko Strzepa.
— Weźmiesz co najpewniejszych, Halkę, Strzegonia, Zużłę, Zaboja — kogo wybierzesz. W lasach czeskich napotkacie pewnie rabusiów gromadę jaką. Bolko się zapędzi za nią — wówczas wasza rzecz, żeby zginął. Nie powie nikt, aby z ręki naszéj, na to Czechy są.
Strzepa pomyślał nieco.
— Stanie się jak postanowicie, — rzekł. Trzeba będzie jednak oderwać go od drużyny. Chłopcy młode, zażarte w boju, czujne i na krok go nie odstępują.
— Bolko gdy zoczy nieprzyjaciela, nic go nie strzyma — mówił Sieciech. — Wasza rzecz odwrócić drużynę i rozerwać ją... Gdy się sam jeden zapędzi — w lasach. Któż wie jak zginąć może? Czechów nasadźcie.
— Czechów nam nie trzeba — odparł chmurno Strzepa, — zasadzkę uczynimy pewną. Pomówcie jeno i z innemi, abym sam nie był.
— Zwołałem ich wszystkich — cicho rzekł wojewoda, — z tamtemi wszak ci jak z tobą mówić nie chcę. Twoja sprawa zagaić z niemi.
Choć gotów na wszystko, choć posłuszny a rad się wysłużyć szwagrowi, Strzepa wziąwszy rozkaz zadumał się głęboko, nie taił przed sobą, że sprawa ciężką była.
Sieciech zbywszy się tego co miał na myśli, wnet urwał rozmowę, zdając na szwagra resztę. Nie rad był mnożyć słowa, w których krew już czuć było.
Nie czyniło mu wstrętu dobijać się panowania mordem i zdradą, bo w owych czasach wielu tą drogą do koron i władzy dochodziło, ale słowa nad czyn mu były przykrzejsze. Takie były pojęcia ówczesne religijne, że pobożny Sieciech na intencyę aby mu się w jego zamiarach powiodło u Benedyktynów zamówił modlitwy, kościołom przyobiecał dary, starał się o relikwie sądząc, iż one mu dadzą zwycięztwo. Nie zwierzył się wprawdzie zakonnikom z tém, o co się kusił, ale po wszystkich ich kościołach zakupił na tę intencyę nabożeństwa. I modlono się za powodzenie oręża szczodrego wojewody.
Taksamo naówczas święcono na ołtarzach sztylety, które do zabójstw służyć miały i potajemnie o relikwje je ocierano.
Spiskowi wszyscy zjechać mieli tegoż wieczora do Sieciechowa; jakoż przybył wkrótce Strzegoń, po nim Zużła i Halka, a w końcu Zabój, którego żelaznym nazywano.
Wszyscy zaraz poszli pokłon złożyć naczelnemu panu swemu, który okazywał się wielce łaskawym i wesołym: pytał o oddziały wojska, o stan grodów, ale o tém, o czém mówił ze Strzepą, nie wspomniał nikomu. Po królewsku gości i czeladź ich przyjmowano, gospodarz ochoczo zabawiał ich, a gdy do wieczerzy zasiedli sami, bo Juljanna żona Sieciecha nie pokazywała się wedle ruskiego obyczaju, czeladzi precz odejść kazano i wojacy przy dzbanach wina i miodu poufną rozmowę poczęli.
Wszyscy dowódzcy ci byli z dziecinnych lat zakuci we zbroje, nawykli do rozlewania krwi i lekceważenia własnego i cudzego życia.
Strzegoń głowę już miał siwą, choć twarz czerstwą i pamiętał Szczodrego kijowską wyprawę. Zużla młodszy z małego człeka wybrany i na dowódzcę podniesiony przez Sieciecha, który w nim roztropność ocenił, posłuszny był swemu panu nie pytając co mu przykazywano. Halka, milczący i niepozorny siłacz znany, który ładowny wóz z góry idący za koło powstrzymał i nosić za sobą kazał miecz dwóm ludziom, co go ledwie mogli udźwignąć, do oprawcy był podobny. Czoło miał nizkie, brwi nawisłe i twarz szpetną, ale w polu cudów dokazywał.
Zabój, żelaznym zwany, który zbroi nie zrzucał prawie, a nosił tak ciężką, iż drugi upadłby pod nią, choć z Czech pochodził, jak wielu innych naówczas w Polsce osiadłych, już się był całkiem ożenieniem i służbą wcielił między Krakowiany.
Na wszystkich Sieciech jak na Strzepę mógł rachować, tak sądził przynajmniéj.
Wojewoda miejsce zajmował w końcu stołu na krześle podniesioném, po monarszemu prawie; po obu stronach jego siedzieli Strzepa, Strzegoń, Zużła potakujący śmiechami, Halka, który pił i milczał i Zabój z bystrém wejrzeniem, w głowach ich już wino i miód wesołe myśli rodziły.
— Cóż? Strzegoń, ty stary, z młodego pana rad jesteś? spytał wojewoda.
— Ja go zdala widzę tylko, dzieciak to jeszcze — odparł siwy wojak, — ale krew dawnych Bolków w nim się odzywa. Jak nie zginie za młodu, wojak z niego dzielny będzie.
Nie bardzo się ta pochwała podobała Sieciechowi, zamilkł i spojrzał pytająco na Zużłę.
Ten się rozśmiał.
— Zawcześnie się rwie i poderwie się jak młody koń, — rzekł głową potrząsając, — nadto gorący.
— Ja też tak myślę, — potwierdził Sieciech.
Halka popatrzał, rękę ogromną namulaną do kubka wyciągnął, białka mu w oczach łysnęły, wąsa potargał. Zabój żelazny rozśmiał się:
— Co tam o tych wróblach gadać, kiedy my orłów mamy, zawołał wskazując na Sieciecha, nie trzeba nam młodych wodzów, dawni starczą.
Wojewoda jakby nie słyszał, odezwał się.
— Król nam coraz gorzéj niedomaga, chory jest, życie z niego ucieka, jak na dwu przyjdzie królestwo, rozchwycą je sąsiedzi.
— Dwie głowy, — dodał Strzepa, — to gorzéj jak żadna.
Nikt nie przeczył; Sieciech powstał z siedzenia, drudzy za nim ruszyć się chcieli, dał im znak aby pozostali, okiem rzucił na Strzepę, wskazując mu, że pora nadeszła i wyszedł z komnaty.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, obejrzał się Strzepa.
— Między swemi jesteśmy, — odezwał się, — czas podobno co poczynać! — Sieciech nam panować powinien nie kto inny. Nim król umrze, trzeba jeśli nie obu, jednego się królewicza pozbyć.
Niektórzy głowami potakując ruszyli, wszyscy milczeli.
— Na wyprawie, po lasach i w utarczce, — dodał śmiejąc się, toć to ludzie giną jak muchy.
Żelazny pogładził głowę, dając znak porozumienia.
— Nam co do tego — mruknął, — jak każą by go nie było, to go nie będzie! — co wielkiego!
— Pewnie, — rzekł Halka i w stół uderzył.
— A pewnie! — powtórzył Zużła.
— My a nie kto pójdziemy z nim na granicę, przeciw Czechom, — począł prędko Strzepa i dodał ciszéj oglądając się wkoło, — trzeba skończyć.
Wyrazisty ruch ręki domówił reszty.
Nikt się nie myślał sprzeciwiać.
— Jak nasz pan wojewoda zostanie sam, — mówił daléj, — mogę zaręczyć, że każdemu ze starych sług swoich tyle nada ziemi, lasów i osadników, iż go możnym na wiek uczyni. Nie kto z nim panować będzie, tylko my.
— A kiedyż na Czechów pójdziemy? — zapytał pochylając się Zużła.
— Bardzo prędko! — dodał Strzepa.
Jeden Strzegoń siwy milczał jakoś i nie dawał znaku żadnego, obrócił się ku niemu szwagier Sieciecha.
— A wy, co na to mówicie?
— Ja? — albo to wątpicie że pójdę gdzie mi każą? — rzekł Strzegoń, — widzicie żem posiwiał w służbie, a nigdym od wodza nie odstał.
Rozmowa tak rozpoczęta, coraz się cichszą stawać zaczęła i poufniejszą; wszyscy ponachylali głowy i słuchali Strzepy, który głosem stłumionym nieco, ale wyraźnym opowiadał coś i tłumaczył. Potakiwano głosami i uśmiechami.
— Tymczasem, — głośniéj odezwał się Strzepa, — trzeba aby tam jeden z naszych przy nim był, któryby mu się w łaski wkupił, radził i prowadził. Chłopiec jak ogień, byle na łowy i wojnę poleci w ciemną noc, gotów samotrzéć na pół sotka. Sprawą tego kto do niego przystanie, będzie, aby go zaprowadził gdzie potrzeba. No? kto z nas?? Jabym chętnie poszedł, ale mnie znają żem Sieciechów brat i druh, koso na mnie patrzeć będą. Trzeba takiego na któregoby posądzenia nie było z czyjéj jest ręki.
— Ej! odezwał się Zużła popijając — bić to bić, jam do tego, a ugadywać i prowadzić się nie zdam. Rozumniejszego trzeba.
Halka ogromną swą pięść zaciśniętą wyciągnął i na stole położył na widoku, była to jakby odpowiedź niema, że jego siła cała w pięści się mieściła.
Czech Zabój kiwnął głową.
— Jam gotów, rzekł — a no Magnus mnie dobrze zna, z kim ja chodzę i komu służę, tom się téż nie zdał do niczego.
Zostawał Strzegoń stary, słuchający obojętnie; spojrzeli nań.
— Mnie gdzie poślą pójdę, a co każą zrobię odezwał się krótko.
— I na was nie padnie poszlak żaden — począł Strzepa zwracając się ku niemu. Wyście starzy, pamiętacie Bolka Szczodrego. Młody królewicz słuchać o nim lubi, łatwo się do was przywiąże, pokocha. Jak nie wy to nikt!
Strzegoń, który oczy miał w stół wlepione, nie rzekł ani tak, ani nie. Bębnił po drzewie palcami słuchając jakby się to go nie tyczyło.
— Pójdziecie z waszym oddziałem pod Wrocław, — mówił Strzepa. Staniecie tam z rozkazania króla i wielkiego wojewody, przy królewiczu. W kilka dni, jak on do wszystkiego ochoczy i prędki, za serce go chwycicie.
Na te słowa Sieciech wszedł i rozmowa się zwróciła inaczej.
— Mnie się widzi, — odezwał się do niego Strzepa, — że Strzegonia z pułkiem zawczasuby królewiczowi posłać było potrzeba. Gdy iść przyjdzie będzie ludzi miał pogotowiu. Pod Wrocławiem wykarmić się łatwo.
Szwagrowie w oczy sobie popatrzali; Sieciech na siwego dowódzcę spojrzał i rzekł.
— Tak radzicie!
— Tak my to uradzili społem — odezwał się Zużła, — nie ma między nami drugiego, coby królewiczowi mógł lepiéj usłużyć.
To mówiąc rozśmiał się, Sieciech nie dał poznać że rozumiał o co chodziło, i po namyśle dodał.
— Jeżeli Strzegoń gotów — czemu nie! — niech idzie.
— Ja idę gdzie mnie posyłają, nie przebieram — rzekł Strzegoń, — żołnierz zna wodza tylko, a woli swéj nie ma.
— Prawda, ale przeto rozum swój mieć powinien, — wtrącił Strzepa, — aby go pożyczać nie potrzebował.
Zaczęli się śmiać drudzy, Halka swe ogromne pięści, któremi się chwalić lubił, na stole trzymał ciągle, jakby niemi chciał mowić, że one żołnierzowi od rozumu były potrzebniejsze.
Tak się skończyła narada, Sieciech odpuścił swoich, po kubku jeszcze na sen im dając wina z korzeniem gotowanego. Pokłonili się wszyscy i rozeszli na nocleg: jedni do dolnéj izby na zamku, inni dla gorąca pod swoje namioty, jeden do ojców do klasztoru.
Strzegonia, gdy już miał odchodzić, Strzepa za rzemyk od kaftana pociągnął i zatrzymał, poczynając mu coś szeptać na ucho. Znali go że na starość skąpym się stał a chciwym do zbierania złota. Zręczny Strzepa ująć go chciał zaraz, i odezwał się że na dwór królewiczowski jadąc wystąpić trzeba było przystojnie, więc łańcuch by się zdał na szyję. Strzegoń miał wprawdzie stary lecz niepoczesny.
Poszedł pośrednik do wojewody i wprędce powrócił niosąc łańcuch ciężki i piękny, a prócz tego kubek misternéj roboty.
Staremu, gdy chował te dary, aż się oczy zaśmiały.
— To wam pan wojewoda przysyła, — rzekł Strzepa, — bez liku — a jutro z podarków dla wszystkich przeznaczonych swoją część odbierzecie. Od was najwięcéj zawisło. Trzeba żeby królewicz wam zaufał. Za serce go weźmiecie o bitwach mu opowiadając. Okażecie mu miłość, to ją wam odda w trójnasób, bo taki on jest.
Strzegoń słuchał uważnie, ale mówił niewiele; zdało się więc nauczycielowi, że mu w pamięć wrazić potrzeba to, czego po nim wymagano. Poprowadził go z sobą na wały, a że noc piękna była, księżyc przyświecał, skwar ustał, przechadzali się jeszcze.
— Jako wasz druh, ostrzedz was muszę, — mówił Strzepa — czego należy unikać, a co robić. Zbytnio się z miłością dla pana wojewody nie chwalcie, ani okazujcie że mu we wszystkiém jesteście podlegli, to by od was ich odstręczyło. Lepiéj choćbyście czasem i plunęli na nas, mruknęli a stęknęli.
Za to was kochać będą, królewicz go nie lubi, Magnus mu zazdrości i lęka się, a co przy nich jest wszystko nasze wrogi. I wy téż w to grać musicie.
Strzegoń głową potwierdzał. Rad nie rad musiał słuchać do zbytku długiéj nauki, którą Strzepa nie jeden raz powtarzał, i jeszczeby może nią nękał starego żołnierza, gdyby kury piać nie zaczęły i dzwonek do chóru nie odezwał się w klasztorze. Dopiero go odpuścił. Strzegoń głowę zwiesiwszy powlókł się na swoje posłanie.
Nazajutrz przez dzień cały, pojedyńczo wołał do siebie wojewoda zebranych dowódzców i umawiał się sam na sam z niemi. Przyjmowano ich gościnnie, obdarzono, pojono i karmiono, a wielkie obietnice na przyszłość czynił Sieciech i Strzepa.
Trzeciego dnia okrytych sukniami kosztownemi, opatrzonych we zbroje nowe, odpuścił dopiéro wojewoda, zapewniwszy się iż wolę jego spełnić są gotowi.
Po odjeździe dowódzców, gdy jeden Strzepa pozostał, w obecności Opata Benedyktynów, którego z wielką czcią na dworze przyjmowano, właśnie gdy siedzieli na rozmowie, posłaniec nadbiegł pilny, jakoby od czeskiéj granicy.
Wobec gości tych, dworu i mnóstwa czeladzi, goniec sprawił swe poselstwo, donosząc, że z nad granicy czeskiéj wiedziano napewno, iż napad na Szląsk się gotował.
Przysłany był z tém, aby się co najrychléj do odparcia i obrony miano, siły gromadzono, gdyż na Wrocław Czesi się sposobili.
Wieść ta rzucona tak jawnie popłoch sprawiła wielki; wojewoda wziął bardzo do serca niebezpieczeństwo, i natychmiast chciał jechać z tém do króla.
— Bez króla pana naszego, — rzekł do Opata, — ja synom jego rozkazywać nie mogę i niechcę; królewiczowi Bolkowi potrzeba naprzód dać znać, aby się starał zamach uprzedzić i szedł na granicę czeską.
Na całą noc jadę do Płocka...
Natychmiast posłańców wyprawiać zaczęto na wszystkie strony, Strzepa téż na koń siadł, a wojewoda jakby w przededniu wojny, ledwie żonę i syna uściskawszy, przed świtem jeszcze puścił się do Płocka.
Umyślnie puszczony postrach napaści czeskiéj rozbiegł się po kraju, chciano ażeby do Wrocławia nie z jednych ust doszedł. Zręcznie podano wieść przez duchownych, wojsko i ziemian, którzy łatwo uwierzyli pogłosce.
Od grodu do grodu jadąc, wojska i załogi do pochodu nakazując, Sieciech zdążał do Płocka. Zatrzymywał się umyślnie po drodze, ażeby wiadomość o napadzie uprzedziła go. Chory król którego nie oszczędzano, zafrasował się i strwożył mocno o dzielnicę Bolkową i ukochanego syna. Wysłał po Sieciecha i czekał nań jak na zbawcę.
Nadjechał wojewoda tak pożądany, a nim zbroję podróżną zdążył złożyć z siebie i przeodziać się, już komornicy króla biegli, aby ku niemu pospieszał. Słaby król w obawie niewysłowionéj, bronił się modlitwami; nakazano nabożeństwa po kościołach na odwrócenie niebezpieczeństwa.
— Zbawco mój! — zawołał król do wchodzącego, — spiesz na ratunek! — W tobie nadzieja! — Szląsk i Bolka ratować potrzeba co najrychléj!
— Miłościwy panie — odparł Sieciech, — dano i mnie znać o tém, byłoby się już coś uczyniło, nie chciałem rozkazywać bez was. Wy musicie rozporządzić.
— Ślijcie natychmiast pułki w pomoc do Wrocławia! — wołał Władysław.
Królowi każda chwila stracona była groźną, naglił więc trwożliwie, aż wojewoda chcąc dać czas Strzegoniowi aby sobie królewicza zjednał, zaręczył że czeska wyprawa nie tak rychło miała nastąpić, i wiedział pewno że dopiéro z początkiem jesieni nastąpić mogła. Na przygotowania więc, na uprzedzenie jéj dosyć było czasu. W ówczesnych wojnach prawidłem było niemal, zamiast stawić czoło nieprzyjacielowi, pospieszyć przed nim i kraj mu spustoszyć. Tak chciał Sieciech uczynić.
Król mało się co zapewnieniami jego dał uspokoić, sama jednak przytomność wojewody znacznie trwogi ujęła, bo na jego ramiona król mógł złożyć staranie o obronę.
Wojewoda umiał dobrze w pańską myśl ugodzić, zarówno rozdrażnić go i ułagodzić. Królowa pomagała skutecznie i zwolna chory do zwykłego wrócił stanu. Jak trzcina za wiatrem chylił się gdzie chciał wojewoda.
Z obawy o ukochanego Bolesława, z początku król, chciał się kazać Zbigniewowi do niego przyłączyć. Byłoby to popsuło wszystko i utrudniło zasadzkę; Sieciech więc starał się przekonać Władysława, że od pomorskich granic sił nie można było odciągać, a to co Bolkowi posyłano, starczyło na zwycięzkie Czechów odparcie, bo ci się nie spodziewali zastać gotowych.
Zbigniew, choćby wiedział był o niebezpieczeństwie brata, z pomocą dlań pewnieby się był nie kwapił.
Trwała jeszcze zgoda i miłość między braćmi na pozór, lecz starszy znacznie ostygł i do Gniezna się usunąwszy, milczał.
Tu wpływ Grety przygotowywał go do przyszłych a nieuchronnych zapasów z Bolkiem, a niemka zręcznie do zemsty i zdrady podbudzać umiała. Pod okiem arcybiskupa nie śmiałby był jawnie ją na dworze okazywać Zbigniew; ukrywano więc przed duchownemi tę zdobycz, aby królewicz za rozpustę i złe życie nie był strofowany. Wolno było dawniéj książętom brać kogo chcieli i zrazu obyczajom starym folgowano, patrząc na to przez szpary; teraz duchowieństwo surowsze coraz wymagało ślubów i błogosławieństwa kościelnego.
Sędziwy arcybiskup mało wiedział co się na książęcym dworze działo; łatwo przed nim było osłonić niemkę, która w osobnym dworcu siedziała, a Marko w razie potrzeby, miał się jéj mężem uznawać.
Płocha niemka tego mniemanego małżonka swojego przyjmowała dosyć chętnie, zabawiając się jego opowiadaniami i żartami; Marko téż wolał być u niéj na straży niż na wałach i przy koniach.
Przez Gretę i Marka wojewoda Sieciech uwiadomiony był o tém co się tu działo i w potrzebie się spodziewał Zbigniewem kierować.
Życie w Gnieźnie gnuśnie się wiodło; królewicz o nic nie dbał więcéj krom wspaniałości i blasku jakim się otaczał. O rycerskich sprawach myśli ni mowy nie było, a choć dla oka sprawiano zbroje, zbierano konie, psy i sokoły, Zbigniew ani spytał o nie, chyba gdy miał występować i cały tabor ten za sobą dla okazania swéj potęgi i wielkości prowadził.
Resztę czasu spędzał z lada kim, byle mógł się z wymową i rozumem popisać, znalazł ktoby go słuchał i potakiwał a chwalił.
Z zamku ruszał się rzadko, chyba go który z możnych na łowy i ucztę zaprosił. W tych wyprawach po dworach i on i ludzie co z nim byli najczęściéj sobie nieprzyjaciół robili, bo się, nie obeszło bez kłótni i swawoli. Po drodze jadąc zabierano strawę, pędzono podwody, wybijano ludziom zboża.
Ze skargami przybywających do siebie przyjmował téż Zbigniew niechętnie, częstokroć długo im każąc czekać na siebie, występując okazale, ale karmiąc licho; z prostodusznych ludzi wyśmiewając się w oczy bez litości. On co pismo znał miał się za najmędrszego ze wszystkich. Mało kto rad był z tego pana. Szemrali władycy, arcybiskup tylko bronił go, bo przed nim układać się umiał, obiecując, że z niego człowiek urośnie do rządów i państwa obrony.
Dnie częstokroć całe schodziły na tém, że na wpół leżąc, pół siedząc na ławie, Marka trzymając u progu, królewicz prawił mu co uczyni, jakie przedsięweźmie kroki dla opanowania władzy; jak wszystkich podejdzie, pozbędzie się i jaki dwór naówczas Cesarskiemu dorównywający na stolicy swéj osadzi. Toż samo wieczorami powtarzał Grecie i zaufanym kilku duchownym, których zapraszał, aby miał z kim rozmawiać i przed kim się chwalić z rozumem.
Przesiedziawszy dni kilka gnuśnie, znudzony kazał występować drużynie, trębaczom, czeladzi i ze wspaniałym orszakiem wyruszał do którego z grodów, zabawiając się tém, iż ludzie przed nim na kolana padali i tłumnie się zbierali przypatrywać dworowi jego...
Z wielką wrzawą wjeżdżano do każdéj osady, ciągniono powoli, czeladź dokazywała, a Zbigniew tém nudy swe rozrywał.
Czasem na wspomnienie rycerskich czynów Bolka, napadała go chętka spróbowania siły i zręczności, niedługo to jednak trwało, bo mimo pomocy dworzan, Zbigniew nie dał sobie rady z orężem i koniem: zły powracał, gniewając się na wszystkich za własną niezgrabność. W końcu téż począł utrzymywać, że dla wodza niepotrzebną jest siła dłoni, ale rozum i przebiegłość. Naśmiewał się z Bolka, że na równi z prostym ludem do boju chodzi, bo nic innegoby niepotrafił.
Sławili wielkość pana pochlebcy co go otaczali, z Markiem na czele; ale Sobiejucha nawet niebardzo wierzył w to, aby doszedł czego pragnął i o czém tak szeroko lubił rozprawiać. Oprócz arcybiskupa, który mało co widział, wszyscy zwątpili o nim, bliżéj nań patrząc, a gdy ze swemi będąc odzywał się o ojcu, o bracie i o tych, którym winien był ocalenie, widzieli, że i na serce w nim rachować nie było można. Pochlebstwo jedno trafiało doń, choćby najmniéj zręczne. Marko umiał co chciał zyskać u niego, nauczyła się Greta, naśladowali ich inni.
W téj bezczynności siedząc i czekając aby los za niego coś robił, posyłał Zbigniew szpiegi na dwór ojca, do Wrocławia i Sieciechowa i zabawiał się przynoszonemi wieściami, z których zawczasu przyszłość dla siebie najszczęśliwszą wróżył.